Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 24 października 2012

Lepiej późno niż później

A gdyby chociaż przez jeden dzień życia to sen był realnością, a realność snem?
 
Przy smaganym zimnym porannym wiatrem peronie katowickiego dworca wolno hamuje mój śląsko kosmiczny pociąg. Z cichym szumem otwierają się drzwi i po chwili jestem już w jego wnętrzu. Ciepłym, lśniącym nowością i pachnącym świeżą kawą.
I już nieważne. Wszystko nieważne.
Nie ma portiera, jest Portier.
 
20 października 2012
 
Trasa:
Wisła Głębce – Cienków – Zielony Kopiec – Malinowska Skała – Skrzyczne
 
Odległość (wg www.szlaki.net.pl) 17,4 km, mój czas przejścia 6 godzin i 15 minut
 
 
Niespodziewany nawrót lata przy końcu października sprawił, że nie tylko ja, który już uznał jakąkolwiek wycieczkę w Beskidy w tym roku za nierealną, ale i bardzo wielu innych turystów, zbieraczy grzybów oraz górskich rowerzystów zapragnęło wrócić na szlaki. W tym samym chyba jednak dniu niestety i chyba także tym samym pociągiem. Szósta rano a tu w wagonie autentyczny Bangladesz. Zastanawiam się nawet momentami drażniony z różnych stron i w różne miejsca kijkami, kierownicą roweru albo czyimś kolanem czy to jeszcze przypadek czy już może perwersja…
 
A propos perwersji. Ja pisałem o tym, że Koleje Śląskie mają niesamowite futurystyczne pociągi, prawda? Pisałem, okej. A opowiadałem o prześlicznej wio-wiolo-wiolonczelistce, la la la? Znaczy o pani konduktor? Nie? No to pora najwyższa, bo wspomniana osóbka (znana mi już z poprzedniej wycieczki) jest ładniejsza niż wszystkie Beskidy, Himalaje i inne tam Alpy razem wzięte.
 
Zresztą nie tylko u mnie obsługa pociągu budzi… pociąg, bo i grupka pań w wieku późno średnim uległa wiosennemu (?) zaświergoleniu i próbuje w Ustroniu Polanie porwać ze sobą kierownika składu.
-A tego ładnego pana to my zabieramy w góry!
-No to trzymaj! – „Ładny pan” śmiejąc się podaje maszynkę do biletów mojej kolejowej muzie – Ja idę w trasę!
Jeśli one porywają kierownika, a ja (w marzeniach) panią konduktor, to „do wzięcia” zostanie już tylko maszynista…
A jeżeli i on…
Czy ktoś z państwa potrafi może prowadzić lokomotywę?
 
Wisła Głębce. Wysiadka. Trzeci raz w życiu stoję na tym peronie. W lato wracałem stąd po marszu z Ustronia, a jakieś trzy dekady wcześniej po wczasach spędzonych w górach wraz z rodzicami. Ładnej pani z pociągu nie było wtedy jeszcze na świecie…
 
 
To może teraz dla odmiany trochę o górach. Jedną z letnich tras szedłem ze Skoczowa do Wapienicy i gdyby teoretycznie odwrócić jej kierunek, to można przyjąć, że tak właśnie „zaatakowałem” regiony inne niż odwieczny trójkąt Szyndzielnia – Szczyrk – Jaworze. Następna wycieczka doprowadziła mnie najpierw ze Skoczowa do Ustronia, a potem kolejna z Ustronia właśnie tutaj, do Wisły. I plan był taki, żeby łącząc Wisłę z Przełęczą Salmopolską zamknąć tym samym i sezon i tegoroczne podboje terytorialne.
 
Niestety plan nie wyszedł mi tak jak chciałem, bo zamiast z Wisły doszedłem we wrześniu do Przełęczy od Ustronia Polany, w dodatku wymiziany po drodze przez opętanego kocura na Orłowej. Spacer był to niewątpliwie ciekawy i udany, ale nieodpowiadający mojej całościowej koncepcji, stąd też postanowiłem nietypową jak na tą porę roku temperaturę wykorzystać na dorysowanie odpowiedniej kreseczki na mapie tak jak to sobie jeszcze w wakacje zaplanowałem.  Kierunek zatem jasny – Przełęcz Salmopolska.
 
