Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 30 marca 2011

1999

To chyba był Ericsson, wtedy jeszcze bez Sony z przodu. Takie małe nic wielkości może dwóch batoników. I ta antenka na górze. Można ją było pogryzać w oczekiwaniu na ważny telefon.
Wcale mi się to urządzenie nie podobało.
Ale A. był wniebowzięty, głównie chyba dlatego, że stał się za sprawą swojego nowego nabytku bohaterem dnia i co rusz musiał odpowiadać na przeróżne pytania.

Kilka miesięcy później podobny telefon pojawił się w ręce innego mojego kolegi. I tego także wszyscy w pracy oblegali, choć Bogiem a prawdą, czarne pudełeczko nie miało absolutnie żadnej funkcji, która by nawet wtedy mogła oszałamiać. Właściwie to nie miało niczego. Ot, telefon z sms-ami. Taki jak każdy w tamtych latach. I tak jak każdy kojarzący się jeszcze wtedy z czymś niesamowicie drogim, profesjonalnym i rzecz jasna szpanerskim. To przecież z tamtego okresu pochodzi określenie "skóra, fura i komóra".

Czy ktoś, kto dziś z narażeniem... budżetu domowego ratuje od wysypiska stare magnetowidy VHS mógł w 1999 roku oprzeć się takiej magii? Nie mógł. Zaczął zatem marzyć (?) o własnym aparaciku. I wtedy to sieć Idea (dzisiejszy Orange) wyciągnęła do niego dłoń (???) proponując po raz pierwszy w Polsce telefon nie za 250 czy 190, ale za ledwie (tutaj chyba słusznie pisane osobno) 99 PLN. To już wespół z abonamentem Idea 50 (60 zł miesięcznie) dało się przełknąć. Pozostawało jeszcze pytanie do kogo i po co dzwonić. Pytanie dość dziwne dziś, ale wtedy wcale, wcale. Przynajmniej dla mnie.


Idea oferowała wtedy dwie taryfy i… dwa aparaty, to znaczy w TEJ PROMOCJI akurat dwa do wyboru, ale i poza nią niewiele więcej. Ericssona i Motorolę. O ile ten pierwszy (patrz fotografie poniżej) nie wzbudzał mojego pożądania, o tyle „tłuściutka” ;) Motka jak najbardziej. Pamiętam że nie rozumiejąc wtedy jeszcze zupełnie zasad działania, a zwłaszcza kosztów użytkowania telefonii komórkowej odwiedziłem przed zakupem chyba trzy salony zanim zdecydowałem się na podpisanie umowy. Pytanie podstawowe dotyczyło rzecz jasna samego „wejścia do sieci”, to znaczy ceny telefonu, opłat abonamentowych, cen za przekroczenie abonamentu oraz aktywacji i wszelkich innych kosztów ukrytych.

 Gdy już jak mi się wydawało uzyskałem pełnię wiedzy wróciłem do jednego ze sklepów na wyrost salonami zwanych i dokonałem zakupu. Z tej chwili zapamiętałem dość komiczny dialog dwóch pań – pracownicy salonu i klientki z niesprawnym telefonem. Pani z Idei najpierw wysłuchała z uwagą opisu usterki, potem obiecała szybko coś zaradzić, a po dalszych kilku sekundach widząc na wyświetlaczu napis PLUS delikatnie zasugerowała klientce że chyba jest niepoważna licząc TUTAJ na pomoc. I ją pożegnała.

A ja już trzymałem w rękach swoją Motorolę. I cieszyłem się jakby mi sera do kieszeni nakładli.

Nie, nigdy wcześniej nie miałem telefonu. Żadnego. I jakkolwiek dziwnie to zabrzmi przez całe swoje życie do tego momentu telefonowałem gdzieś może ze cztery razy po trzy do pięciu minut. Czyli łatwo mi nie było.

Po rozpakowaniu sprzętu i pokazaniu go najbliższej i nieco dalszej rodzinie, sąsiadom, kolegom oraz psu uznałem, że pora gdzieś zadzwonić. Ale się nie dało! Jeden kolega – nic, kuzyn – nic, ciotka – zero. W determinacji (niech mi to wybaczy, kto może) wybrałem numer Pogotowia. Tu OK.  Więc dalej, kolejne spisane zawczasu numery. I znów żaden nie odpowiada. No to Policja. Odezwali się. Z nimi jednak nie miałem pomysłu na ciekawą rozmowę, więc zadzwoniłem do biura obsługi. Takich chwil się nie zapomina.
„Czy mój telefon jest aktywowany? (W tamtych czasach na aktywację czekało się i parę dni po zakupie) Tak? No to coś jest zepsute, bo tylko do was i na policję mnie łączy, a nigdzie indziej nie chce”
„A prefiks pan wpisał?
Tutaj około minuty ciszy z mojej strony i rozpaczliwe przeszukiwanie mózgu w celu odnalezienia jakiegokolwiek znaczenia słowa wypowiedzianego przez panią po drugiej stronie. Bezskuteczne.
„Czy wpisał pan numer kierunkowy?” – zorientowała się chyba konsultantka
„Yyy…”
„Musi pan zawsze wpisać najpierw numer”

Wpisałem. Jakże znajome "Czego?" wypowiedziane głosem mojego kuzyna po drugiej stronie uświadomiło mi, że oto jestem "online".


Wpisuję już więc tak te numery dwanaście lat. I nadal mam w aparacie tą samą kartę SIM z logiem Idei oraz co chyba ważniejsze choć wynikające z pierwszego, ten sam niezmieniony numer.

Oraz bodajże dwudziesty telefon…

sobota, 26 marca 2011

Wyjście awaryjne

Nie jestem jakimś szczególnym wielbicielem kina, ot czasem obejrzę sobie coś dla poprawienia humoru. Nie jest to nawet takie trudne zważywszy, że wychowany na pirackich kopiach twórczości made in Hong Kong z lat osiemdziesiątych mogę bez szkody dla organizmu znieść dość dużą dawkę absurdu. Przynajmniej tak mi się jeszcze do dziś wydawało.

Nagrałem sobie oto wczorajszą nocą pewien film. W roli głównej Jean-Claude Van Damme znany mi jak najbardziej. Pomyślałem, że dobrze będzie zerknąć cóż też tam „dziadek” Jean porabia(-ł w 2003 roku).

No i zaczęło się.

To że Rosję w filmie imitowała Bułgaria,  rosyjski samochód więźniarkę jak najbardziej polski Jelcz „ogórek”, a strażnicy z czerwonymi gwiazdami na czapkach śpiewali nieśmiertelną Kalinkę jeszcze zniosłem. To że w rosyjskim więzieniu siedział Murzyn, do tego domorosły filozof cytujący przemyślenia godne Poldka Staffa z najlepszych lat również strawiłem, ale już gdy do leżącego po kolejnej bójce głównego bohatera przybył pod postacią jakiegoś robala (ćmy czy czegoś tam) duch jego zamordowanej na początku filmu żony nie dałem rady!

Wyrwałem kasetę (Mega Scanic Extra High Grade Super Pro za 1,5 zł plus koszty przesyłki wielbłądem) i poszedłem się napić. Herbaty.

Może więc telewizja wynagrodzi mi stracone nerwy? Zerknąłem w EPG. Film pierwszy opowiada historię faceta który wyszedł nocą po prezerwatywy i miał jakieś dziwne przygody. No nie, super kino. Dziękuję postoję.

Film drugi był za to o dwóch Niemcach mieszkających w Ameryce (skoro w RosjoBułgarii w więzieniach siedzą Czarni, to i Niemców nie ma się co spodziewać nad Szprewą) którzy jadą do Monachium na Oktoberfest, a następnie przegrywają z tubylcami w konkursie picia.
Taki film to u nas za pawilonem można nakręcić co wieczór!

I koniec końców obejrzałem sobie Hannę Montanę.
Ta przynajmniej ma wszystko na swoim miejscu.

Zdjęcie pochodzi z Wikipedii

czwartek, 24 marca 2011

O urokach posiadania błony

To był słoneczny wrzesień Roku Pańskiego 1992. Niedawno otwarty salon firmowy Kodaka na katowickim rynku i ja wydający połowę wypłaty na nowiutki aparat fotograficzny. Suma to była niebagatelna i także samo brzmiąca. Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy złotych. Czyli dziewięćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt na dzisiejsze gdyby ktoś nie pamiętał przelicznika. Siła nabywcza oczywiście absolutnie nieporównywalna. Ale ja nie o tym miałem.

Postanowiłem sfotografować swoją historię znajomości z pewną damą, a raczej wszystkie miejsca, które na ową historię miały wpływ, a co do których wartości widokowej odnosić się można było wyłącznie w kategoriach emocjonalnych. Tak mnie jakoś naszło.
Zdjęcia miały być zresztą uzupełnieniem czegoś, co może w lekkim zadufaniu nazwałem książką, a co faktycznie było (i jest do dziś) zapełnionym po brzegi drobnym maczkiem mojego pióra zeszytem A4.
W sumie fotografii nie potrzebowałem aż tak dużo. Może piętnaście, może dwadzieścia. Dziś w epoce cyfrówek są to ilości nader powiedziałbym detaliczne, ale na filmie mającym 24 lub 36 klatek wartość każdej z nich liczyła się inaczej. I nie tyle mówię tu o wartości materialnej, choć o niej także, ale bardziej o tej zwykłej – w znaczeniu zaangażowania.

Za milion bez jednego tysiąca stałem się zatem właścicielem mojego pierwszego aparatu. W długim pudełku przypominającym bombonierkę otrzymałem także rolkę filmu i baterie, a więc wszystko, co było mi potrzebne do „pracy”. Mogłem zaczynać.

Doświadczenie w fotografowaniu? Żadne. Aparaty? Owszem, dwa. Miałem w ręce kiedykolwiek. Pierwszy to jakiś radziecki kolos – własność mojego ojca (robić tym zdjęcia to jak prowadzić rozpędzonego TIR-a z zamkniętymi oczami) i drugi, kupiony specjalnie dla mnie, a nigdy chyba nieużyty w akcji kultowy Ami66, którego nie znosiłem.


Tymczasem Kodak nawet dziś wygląda nowocześnie za sprawą z jednej strony oryginalnego kształtu „zużytej do połowy kostki mydła”, a z drugiej doprowadzenia do szczytu wymagań względem braku inteligencji właściciela. I tutaj akurat stosowany podówczas termin idiotenkamera był jak najbardziej uzasadniony. Co w niczym nie zmieniało faktu, że zdjęcia robiło toto przepiękne.

A więc najpierw nasza historia, wędrówki ranne i nocne dla uwiecznienia jakiegoś budynku ważnego dla „akcji książki”, a później, bo przecież nikt nie kupuje aparatu dla 24 zdjęć, kolejne filmy i kolejne wyprawy. Beskidy, moja kopalnia, Śląskie ZOO, spacery z psem, sam pies w stu milionach odsłon i wszelakie rodzinne uroczystości.
Aparat przeżył sporo. Przez lata noszony w oryginalnym pudełku, które było wygodne o tyle, że pozwalało załadować i rolkę z filmem i zapasowe baterie, a później już pod koniec lat 90 w jakimś naprędce dopasowanym etui z masowo już wtedy produkowanych idiotenkamer bywał ze mną nawet na budowach, na których pracowałem, a także wędrował po Polsce i pozwalał mi wzbogacać wizualnie wydawane przeze mnie w latach 1992 – 2005 gazetki.

Nie od rzeczy będzie tu dodać, że gdy podczas jakiejś firmowej uroczystości w roku bodajże 1999 zobaczyłem taki sam sprzęt w rękach jednej z najważniejszych osób w naszym zakładzie poczułem się właścicielem czegoś naprawdę wysokiej klasy. Zresztą chyba od początku tak uważałem, bo z racji i zaawansowania technologicznego i nietypowego wyglądu mój Kodak zawsze się podobał i wzbudzał ciekawość.

Automatyczne przewijanie filmu po każdej klatce oraz po zakończeniu całości, licznik, automatyczna ostrość, manualnie uruchamiana lampa błyskowa (wbrew pozorom to wygodniejsze niż grzebanie w menu cyfrówki!) i jakość zdjęć, która do dziś robi wrażenie. O ile kogoś nie fascynuje na przykład ilość palców na nóżce karalucha czy coś w tym guście.