Czarnym szlakiem wyruszam wprost ze stacji w kierunku jakby przedłużającym kończące się kilkadziesiąt metrów dalej tory. Swoją drogą fajne to takie – koniec świata, a dalej pieszo. Dochodzę do ulicy i nią kieruję się w prawo zahaczając przy okazji o sklep spożywczy i wzbogacając zawartość plecaka o niezastąpioną gorzką czekoladę. Tutaj też mam okazję przysłuchania się dość intrygującej próbie zamiany pani ekspedientki w przewodnika. Trzy dziewczyny (Ojej, ma pani drożdżóweczki! A z serkiem? A dobre? O i wafelki! I soczek też!) usiłują dowiedzieć się…
-Jak dojść do Wisły Czarnej, tak? Do czarnego? Do czarnej Wisełki? No tam gdzie ten zamek od prezydenta, wie pani.
-I jeszcze batonika kupimy, jeszcze batonika! A ma pani sezamki?
 
Krwi!!!
 
Obliczam szybko, że całe moje zakupy trwały krócej niż 20 sekund i z radością uciekam ze sklepu modląc się w duchu, aby panienki (mimo, że niebrzydkie) nie szły czasem za mną. Nie idą na szczęście.
Po kilkuset metrach robiąc literkę V skręcam w lewo pod górę (według Wikipedii to Kozińce), a kilka minut później nadspodziewanie szybko schodzę stromo w dół przez łąki zanurzając się we wspaniałym nostalgicznym jesiennym lesie. Mijam strumyk i maszeruję znów pod górę, dosyć łagodnie zresztą, robiąc po drodze postój i zdejmując z siebie wszystko na co mi troska o moralność społeczeństwa pozwala. Nad górami unosi się para, niebieściutkie czyste niebo zapowiada piękny dzień, a ja, gdyby nie czerwono złote liście i nieco gliniasta ścieżka nawet nie uwierzyłbym, że to październik. Ba! Koniec października przecież!
 
 
Grzyby. Proszę państwa, dziesiątki, setki, kilogramy, tony. Ogromne zmutowane grzybiska atakują zewsząd. Jak to opowiadał jeden z moich współtowarzyszy podróży można je łopatą zbierać. I tym razem z całą odpowiedzialnością potwierdzam – to nie przenośnia. Zgodnie z moim cokolwiek zezowatym szczęściem sam trafiam akurat najczęściej na muchomory, ale i tak w ilościach oszałamiających. Przysmakiem teściowej nazywał je swego czasu pewien mój kolega. Nie wiem jednak czy twierdził tak z nomen omen autopsji.
 
Skoro grzyby to i grzybiarze.
-Dzień dobry.
-Dzień dobry.
-Tato, a ten pan to twój kolega z pracy? – zaciekawia się mały brzdąc ciągnąc w swoim mniemaniu dyskretnie ojca za rękaw.
-Nie, ale to bardzo grzecznie tak się pozdrawiać w górach.
 
Ha! Jestem grzecznym Portierem! Zarąbiście.
 
Teraz w dół ku zabudowaniom, najpierw przez lasek, a potem przez łąkę. Z bujnej jeszcze trawy łypie na mnie zajęty bardzo ważnym polowaniem miejscowy kot. W ogródku bawią się dzieci. Ktoś naprawia samochód na placu, ktoś inny tnie drzewo.
 
Dochodzę do ulicy i skręcając tuż przed nią w prawo wzdłuż Wisły zbliżam się do zapory by jednak nieco wcześniej przejść mostkiem, minąć drogę i rozpocząć podejście (teraz już żółtym szlakiem) na pierwszą dziś „prawdziwą” górę, czyli Cienków.
 
Podejście owo choć początkowo strome nie jest specjalnie męczące, zapewne dlatego, że nie trwa zbyt długo, a poza tym obfituje w piękne widoki i doprowadza mnie do jakby nie patrzeć słynnej już skoczni imienia Adama Małysza (przeczytałem: Mickiewicza i pomyślałem zaraz co Mickiewicz miał do cholery wspólnego z narciarstwem!? Czy oni na łeb upadli?) z funkcjonującym tuż obok wyciągiem krzesełkowym. Tu zatrzymuję się na kilka chwil dla nabrania oddechu, a potem  przez piękny, choć rzadki raczej las maszeruję dalej.
 
Dopiero teraz przypominają mi się wskazówki, jakich przed wielu laty udzielał mi ojciec. Nie chodź w góry w lipcu czy sierpniu, za gorąco, za tłumnie, poczekaj na jesień. Racja, tato. Jesienią wszystko wygląda inaczej. Dostojniej jakoś.
Pod nogami przesypują się złote liście, na horyzoncie jak okiem sięgnąć brunatno czerwono zielone lasy i w ogóle atmosfera jakaś spokojniejsza.
 
 
Zbliżam się po kilkunastu minutach do kolejnego wyciągu, tym razem już tego „podstawowego” na Cienków. Tuż obok górnej stacji mijam (przyznaję bez bicia) sympatyczny malutki bar, a za nim staję i… przełykam głośno ślinę. Nie, nie z głodu, z wrażenia.
 
Bajkowość do potęgi entej.
 
Przed sobą widzę porośnięty świeżą, prawie że wiosenną zielonością grzbiet górski pełen pastwisk i pól, poprzez który prowadzi urocza pozakręcana po krasnoludkowemu ścieżka spacerowa w jaką tutaj na pewien czas zamienia się mój szlak. Robię kilka zdjęć i już wiem (a uwielbiam tą świadomość), że to właśnie będzie moje najpiękniejsze wspomnienie z całego dnia. Zawsze w takiej chwili przypominam sobie poranne wstawanie. Wcześnie, zimno, ciemno, spać się chce…
Ale warto. Naprawdę warto.
Rany Julek, jakże mi tej wolności brakowało!
 
 
Krowy dzwoniące dzwoneczkami, leciutki poszum lasów dookoła, bezchmurne niebo nad głową, zapach trawy, wszechzieloność. Aż w oczy szczypie całe to szczęście.
 
Po kilkuset metrach znów wchodzę między coraz gęściej rosnące drzewa. Maszeruję teraz w cieniu i chłodzie lasu przez około pół godziny. Szlak raczej wyrównany, choć z pewnością nie równy. Sporo kałuż i błota, sporo też robotników pracujących przy wycince. Około dwunastej czterdzieści wychodzę na otwartą przestrzeń i dociera do mnie, że jestem w jakimś, bo ja wiem, Afganistanie chyba. Zupełnie inny świat. Cienków przypominał mi bardziej jak sądzę popularną od niego przełęcz na Błotnym, mokry, zimny las przed chwilą kojarzył się z tym na zejściu szlakiem niebieskim ze Stożka, a tutaj…
Pełna pyłu droga pośród w większości łysych jak kolano gór, rozgrzana słońcem ziemia i coś, co bardzo lubię, czyli absolutnie nierzeczywisty klimat w tym momencie właśnie Afganistanu z przyległościami. Droga do Kabulu! Prawie widzę sunące sznurem transportery opancerzone, honkery i ciężarówki. Mam tylko nadzieję, że mój niezmiennie półwojskowy strój nikomu nie skojarzy się z talibami…
Taaa…
 
Pora na śniadanie. Przystaję obok pni i w towarzystwie okolicznego kundla zjadam dwie kanapki popijając „Kuracjuszem”. Cisza. Słońce. Pyszności.
-Hau, hau, hau!
No dobra. Ciszy nie ma, bo łaciaty coś szczeka.
 
Bardzo filmową jak wspomniałem drogą kieruję się do lasu i po krótkim w sumie przejściu przezeń znów trafiam na pustkowie pełne umarłych drzew, pni i suchej zszarzałej ziemi. Kolejna myśl – inna planeta. Może Mars? Ten z „Pamięci absolutnej”, oczywiście tej prawdziwej ze Schwarzeneggerem, nie jakiejś teraźniejszej podróby.
Smutne, „wypalone” widoki rekompensuje mi tabliczka informująca o trwającym w okolicy, (choć dalibóg mało widocznym w praktyce) procesie rewitalizacji tych terenów prowadzonym wspólnie przez Polskę i Słowację.
Krótkie, ostrzejsze nieco podejście w lewo i oto jestem na szczycie noszącym nazwę Gawlasi (jak to się odmienia?). Hmmm… No dobrze, dobrze. Nie znam, ale poznałem. Podobuje mnie się, jakby to zapewne powiedział portier od Kieślowskiego.
 
Z tego miejsca przede wszystkim widać… no chyba z pół świata. Zwłaszcza tego mojego, bajkowego. Jest Jezioro Żywieckie, daleko po lewej szczyt Skrzycznego i cała masa innych, przepięknie uformowanych, a nieznanych mi niestety z nazwy gór, przed którymi czuję się jak wtedy, gdy jako dziecko leżałem plackiem przed lodówką, w której mama schowała cudem kupione gdzieś na kartki (!!!) Delicje dla kuzynki. No zjadłbym to wszystko i już! Nawet za cenę lania!
 