Tutaj mała dygresja.
Jakież prawie szpiegowskie przeżycia dał mi w 2000 roku mój aparacik np. przy okazji wystrychnięcia na dudka ochroniarzy ze znienawidzonej przeze mnie później „firmy z dziwnym skrótem”! Proszę sobie wyobrazić pracę przy budowie marketu i doszkalających się w swoich obowiązkach „żołnierzyków”. Panowie mieli za zadanie kontrolować, co wnosi się i co wynosi z hali, na której (całuski dla Sanepidu) pod folią leżały już na półkach niektóre towary.
Oczywiście mając w ręce detektor czegoś tam, a na ramionach czarne pagony nie każdy jest w stanie panować nad emocjami, co sprawiało, że panów ponosiło, a teksty w rodzaju Hande hoch! lub Ruki wierch! były na porządku dziennym.
Postanowiłem pokazać, że taka ochrona to żadna ochrona i założyłem się z kolegą o to, że wniosę na halę aparat i zrobię lub przynajmniej będę miał niezaprzeczalną okazję do zrobienia kilku zdjęć. Ponieważ panowie kontrolowali nas tylko przy wychodzeniu ze sklepu z wniesieniem sprzętu nie miałem żadnych problemów, zresztą z udawaniem, że robię zdjęcia także, ale problemem było wyjście i detektor. Nie zastanawiając się długo postanowiłem dać ochroniarzom to, czego tak pragnęli. Poczucie siły. Włożyłem aparat do rękawiczki, a podchodząc do kontroli zamarkowałem na poły żart, a na poły strach podnosząc ręce do góry zupełnie jakbyśmy byli na wojnie. Miny panów „mundurowych” wskazywały, że mile połechtałem ich próżność, a tymczasem aparat wisiał wysoko nad obszarem kontrolowanym detektorem…
Nie mogłem pohamować śmiechu po wyjściu z budynku.

Ostatnie swoje zadania spełniał mój Kodak w okolicach roku 2004, wtedy już jako aparat „półcyfrowy” mojego wynalazku, to znaczy bez robienia odbitek u fotografa, (kto pamięta, że za komuny czekało się czasem i tydzień?), a tylko z wywoływaniem i skanowaniem negatywów wprost do komputera. Wychodziło nad wyraz tanio. Tak dokumentowałem na przykład ostatnie budowy prowadzone przez firmę, w której pracowałem i tak też do czasu zakupu pierwszej cyfrówki ubarwiałem swoje gazetki korzystając z dobrodziejstw komputerowej edycji analogowych „na wejściu” klisz.

Przez cały rok 2005 aparat porastał kurzem w czeluściach mojego biurka, a na początku 2006 trafił do kogoś jako prezent. I tak zniknął Kodak z mojego życia. Nie licząc jakiejś tam cyfrówki tej marki, która zdjęcia mimo swoich nominalnych 7 mpix robiła koszmarne i szybko się jej pozbyłem.

Kilkanaście dni temu wędrując jak to mam we zwyczaju nocą poprzez Allegro napotkałem „swój” aparat znowu. Nawet w lepszym stanie niż ten prawdziwy, za którym czasem tęskniłem i z którym wiązało się tyle wspomnień…

Czy to nie symboliczne, że po 19 latach kupiłem za 9 złotych coś, za co kiedyś dałem 999? Być może. Ucieszyłem się rozpakowując paczkę. Znowu mam swojego kochanego Kodaka.

Miał być tylko załataniem dziury we wspomnieniach, ale coś czuję, że nie powstrzymam się przed kupieniem co najmniej jednej rolki filmu…



 Prawda, że ładny? ;)

środa, 23 marca 2011

Słodki Wawel


  
 

Copyright by Portier 2011

czwartek, 17 marca 2011

Strefa wolna od IQ

Powoli już chyba wszyscy przyzwyczajamy się do śmiecia w telewizji, prasie i Internecie. Przestajemy reagować na kretyńskie reklamy uwłaczające jakiejkolwiek inteligencji a czasem i kulturze, mechanicznie przerzucamy bzdurne informacje o tym jak to aktorce X widać było majtki, zaś aktor Y z tajemniczą brunetką odjechali z imprezy w niewiadomym kierunku. W jakiejś części zapewne jednak uznajemy to nic za informację, a co za tym idzie równoprawną część naszego świata. Na przykład sms-y według których każdy z nas jest już (potencjalnym) właścicielem czterech samochodów, dwóch wycieczek na Kretę oraz oczywiście wianuszka pięknych bezpruderyjnych i gotowych na seks bez zahamowań kobiet (mężczyzn) wokół siebie...

Ale spam imperium nie odpuszcza. Portal jak najbardziej poważny i zajmujący się informacją przez jak na razie duże I posunął się nawet do tego, że pod tekstem o bezsensowności „lajkowania” wszystkiego w pewnym serwisie społecznościowym zamieścił (a jakże!) właśnie „lajka” – jeden z moim zdaniem symboli skretynienia świata. Czy naprawdę interesuje mnie że mój szef „lubi” dziś koncert Czerwonych Gitar, a znajoma obniżkę cen na spódnice? NIE!

Można zadać sobie nawet dosyć odważne w naszych czasach pytanie ile zostałoby ze świata który znamy gdyby usunąć zeń to nic, o którym mowa. Reklamy tabletek na wzwód sprzed informacji i kremu na zaburzenia Ph okolic intymnych w trakcie rozmowy o mądrych, wartościowych książkach. O ile dziennie zmniejszyłaby się ilość maili w naszych skrzynkach a o ile i czy wzrosłaby ich jakość. Czy pomogło by to wychować rzeszę niegdysiejszych dzieci neostrady koczujących np. na Allegro, którym się wydaje, że w Internecie można już każdemu i w każdej sytuacji walić per ty i to nawet bez dużej litery na początku zdania. („możesz odebrac dvd u mnie, napisz czy ci pasuje”) i czy my sami, każdy z nas po usunięciu spamu i tandety ze swojego życia umiałby i chciał być lepszym.