Skręcam z żółtego na zielony szlak i idę pod górkę w lewo (w prawo doszedłbym i pewnie kiedyś spróbuję na Baranią Górę).
 
I teraz mała, kolejna zresztą dzisiaj dygresja filmowa. Tytuł głośnego filmu Larsa von Triera?
Nie napiszę go tutaj, ale skojarzył mi się z obrazkiem, który zobaczyłem stojąc na rozstaju szlaków. Motocykliści crossowi jadący na pełnym gazie.
 
-Jest nas dwóch i tam idzie jeszcze dwóch… Panowie! Chodźcie ich zrzucimy w przepaść! – pokrzykuje do mnie mocno zirytowany mężczyzna w średnim wieku schodzący z Zielonego Kopca. Jego małżonka z tyłu także głośno potwierdza gotowość do akcji. A ja w zupełności rozumiem tą złość.
Góry nie są ani moje, ani Twoje, kimkolwiek jesteś. Mnie nie odpowiadają domy budowane na szczytach albo tuż pod nimi, kogoś innego rażą kapliczki albo przygnębia wycinka drzew. Ale cokolwiek by o tym sądzić, powodowane jest taką czy inną troską o naturalność właśnie.
 
Co jest naturalnego w motocyklu, spalinach i hałasie? Przecież od tego się tu ucieka(ło?). Biedne małe internetowe rozumki co niektórych „sportowców” nie są jak widać w stanie tego pojąć…
 
 
Kamienistą, stromą ścieżką podchodzę na szczyt Zielonego Kopca, a potem skręcając lekko w prawo schodzę z niego szlakiem, którego nie powstydzono by się zapewne nawet w najwyższych partiach Tatr. Z dołu co rusz maszerują nowe grupy i grupki turystów. I jakże trudno czasem wydusić z siebie to nieśmiertelne „dzień dobry”, gdy ciśnienie i oddech wariują!
-Dzień dobry.
-Nbry, nbry…
 
Ależ ja się nie śmieję, skądże. Parę minut wcześniej i już niedługo później i ja tak będę dyszał. Taka to już specyfika gór. Mówi się trudno i kocha się je mimo wszystko nadal.
 
Dalszy ciąg trasy widać z daleka, ale szczerze pisząc łudzę się do ostatniej chwili, że to nie ta, bo na Spidermana nie mam zadatków. Ale nieodwołalnie chyba czeka mnie „pionowa” wspinaczka z coraz lżejszą butelką wody u pasa…
 
W połowie podejścia trafiam na rozgałęzienie szlaków. Wybieram ten w kierunku Białego Krzyża i nim ruszam jak to piszą w mądrych książkach trawersując stoki Malinowskiej Skały, której tym samym nie mogę wpisać do trasy jako zaliczonej…
Omijając szczyt z jego plus minus jednej czwartej staję przed kolejnym rozwidleniem na Przełęczy Malinowskiej i tutaj budzi się we mnie bunt. Do odjazdu autobusu mam 35 minut (jest 14:10), a przejście trwa godzinę. Małe są szanse bym mógł zbić je o tyle, a sądząc po bólu w kolanach raczej to ja będę jak zbity, gdy już tam doj… dopełznę. I może nie jest to najmądrzejsza decyzja w moim życiu, ale jak świadczy moje CV nie podjąłem takowych zbyt wielu, tak że pewnie nikt nie zauważy. Kichać Przełęcz! Zdobywam szczyt! I mało tego, idę dalej, na Skrzyczne!
 
Piętnaście minut szlakiem czerwonym w górę po bardzo nieciekawej nawierzchniowo ścieżce i oto jestem! Malinowska Skała. Góra z tych w Beskidzie Śląskim bardziej popularnych i znanych. Głównie zresztą za sprawą „tytułowej” skały, która mnie akurat skojarzyła się z przyczyn chyba zrozumiałych z… ogromnym tapczanem. Ale ogólnie nie żebym szydził czy coś, ładnie tam jest, naprawdę. Warto zobaczyć. Sama skała oczywiście bezustannie oblężona i w związku z tym trudna (przynajmniej w TAKĄ pogodę i przy weekendzie na dodatek) do sfotografowania saute.
 
Schodząc ze szczytu spotykam się z sytuacją, której w górach za nic bym sie nie spodziewał. Oto muszę odczekać z boku przepuszczając wchodzących żeby potem samemu móc „zmieścić się” na ścieżce w dół. A ścieżka wcale nie jest jakoś dramatycznie wąska, tyle że oblężona jak kasa w Biedronce. Na tym etapie marszu jednak nawet bądź co bądź rzadko spotykany w tak ekstremalnej formie w górach tłok mi już nie przeszkadza. Ja tam swoje oddeptałem i wracam do domu. Teraz na was kolej(-ka), bohaterowie!
 
O ile Malinowska Skała porośnięta jest lasem (sam szczyt do złudzenia przypomina Równicę) to idąc w kierunku Małego Skrzycznego drzew właściwie się nie spotyka, no trochę może jest później, przed samym wierzchołkiem, ale najpierw mamy absolutny „czyściec”. Jak już kiedyś pisałem kojarzą mi się takie widoczki z sprawami właśnie ostatecznymi. Ogromne łyse pola z kikutami drzew, po obu stronach dalekie góry, a przed sobą szlak, na którym aż po horyzont widać ludzi idących grupami, w parach lub samotnie. Tam gdzie oni są teraz ja będę za minut pięć albo pięćdziesiąt. A inni za mną tu gdzie jestem dotrą za godzinę…
Dziwne.
I nie ma świata, jest tylko ta droga i na niej nasze zagubione dusze…
 
Zastanawiam się przez całą drogę czy to dobrze, że widać stąd cały czas wieżę na Skrzycznem. Z jednej strony to miara odległości, ale z drugiej jakież wyzwanie! Jeszcze taki kawał!
 
Na pniach ściętych drzew siedzą ci, którym nogi odmówiły już posłuszeństwa albo też którzy postanowili na tym pustkowiu się posilić. Na chwilkę zatrzymuję się i ja. Dopijam mineralną, dogryzam kolejną porcję czekolady i widząc zbliżające się ku zachodowi słońce zmuszam jednak do dalszego marszu. Gdzie tam kolejka, a przecież jeszcze i do Bielska i do Katowic także jakoś muszę się dowlec!
 
Na Małe Skrzyczne podchodzę laskiem i stwierdzam ze zdziwieniem, że po minięciu szczytu szlak jakby opustoszał. Nie uwierzę, że nagle wszyscy zarządzili przerwę, więc jedynym logicznym rozwiązaniem jest istnienie jakichś nieoznakowanych zejść, których nie zauważyłem. W ogóle jednak tradycyjnie na końcu trasy zauważam już dużo mniej. I plecak jakiś cięższy…
 
Prawie równa ścieżka prowadzi mnie przez pola i zarośla aż do ostatniego, bardzo krótkiego aczkolwiek wydającego się ogromnym zalesionego wzniesienia. To już meta. W pewnym wieku szybkie finisze są już znacznie trudniejsze ;) A więc dziesięć metrów i przerwa. I kolejne dziesięć. Łyk wody. Dalej. Jeszcze odrobinę. Mijam wieżę telewizyjną i wreszcie o 15:44 staję pod wytęsknioną tabliczką. Skrzyczne, najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego. Jestem tu! Jestem!!!
 
Gdyby było lato zapewne zmusiłbym się jeszcze do marszu w dół, aż do Szczyrku, ale dziś sobie odpuszczam. Słaniając się z lekka dochodzę do stacji kolejki i kupuję bilet na zjazd. Siadam na krzesełku z taką rozkoszą jakbym już prawie na nim dojechać miał do Ligoty, ale przecież ostatni raz siedziałem na czterech literach w pociągu o dziewiątej rano!
 
 
Jeszcze kilka zdjęć ze zjazdu. Tak tylko pro forma, telefonem, bo aparat już schowany. Senny umysł notuje gdzieś jeszcze grubą panią z czerwonym plecakiem usiłującą nie zjechać w dół po ścieżce, potem stado uroczych szaro czarnych kóz, pędzącego na oślep rowerzystę i wreszcie chmury układające się w jakby wir nad górami.
 
W kilkanaście minut później słońce zachodzi i nagle robi się zimno. To już jesień.
 
Nie lubię pożegnań.
 
Bardzo nie lubię.
 