Wiem że są to kwestie retoryczne i raczej dalekie od możliwości realizacji, ale pomyślałem o tym gdy dziś rano jednym z maili w mojej skrzynce był ten zapraszający mnie do założenia profilu na pewnej stronie wraz z informacją, że jest tam rzekomo jakiś mój znajomy zamieszkujący w Schlochau.

Jeżeli ktoś zgrzytał zębami na komiks promujący Szopena jako zaje...go gostka, a kiwał (jeszcze) głową na reklamowanie Poznania zdjęciem hitlerowca, jako miejscowego bohatera, to i tutaj powinien się co najmniej zirytować.

Schlochau to po prostu Człuchów, tyle że przed 1945 rokiem i bynajmniej nie w Polsce.

aLe cO tO zA rOozNeEcA, cO nIe?


wtorek, 15 marca 2011

Kaliber osiem milimetrów. Barwna.

Niepowtarzalne, wspaniałe uczucie, kiedy po obejrzanym filmie, przeczytanej książce, nowopoznanym człowieku aż zapiera nam dech, kotłuje myśli, przyspiesza tętno. Jakże bogatym jest choćby najbiedniejsze życie, w którym potrafimy odnaleźć takie emocje…

 ---

Wstyd przyznać, ale obejrzałem dziś ten film po raz pierwszy. Oczywiście nie był mi całkowicie nieznanym, ale wiedzieć a widzieć, to jednak różnica. No właśnie. A więc nagrałem, obejrzałem i przetrawiam. Nie wiem doprawdy, dlaczego coś tak wielkiego serwuje się widowni o drugiej w nocy, a tandetne seriale z aktorstwem godnym „Detektywów” czy W11 powtarzane są do znudzenia.

Amator – Krzysztofa Kieślowskiego.

O rany! – to moje pierwsze słowa po napisach końcowych. To jest kino!

Czy jest sens opowiadać film mający tyle lat i na dodatek tak znany? Nie, nie ma. To klasyka absolutna, więc nie będę bawił się w recenzje, tym bardziej, że irytują mnie one na innych blogach. Darujmy sobie więc film, a zastanówmy się nad przesłaniem.

Któregoś dnia wiele lat temu do firmy budowlanej w której pracowałem przyjęto nowego kierownika, starszego pana w okularach i z siwą czupryną. Takiego można by rzec typowego inżyniera made in PRL. Chyba nawet dosłownie był nim właśnie.

Z racji tego, że firma przygotowywała się akurat do rozpoczęcia jakiejś nowej inwestycji pan ów pierwsze dni, a może tygodnie przesiadywał w biurze pomiędzy stosami papierów i nie miał kontaktów z załogą. Wiedziano tylko, że jest.

Pierwszym jego faktycznym zadaniem jako przełożonego, a może nawet nie tyle zadaniem, ile drobnym epizodem miał być nadzór nad rozbiórką starej betoniarni i pracą przy tym około pięciu, sześciu ludzi plus koparko ładowarki. W tej piątce, co nie od rzeczy będzie wspomnieć, znajdowałem się także ja, wtedy jeszcze bynajmniej nie portier.

Nasz kolega w „Ostrówku” miał za zadanie burzyć konstrukcję drewnianej nazwijmy to sterowni, a reszta teoretycznie usuwać mu spod kół to, co już usunąć się dało. Tyle teoria, bo praktyka była inna. Taka mianowicie, że nie było ani sposobu, ani sensu, by wchodzić tuż pod łyżkę ładowarki w celu wyciągnięcia paru desek, skoro sama maszyna radziła sobie z tym bezproblemowo. Uznaliśmy zatem, że odciągniemy na bok co trzeba gdy już główne zadanie postawione przed operatorem i jego sprzętem zostanie wykonane.

Kierownik nie mógł jednak spokojnie patrzeć, że stoimy obok niego zamiast pracować (czytaj: ryzykować życiem wchodząc pomiędzy walącą się konstrukcję) i zaczął nas do tego przekonywać. Dość oryginalnym słownictwem i także nieadekwatnie do hałasu podniesionym głosem.

Po godzinie takiej pracy zgłosiłem się wraz z dwiema innymi osobami do biura i poprosiłem o interwencję, aby uchronić nas od wysłuchiwania tak nonsensownie i na dodatek niekulturalnie wydawanych poleceń.

To było nasze pierwsze starcie.
Starcie, w którym kierownik przegrał z kretesem, ale i zapamiętał dzięki komu i za co. Z wzajemnością.

Wydawałem wtedy coś, co może nieco na wyrost nazywano firmową gazetką. Kilkanaście stron A4 pisanych ręcznie, potem maszynowo, a na końcu (w sumie pisemko wychodziło od 1999 do 2005 roku) komputerowo.  Ot, taka sobie namiastka bloga. Trochę historii z budów, trochę humoru, czasem powitania nowych i pożegania odchodzących pracowników, wszystkiego po trochu. Sporo miejsca w tym akurat czasie zajmowała satyra mojej produkcji, w której starając się nigdy nie przekroczyć pewnych granic wyśmiewałem co dziwniejsze firmowe sytuacje, z przyczyn oczywistych najczęściej i tak ogólnie już znane i kojarzone.

Kierownik kilkanaście dni po opisanym wcześniej zdarzeniu objął wreszcie pierwszą budowę. Ludzie już słyszeli co nieco o jego wyrafinowanym inaczej słownictwie i mało rozsądnym dyrygowaniu wyburzeniem. Do tego doszły oczywiście nieuniknione w każdej pracy błędy czy konflikty na nowym obiekcie. Tym sposobem nasz bohater szybko zyskał opinię niezaradnego nerwusa i z taką też etykietką przepracował aż do końca swojej „kariery”, która jak się łatwo domyśleć długo nie trwała. Nie jestem pewien, ale było to góra kilka miesięcy.

„Słuszna linia” uznawana zarówno w biurze jak i wśród robotników była więc nie tylko zgodnie przez wszystkich podzielana po wzbogaceniu własnymi doświadczeniami, ale i także wykorzystywana w moim pisemku do tworzenia fikcyjnych opowiastek o fikcyjnym panu X w którym bez trudu odnajdywano owego kierownika. Byłem przekonany, że oceniam sprawę właściwie i chyba podobnie myślał każdy kto zakosztował pracy u nerwowego inżyniera.