 
============================

Pełna galeria zdjęć TUTAJ!
 

poniedziałek, 1 października 2012

Wrzesień plecień

A więc jesień. Niedzielny wrześniowy poranek. Po mokrym asfalcie niesie się pełen testosteronu stukot moich wojskowych butów. Mrok, chłód, niebezpiecznie kojarzący się z deszczem wiaterek.
 
Lubię takie dni, lubię ten moment przechodzenia z jednego świata w drugi. Trochę bal maskowy, trochę Alicja w Krainie Czarów. Dziś przecież nie ma mnie TUTAJ. Dziś mogę być wszędzie, gdzie tylko zechcę.
 
Świat zatrzymał się jak skuty mrozem, a tunelem czasu wewnątrz uśpionego miasta mknie autobus z jednym tylko pasażerem na pokładzie. Ze mną.
 
Wreszcie ktoś wsiada. Młody chłopak z plecakiem. Zerka na mnie i zajmuje miejsce na drugim końcu wozu. Po chwili wyjmuje z kieszeni złożoną na cztery kartkę. Uśmiecham się w myślach. Też mam taką. W moim „filmie” to prawie jak przydział mobilizacyjny.
Rozkład jazdy pociągu Katowice – Wisła Głębce.
 
No to jedziemy!
 
23 września 2012
Trasa: Ustroń Polana – Przełęcz Beskidek – Orłowa – Trzy Kopce – Smerekowiec - Przełęcz Salmopolska
 
Odległość (wg szlaki.net.pl): 14,7 km
Mój czas przejścia: 4 godziny 50 minut
 
 
Jeżdżąc latem pociągiem wyruszającym z Katowic do Bielska przed piątą już czekając na niego mogłem ogrzewać się promieniami wstającego słońca, a dzisiaj, mimo że dochodzi siódma, wciąż jeszcze jest szaro i chłodno. Trudno uwierzyć, że aż trzy internetowe serwisy pogodowe zagwarantowały mi na tą wycieczkę niczym niezmąconą słoneczną aurę… 
 
Znajduję wolny fotel, siadam i wyjmuję z plecaka jeszcze ciepłą, dopiero co kupioną drożdżówkę… Peron za szybą jest już rzeczywistością bardzo mi daleką. Jak wszystko i wszyscy tutaj.
 
Pociąg rusza, przyspiesza, odlatuje...
Sto szesnaście kilometrów na godzinę. Klimatyzacja. Zapach kawy z automatu. Ciepło.
Kosmos.
Mikrokosmos.
Pszszszsz… Tu du, tu du, tu du…
 
Wysiadam na dworcu w Ustroniu Polanie już jakby młodszy, lżejszy, weselszy. Nad górami świeci słońce, na peronach i chodnikach nie ma żywego ducha, a ja, który zwlekając się z łóżka o piątej zastanawiałem się, po jakiego grzyba mi cała ta jazda, oddycham teraz zimnym powietrzem z ulgą i niecierpliwością jednocześnie.
 
Jak gdyby w ślad za pociągiem ruszam chodnikiem mając po prawej tory, a po lewej staw pełen kaczek. Krótki odcinek prosto, potem lekko w lewo i przy budce trafo w lewo już bardzo mocno, przez most na Wiśle. Kilka samochodów, starszy pan z psem i znów tylko stukot moich butów na asfalcie. Jak tętno.
 
Za mostem skręcam w prawo i idę kilkaset metrów do przedszkola, za którym szlak zielony prowadzi mnie w lewo, wprost na łąki za ostatnimi zabudowaniami. To teraz dopiero mogę powiedzieć, że dojechałem.
 
Dwie niespodzianki czekają na mnie zaraz na początku. Masa opadłych smutnych jesiennych liści na ścieżce i zupełnie świeże ślady dzików tuż przy niej. Nie powiem żeby mnie jedno i drugie cieszyło, ale staram się o tym nie myśleć. Słońce zaczyna wreszcie przygrzewać i tym samym „upoważnia mnie” do zdjęcia bluzy, przypięcia do pasa aparatu i podwinięcia nogawek, czyli zastosowania mojego typowego „kamuflażu letniego” z poprzednich wycieczek.
 