Do czasu.

Gdy po jakiejś kolejnej wpadce, zdaje się związanej z zamówieniem jakiegoś niepotrzebnego czy może źle wyliczonego materiału miarka się przebrała i „panu X” podziękowano, jakimś zbiegiem okoliczności nasze drogi przecięły się raz jeszcze. Widząc mnie przechodzącego (nie pracowałem na tej budowie) zaprosił mnie do siebie do barakowozu i poprosił żebym usiadł.

Są takie chwile w życiu, kiedy się wie, czuje po prostu, że za moment coś ważnego się usłyszy albo… powie. To była jedna z nich.

-Panie […] – zwrócił się do mnie po imieniu –wie pan, że czytałem te pana gazetki? Ma pan talent, naprawdę. Gratuluję. Może nawet to pana pisanie uświadomiło mi wiele spraw o których wcześniej nie pomyślałem, nie wiem. Być może źle was oceniłem na początku i źle się wobec was zachowałem. 

Podał mi rękę. Modliłem się w duchu żeby nie mówił już nic więcej, bo czułem dziwne drapanie w gardle, ale on kontynuował…

-To jest ostatni dzień mojej pracy tutaj, pan wie, prawda? Pokiwałem głową.
-No właśnie. Nie dopasowałem się do was, a może wzajemnie nie dopasowaliśmy się do siebie. Chciałbym żeby pan mnie zrozumiał. Nie jestem aż taki zły jak pan myśli.

-Ja? Ja nie… ja tylko… -(Jezu, nie dam rady!) – Ja tylko… To ja powinienem pana przeprosić. Chyba obaj i zresztą wszyscy – machnąłem ręką w stronę budowy – za wcześnie i zbyt radykalnie siebie oceniliśmy…
-Nie, pan nie musi przepraszać. Pan miał rację. Nawrzeszczałem na was bez powodu. Tutaj też nie wszystko poszło mi jak należy, ale niech pan nie wierzy, że to tylko moja wina. To nie jest takie proste…

-Nie oceniałem pana, wyśmiewałem pewne sytuacje i…

-Ależ dobrze, bardzo dobrze. To pomogło mi zrozumieć jak to widzicie wy, którzy pracujecie tu już lata, wobec tego co widzę ja pracując tak krótko. Są tu pewne sprawy do których ja nie nagiąłem się tak jak pan i pana koledzy nie nagięli się przy betoniarni… Czasem tak w życiu bywa. Ważne żebyśmy wyciągnęli z tego wnioski. I pan i ja i oni – teraz on wykonał nieokreślony ruch.

-Nie mógł pan tego powiedzieć wtedy? – nie wytrzymałem.

-Nie mogłem. Wtedy tak nie myślałem.

Wyciągnąłem rękę.
–Przepraszam pana. Nie sądziłem, że…

Uścisnął mi dłoń i uśmiechnął się. –Wszystko w porządku. Cieszę się, że ta rozmowa ma miejsce. Nie ma pan za co przepraszać. To ja przepraszam pana i tych którzy tam wtedy byli.

Chciałem coś jeszcze powiedzieć walcząc z drapiącym gardłem, ale przerwał mi…

-Niech pan się nie martwi. Tak miało się stać i tak się stało. Ważne że wszyscy wiemy co zrobiliśmy źle.

 ---

Każdy z nas bywa amatorem, prawda? Każdy z nas idzie czasem na oślep mając pewność, że racja jest po jego stronie, że broni właściwych poglądów, czynów i ludzi, że atakuje autentycznych wrogów, kłamców, złodziei i dwulicowców.

A prawdą nie jest przecież wiedza, ale jej zrozumienie.

Ach, „Amator”! Cóż za wspaniały film!

piątek, 11 marca 2011

Przebudowa Stadionu Śląskiego w Chorzowie

Przechodziłem dziś obok i nie mogłem sobie odmówić odrobiny szpiegostwa przemysłowego...


Po kliknięciu zdjęcia otwierają się w rozdzielczości 1024x768.

czwartek, 10 marca 2011

Trzy historie bez morału

Dawno, dawno temu byłem świadkiem rozmowy w sali śniadaniowej pewnej firmy. Jeden z kolegów opisywał barwnie życie innego, wtedy akurat nieobecnego, ze wskazaniem na jego sytuację rodzinną, małżeńską wręcz, oraz materialną.

Nikt nie jest święty, to jasne, ale tutaj mówił tak oficjalny NAJLEPSZY KOLEGA obgadywanego. I nieważne czy to co opowiadał było prawdą czy zmyśleniem. Ważne, że ktoś mu zaufał, być może z czegoś się zwierzył, a on potraktował swoją wiedzę jak pretekst do rozbawienia towarzystwa podczas przerwy.

Po którymś kolejnym wybuchu śmiechu zrobiłem widocznie jakąś minę, bo „rozgrywający” zapytał czemuż to nie bawi mnie jego (?) historia.
Miałem wtedy 18 lat, byłem nowym pracownikiem, a wokół mnie siedziało trzydziestu rosłych mężczyzn, bo rzecz działa się na kopalni. Łatwo więc nie było. Sekunda zastanowienia i wypaliłem wszystko co miałem na języku. Bez przekleństw, bez złości, ale dobitnie. Zwłaszcza to, że panowie tak bardzo się przyjaźnią i prawie zawsze pracują razem.
Człowiekowi mina zrzedła, nie tylko zresztą temu jednemu. Niektórzy zaczęli kiwać głowami, inni się do mnie porozumiewawczo uśmiechnęli…

Im nie pasowało powiedzieć czegoś, co też pewnie przynajmniej niektórzy czuli. Nowy zrobił to za nich. Nieważne. Ważne, że ktoś zrobił.

 -----

Prawie dwadzieścia lat później spotkała mnie podobna historia. Do pracy (wtedy już w ochronie) przyjęto młodego chłopaka, mojego rówieśnika sprzed dwóch dekad. Młodego a więc średnio zorientowanego. Po kilku dniach jego służby pojawiły się skargi. Co dziwne nie od petentów, a od kolegów. Że inny, że nie wie jak robić obchód, że się nie angażuje, że jest opryskliwy itp.