Tą samą drogą schodziłem nie tak dawno idąc ze Skoczowa przez Równicę właśnie do Ustronia, ale jednak z każdym krokiem utwierdzam się w przekonaniu, że trasa pokonywana w odwrotnym kierunku jest trasą zupełnie nową.  Można z grubsza wiedzieć gdzie co jest, ale nie sposób wyczuć i przewidzieć pewnych smaczków czy to widokowych, czy też, że pozwolę tu sobie na taki neologizm, zmęczeniowych. Wszystko jest inne.
 
 
Leśną ścieżką dochodzę do Przełęczy Beskidek, na całe szczęście pełnej jeszcze świeżej, zupełnie letniej zieleni i wspaniałych widoków. Kilkaset metrów niżej, na stoku pasie się krowa hałasując przy tym z wyraźną satysfakcją uwieszonym jej na szyi dzwonkiem. Ot, taki sobie krowi walkman albo mp3 jeśli ktoś woli.
 
Lekko w dół, a potem już ostrzej pod górę. Po kolejnych kilkunastu minutach dochodzę do miejsca w którym kończy się „powtórzeniowa” część mojej trasy. To właśnie zetknięcie szlaku niebieskiego z Równicy na Orłową z moim, zielonym. Od tej chwili (a od wymarszu minęła plus minus godzina) wszystko już będzie nowe.
 
Skręcam w prawo i bardzo stromym, choć na szczęście nie kamienistym podejściem  wchodzę na szczyt Orłowej. No przynajmniej WYDAJE MI SIĘ, że wchodzę. Na górze jest kilka domów, słupek z oznaczeniami szlaków i ciekawe widoki, ale jakoś nie ma informacji, że to już i zupełnie słusznie zresztą, bo do szczytu, choć o dziwo absolutnie po równym, jeszcze spory kawałek. A na razie sam staję się szczytem dla pewnego dzikiego stworzenia, które wykorzystując moje zamyślenie nad kolejnym zdjęciem bezwstydnie pakuje mi się na kolana i zaczyna mruczeć.
 
 
Otóż! Otóż, szanowne turysty, na Orłowej mieszka mały kocio, zresztą notowany, bo uwieczniony na fotografii na przykład na stronie szlaki.net.pl i dlatego pewnie w jakimś sensie znany mi z widzenia już od dawna.

Tenże stwór, zapewne wyobrażający sobie w swoim futrzatym rozumku, że jest zawodnikiem sumo, pcha się brutalnie, domaga głaskania, drapania, pociągania za ogon, oraz, gdyby to nie stanowiło jakiegoś problemu, także czegoś do jedzenia. Dziesięć minut na tą znajomość można doliczyć bez mrugnięcia okiem. Za to uśmiech gwarantowany na resztę dnia.
 
Po długim pożegnaniu ruszam w dalszą drogę i po kilku minutach marszu przez las docieram wreszcie do "oficjalnego" szczytu Orłowej, z którego oprócz wybranego przeze mnie teraz szlaku niebieskiego na Trzy Kopce (Wiślańskie, nie mylić jak ja, z tymi za Klimczokiem) skręcić też można w lewo trasą zieloną do Brennej.
 
Ważne, choć nieco odbiegające od tematu.
 
Planuję większość swoich wycieczek posiłkując się wspominaną tu już stroną szlaki.net.pl, ale o ile w samym planowaniu jest ona pomocna a i czasy przejścia w większości odpowiadają faktycznym, o tyle podawane tam wykresy wysokości można sobie włożyć…
Powiedzmy, że między bajki. ;)
 
O co chodzi? Już mówię. Trzy Kopce są o trzy metry NIŻSZE od Orłowej, co według ww. serwisu oznacza, że droga między nimi jest praktycznie idealnie równa. 
Nie jest.
 
Nie jest, ponieważ system pokazuje tylko różnicę samych wierzchołków, ale nie podaje wysokości z trasy między nimi, która to trasa praktycznie zaraz za szczytem Orłowej idzie bardzo ostro w dół. Logiczne zatem, że każdy „oddany” metr trzeba będzie potem „odrobić”, czyli… do Zakrzoska z górki albo po równym, a dalej pod górę, na szczęście nie jakoś ekstremalnie stromo.
 
Na Orłowej więc skręcam w prawo i najpierw rzadkim, potem coraz gęściejszym lasem schodzę kamienistą i trudną wedle moich miar ścieżką. Na samym szczycie można zobaczyć i sfotografować np. panoramę Brennej albo widoczny już stąd szczyt Skrzycznego i warto te fotografie zrobić, bo później przez spory odcinek dookoła mamy tylko drzewa.
 