Przyjechał nasz przełożony i zrobił mały research wśród załogi. Najłagodniejszą opinią była obojętność. Gdy przyszło na mnie powiedziałem bez wahania swoje zdanie. Na dyżurach ze mną nie był niegrzeczny (może dlatego, że i ja się nie wywyższałem), pytał o różne rzeczy i widać było, że próbuje zrozumieć jak ma wyglądać praca którą mu zlecono.

Ale najważniejsze było co innego. Nikt absolutnie nie zadał sobie trudu wytłumaczenia młodemu w czym rzecz, nikt nie zapytał go czy wie co i jak. Wsadzono go na najbardziej odpowiedzialny posterunek i tak zostawiono samemu sobie. Uznano że tak samo jak każdy z nas pracujący tu już lata tak i on postawiony nagle na innym budynku może i się gdzieś zająknie, ale przecież po godzinie, dwóch opanuje sprawę.

A nowy nie opanował. I to nie była jego wina.

 -----


Kilka lat wcześniej w zupełnie innym miejscu odstawiono na boczny tor, a właściwie przygotowywano grunt pod zwolnienie pewnego kierownika. I tutaj także inicjatywa nie wyszła ani od klientów naszego zakładu ani od jego władz najwyższych, a od… podwładnych, którym gdzieś tam i z czymś zalazł za skórę. Chociaż pamiętam szczegóły to jednak tu je pominę, bo nie nich rzecz. Dość że oskarżenie było delikatnie mówiąc niesłuszne.

Nie lubiłem za bardzo tego człowieka, mało tego, toczyliśmy często małe wojenki na przytyki i chyba marzeniem każdego z nas była firma z tym drugim wywalonym het za bramę, ale jednak to było co innego. Zagrać drugiemu na nosie to jedno, a de facto zwolnić go, to zupełnie co innego.

I pewnego dnia zobaczyłem swojego adwersarza w zupełnie innym wydaniu. Smutnego, mówiącego cichym głosem, po prostu dobitego na amen. Zapewne i decyzjami swoich zwierzchników, ale bardziej chyba świadomością, że tą sprawę nie oni mu „uszyli”.

Pierwsza myśl to oczywiście (nie zamierzam kłamać) radość. Przegrał, podziękowali mu, hurra! Tyle razy o tym marzyłem!
A potem jakiś dziwny smutek, że to nie całkiem tak, że chyba jednak, że może…
Jasne, że kłóciliśmy się często, jasne, że wzajemnie z siebie żartowaliśmy, ale tutaj siedział nie przegrany, a zdruzgotany człowiek. I to już mnie nie bawiło.

Nie do końca pewny swojej decyzji wybrałem się jednak do niego do biura i zdobyłem na poważną, szczerą rozmowę. Na to żeby przynajmniej skoro już nie mogłem mu pomóc chociaż jasno pokazać, że nie popieram tego jak go potraktowano i że choć nie pałamy do siebie sympatią, to jednak teraz i w takiej sytuacji jestem po jego stronie.
Podaliśmy sobie ręce. Nie sądzę żebym się mylił pisząc, że potrzebował takiego wsparcia i może nawet to ode mnie - „oficjalnego wroga” było ważniejsze niż czyjeś „niech pan się nie martwi”.

Po kilkutygodniowym zamieszaniu kierownik jednak został w firmie i przywrócono go do wcześniej pełnionych funkcji, a nasza wrogość i spory ustąpiły miejsca wzajemnemu poszanowaniu przynajmniej części swojej odmienności priorytetów i charakterów.


 -----

wtorek, 8 marca 2011

Homo Sapiens 2.0

Planeta Ziemia. Dwaj tubylcy. W autobusie. 

"Tirli tirli bum tara bum bum bum!" (dzwonek telefonu)

-No?
-...
-Ja? A nic... Bede se dzisiej dziarał krzyż na ramieniu, a ty?
-...
-No to masz przeje... kur... rzeczywiście. A czemu musisz?
-...
-Nie pierd...!? Serio!? O ja cie kurw...!

(Odwraca się do kolegi)

-Ty, kur...! Sylwia bedzie miała młode! Hardkor, co nie?

(Kolega wykonuje minę aprobującą. Reszta pasażerów zamiera.)

-Sylwia! Kur...! Hardkor jak ch...! Nius roku!
-...
-No to wszystkiego najlepszego w Dniu Kobiet... mamusiu!
-...
-A ojca jakiegoś na to dziecko masz?
-...
-Może ten Bartek? On jest spoko.
-...
-Nie Bartek? Szkoda... A nie, tego to nie znam...
-...
-Ty weź mi nie życz żebym se tak samo życie zaje... na młode lata!
-...
-No trudno. Buziole. Siemka.

Kurtyna.

-----------

Autentyczna niestety rozmowa w autobusie PKM Katowice w dniu 8 marca 2011 około 12:30. Imiona bohaterów (?) zostały zmienione. 

niedziela, 6 marca 2011

Weekend

Biurko, na którym stoi dziś mój komputer znajduje się w kuchni, a raczej znajdowałoby się, gdybyśmy cofnęli czas o… (mniejsza z tym, sporo). Za plecami zamiast regału pełnego książek miałbym węglowy piec, a po lewej, tam gdzie dziś jest wersalka byłyby… drzwi do pokoju. Którego już nie ma.
Mało tego. Mnie również raczej by tutaj nie było, ponieważ kuchnia nie należała do mnie, a do mojej babci.

Mały biały domek.
Czasem zostawałem tu na noc z piątku na sobotę. Mieliśmy taki pokój z kuchnią jako „mieszkanie zapasowe” na wakacje lub przenocowanie po jakichś zbyt zakrapianych rodzinnych imprezach. I w tym to niby mieszkaniu w którym poza tapczanem, lampowym radiem, węglowym bojlerem i stolikiem z dwoma krzesłami nie było dokładnie nic, zdarzało mi się zostawać na weekend zamiast wracać z rodzicami do domu.

Nie było tu żadnych atrakcji, ale świat toczył się jakoś inaczej i dla mnie mającego wtedy na przykład dziesięć albo dwanaście lat było to wystarczającą zachętą.
Sobotnim rankiem babcia albo ciocia (jeśli nie pracowała) pędziły po zakupy zaczynając jeszcze przed szóstą "wyścigiem" do piekarza lub w kolejkę do mięsnego, a zaraz potem (albo równolegle) do kiosku po Dziennik Zachodni Z PROGRAMEM TELEWIZYJNYM.

Dziennik był najważniejszy, choć ten sobotni akurat mniej, bo zawierał tylko program na dwa dni. Lepszy był piątkowy z horoskopem, rysunkami Gwidona Miklaszewskiego i właśnie programem TV na calutki tydzień. Ostatecznie można było wziąć Trybunę Robotniczą, a jak już nic nie było (czyli około 7:30 rano) zostawała nudna jak flaki z olejem Trybuna Ludu „łod tych goroli z Warszawy”.

Od zawsze lubiłem spać długo, mam tak zresztą do dziś, tyle że z biegiem czasu to długo oznaczać zaczęło jednak odmienne pory. I o ile obecnie jest to maksymalnie 8:30, o tyle w dzieciństwie zdarzało się, że i 11 rano. Ale nie u babci. Tu jakimś cudem (wersja rodziców brzmiała – inne powietrze) sam zrywałem się koło szóstej, siódmej i po szybkim myciu wybiegałem na przykład wyciągnąć z garażu rower!

Tutaj muszę coś wyjaśnić. Dom składał się z trzech mieszkań. Ich lokatorami byli: moja babcia, kuzynka z mężem i córkami oraz… nikt, czyli okresowo ja z rodzicami lub częściej bez nich. Albo jakiś kot. Na przykład Jabol jak enigmatycznie (?!) ochrzciłem swojego pierwszego znajdę koloru deep black.

A więc wracając do sobotnich poranków. Czasem jeździłem na rowerze po okolicy, czasem chodziłem zamiast babci albo z nią po zakupy, a czasem bawiłem się sam w ogrodzie. A że samemu nudno, to próbowałem także dobudzić jakoś wcześniej moje kuzynki, które w soboty wstawały bywało i koło południa. Ale nie wtedy kiedy ja tu byłem…
Babcia w sklepie, ciocia w sklepie lub pracy, wujek też, a zatem można było wejść do domu i na przykład bezceremonialnie wylać na głowę którejś z dziewczyn pół szklanki zimnej wody albo poszczuć (!) je moim kotem, co znacznie przyspieszało proces dobudzania przy akompaniamencie wszystkich przekleństw jakie się zna mając lat naście.

Gdy już kuzynki moje przewracając się co krok (środek nocy – dziewiąta rano) nawiązywały jako taki kontakt z rzeczywistością dzień mógł nabrać kolorów. Możliwości mieliśmy bez liku. Jazdy na rowerze po okolicznych lasach, robienie jakichś mniej ważnych (za to dalekich) zakupów dla babci lub cioci albo milion sto tysięcy zabaw w ogrodzie. A propos tych zabaw to pamiętam, że któregoś dnia postanowiliśmy założyć… warsztat samochodowy (samochód mieliśmy, a jakże, radziecki na pedały) i w tym natchnieniu wykradliśmy wujkowi wszystkie możliwe narzędzia, śrubki, smary i cokolwiek tam miał, a następnie kunsztownie wymieszali z piachem na placu w ferworze „pracy”…

A zakupy? Z konieczności były skromne, bo w skromnych czasach. O dodatkowych słodyczach można było tylko pomarzyć, wszak co dobre było na kartki, a inne oznaczało albo bardzo drogie albo bardzo… niesmaczne. Ot, czasem zostawało nam na dwie gałki lodów truskawkowych w cukierni. (Były TYLKO truskawkowe, co znacznie upraszczało wybór).

Taki sklep na dole naszej ulicy. Ciemny, ponury, zimny. Warzywniak. Nie taki warzywniak jak dziś. Broń Boże. Warzywniak z warzywami. Czasem trafiało się coś ekstra w rodzaju barwionego dmuchanego ryżu, andrutów albo Frumentu (napój jabłkowo miętowy), ale to bardziej od święta, na co dzień były ziemniaki, cebula i kiszona kapusta.
Dziś, co też ma swoją wymowę, sklep ten jest kolorowym spożywczakiem napchanym towarami pod sam dach, sprzedającym co dusza zapragnie od 6 rano do 23 w nocy, a jeszcze całodobowo przez Internet… No, ale ile to lat…

Idąc dalej mieliśmy piekarnię (jest do dziś, ale już nie sprzedaje byle Kowalskiemu, tylko hurtowo), potem kiosk (dziś sklep z wykwintnymi winami), spożywczy (dziś ogrodniczy), aptekę (potem zielarski, obecnie bar chiński) i serwis pralek (potem wypożyczalnię kaset video, obecnie sklep militarny), a między nimi drugą piekarnię, pocztę i duży sklep spożywczy w którym (o, to ważne) do dziś pracuje jedna z dawnych ekspedientek.

Jako rodzinny (wówczas, bo raczej już nie dziś) zły duch starałem się nie wiedzieć czemu popsuć moim kuzynkom listę zakupów proponując w odpowiednich momentach „towary zastępcze” w efekcie czego zamiast wołowego na stół szła wieprzowina, zamiast kapusty ogórki, a zamiast galaretki budyń. I (wstyd mi, słowo) cieszyłem się jak nomen omen dziecko na widok miny cioci wracającej z pracy i otwierającej lodówkę…

Gdzieś tam wcześniej albo później jak zawsze niezastąpiona babcia szykowała nam śniadanie, a potem mieliśmy czas dla siebie. Czasem przychodził jakiś miejscowy kuzyn mieszkający dwie ulice dalej (a kilku ich tu było), a innym razem pozostawało mi towarzystwo tylko dziewczyńskie.

No to na przykład robiliśmy pielgrzymkę do skupu butelek. Pielgrzymka to jest dobre słowo, bo o ile kuzynki pozując na damy brały tylko dużą torbę, o tyle ja, rekin biznesu, nie wahałem się wyciągać z garażu starego wózka dziecięcego, swojej zresztą własności, i na nim upychałem tryliardy butelek, słoików i czego tam tylko się dało. Najpierw oczywiście parę godzin przygotowań typu mycie, odklejanie naklejek, zrywanie „opasek”, dopasowywanie zakrętek itp. I potem jazda!
Im bardziej dzwoniło i chrzęściło tym lepiej. 

Targowisko. Dziś wypłytkowane z rzędami jednakowych budek, czystych, ale nudnych. Wtedy brudne, z kioskami z drewna, pełnymi błota alejkami i nieodłącznym kolorem zgniłej zieleni, którą malowano wszystko co tylko malować się dało. Ale jaki klimat!

I jaka kasa! Nie jestem pewien, ale chyba najdroższe były butelki po wódce. A jako że do babci na wieczorne ogniska w weekendy rodzina zjeżdżała się tłumnie z połowy Śląska, to „surowca” nam nigdy nie brakowało.

No to potem cztery, co tam cztery, pięć gałek truskawkowych z podwójnym kubku! I ryż! I oranżada! I andruty! I sok marchewkowy! 
I… "rewolucja"…
A mówią, że bogactwo uderza do głowy…
Polemizowałbym.

Obiad. Babcina zupa z lanymi kluskami, potem „kapka zouzy i karminadel” co oznacza po polsku kotlet mielony i sos. Do tego ziemniaczki, modro czyli czerwona kapusta i jakiś kompocik. A wszystko na malutkich talerzykach w malutkim pokoju przed malutkim telewizorem Alga 21 (i ta liczba bynajmniej nie oznaczała przekątnej ekranu).
Ni godej jak jesz, bo dostaniesz gupiego chopa!” – uprzedzała starszą kuzynkę babcia. „A łon gupio baba!” – dodawała widząc mój śmiech. I tak gadaliśmy jak najęci. Na to nikt nigdy nie miał sposobu. Tylko młodsza kuzynka zawsze grzecznie jadła i nie próbowała nawet denerwować babci. Na pytanie zaś na ile te babcine przepowiednie sprawdziły się w rzeczywistości proszę pozwolić że nie odpowiem. ;)

Popołudniami bawiliśmy się w ogrodzie albo ganiali z psem. Czasem pływali w basenie (dziś na jego miescu kuzyn ma grządkę z ziółkami…), a w ostatnim okresie dzieciństwa oglądali namiętnie po dwa, trzy filmy na VHS-ie moich kuzynek. Ten aspekt omawiałem już przy innej okazji. Pirackie filmy z migającymi paskami, raz czarnobiałe, raz niby kolorowe, dziesiąte kopie z oryginału, z lektorami, którzy nawet po polsku mówili jak przybysze z Marsa, ale czy to nam wtedy przeszkadzało? A skądże! Dawaj następny!

Około piętnastej zwykle już był u babci ktoś w odwiedzinach. Moi rodzice, rodzeństwo ojca albo jeszcze ktoś z dziesiątek ciotek i wujków z dalekich miast. Wracali rodzice moich kuzynek i wyganiali nas na dwór, a tam rozpalano ognisko, krojono kiełbaskę, chłodzono piwo i oranżadę Tola… Zaczynał się typowy sobotni wieczór.

Z rodzicami wracaliśmy do domu wcześniej, około dwudziestej trzydzieści na przykład, a gdy byłem sam na przekór całemu światu jechałem jednym z ostatnich autobusów (tej samej linii którą teraz dojeżdżam do pracy!) i po wejściu do domu słyszałem zawsze to samo pytanie:
-Rany boskie! Coś ty taki osmalony!?
-Było ognisko przecież.

Przecież.

Było. Już nigdy nie będzie.

środa, 2 marca 2011

Niepełnosławni

"Polska to przede wszystkim Polacy, w tym również ci najbardziej sławni. W tym dziale przedstawiamy sylwetki Polaków, którzy mają największy wpływ na wizerunek Polski i jej mieszkańców" - czytamy na stronie poland.gov.pl wstęp do działu w którym dobór tychże sław (przynajmniej) z dziedziny polityki wydawać się może delikatnie mówiąc dyskusyjny.

Ale nic to, proszę ocenić samodzielnie.

Sławni polscy politycy to: Władysław Anders, Leszek Balcerowicz, Wojciech Jaruzelski*, Lech Kaczyński, Władysław Bartoszewski, Aleksander Kwaśniewski, Józef Bem, Joachim Lelewel, Adam Czartoryski, Tadeusz Mazowiecki, Jan Henryk Dąbrowski, Stanisław Mikołajczyk, Roman Dmowski, Ignacy Paderewski, Bronisław Geremek, Józef Piłsudski, Jerzy Giedrojć (tak w oryginale), Władysław Sikorski, Lech Wałęsa, Edward Gierek, Władysław Gomułka, Wincenty Witos, Danuta Huebner oraz Paweł Włodkowic.

O ile pomimo szczerego szacunku z mojej strony nie do końca jednak rozumiem powód umieszczenia na tej akurat liście pani Danuty Huebner i  Leszka Balcerowicza, a razi mnie przekręcenie nazwiska Jerzego Giedroycia, o tyle już uznanie za sławnych ludzi polityków reprezentujących lat temu na szczęście wiele reżim komunistyczny w naszym kraju wydawało mi się po pierwszym spojrzeniu ponurym żartem.

Domyślam się iż "sławny" według autorów, to "znany, rozpoznawalny", ale chyba każdy przyzna, że w potocznym rozumieniu sławny to bardziej "zasłużony, wiodący w swojej dziedzinie".

Wojciech Jaruzelski w dziale Prezydenci RP nie budzi mojego sprzeciwu, ale sławnym polskim politykiem nie nazwałbym go prawie na pewno. Czym jednak wsławił się np. towarzysz Wiesław mój mały portierski rozumek nie jest już w stanie zupełnie pojąć.


-------

* - szczegółowe opisy wymienionych tu postaci są oczywiście jednoznaczne, ale nie zmienia to uczucia niesmaku jakie budzi we mnie umieszczenie Władysława Gomułki czy Edwarda Gierka obok np. Lecha Wałęsy.
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.