Schodząc na równinę docieram najpierw do pastwisk i łąk ze (znów) przepięknymi widokami w tym zwłaszcza na dopiero co zostawioną w tyle Orłową, a potem przez krótki leśny odcinek do Zakrzoska, mijając nieczynny i nieco jakby zdziczały bar „Złoty Bażant”.
Tuż przed nim po lewej stronie napotykam jeszcze wybudowaną prawie na samej ścieżce pseudo góralską chałupkę z powybijanymi oknami i bałaganem wokół. Po raz kolejny zmuszony jestem zastanowić się, kto i dlaczego zezwala na takie szpecenie polskich gór. Powinno mu się TUTAJ zrobić biuro i codziennie kazać zap…. (chodzić) pieszo do  i z pracy. Tak na otrzeźwienie.
 
Bar zaś o którym wspomniałem jest już dużo milszy, choć równie nie na miejscu. Drewniana wiata ze stołami i ławami wewnątrz, balustrada i ciekawe widoki przekonują mnie do zjedzenia tu śniadania. Robię zatem pierwszą poważną przerwę, dożywiam się, zmieniam aparat fotograficzny, przepuszczam „goniącego” mnie od Beskidka starszego pana z kijkami i po około dziesięciu minutach spokojnie ruszam dalej. Lekko w dół, a potem już tylko pod górę. Po asfalcie. Skąd tu asfalt? Ano stąd, że kończy się tu droga prowadząca gdzieś z dołu. Kończą także z tego samego kierunku biegnące rzadko, bo rzadko, ale jednak zabudowania.  
 
Daleko po lewej rzuca mi się w oczy charakterystyczna sylwetka świeżo postawionego budynku. Budynku na szczycie jakiejś góry (potem dowiem się, że to właśnie Trzy Kopce). Żadnego ze słów, jakie wypowiadam w myślach i nie tylko na ten widok nie mogę tu zacytować.
 
Szlak lekko skręca w lewo i przez las (z tabliczkami w stylu „sprzedam działkę budowlaną”) doprowadza mnie najpierw na Trzy Kopce, a potem (po prawej możliwość zejścia trasą żółtą do Wisły) pod ów dom, który okazuje się rozbudową schowanego za nim „przytuliska” Telesforówka. Ale moją opinię o tym miejscu oraz jego wpływie na naturalność okolicy wyraziłem już w poście „Trzy Kopce i co dalej”, więc tutaj tematu nie będę rozszerzał.
 
Od szczytu Trzech Kopców kieruję się w lewo szlakiem żółtym (wspaniałe widoki po obu stronach!), który mijając Telesforówkę prowadzi najpierw przez łąki, a potem dosyć gęsty las do kolejnego rozgałęzienia i odnogi trasy zielonej do Wisły Uzdrowiska. Ja jednak idę dalej wychodząc na zbocze (o ile mnie geografia nie myli) Smerekowca gdzie z prawej dołącza się szlak zielony (inny niż ten wcześniejszy) z Wisły przez Kubalonkę.
 
 
Ogromne połacie lasów, doliny i góry ciągnące się aż po horyzont, czyli po prostu to, co w Beskidach najsmakowitsze towarzyszyć mi od teraz będzie praktycznie aż do końca wycieczki. Droga skręca znów w lewo i grzbietem schodzi najpierw łagodnie, potem ostrzej w dół. W stosunku do Trzech Kopców i Zakrzoska robię teraz „podkowę”, co daje bardzo ciekawe efekty wizualne, godne z pewnością uwiecznienia w wielu ujęciach. Po kilkunastu minutach trasa łagodnieje i staje się prawie parkową ścieżką.
 
Słońce przygrzewa, ale nie męczy, lekki wiaterek odpowiednio skutecznie chłodzi, a ja, jak w trakcie każdej chyba wędrówki uświadamiam sobie, że oto tutaj i tylko tutaj jest najpiękniej i „najważniej” i pozwalam się temu uczuciu pochłonąć. Zwalniam kroku, proszę wręcz w myślach, by za kolejnymi zaroślami czy zakrętem nie było jeszcze żadnej cywilizacji i oddycham z ulgą widząc tam dalsze tylko łąki i lasy.

Trwaj, chwilo! – jak mawiał klasyk.
 

Po kilkunastu minutach schodzę na dno czegoś, co sam dla siebie nazwałem kanionem (Kolorado!) i wreszcie staję przed ostatnim odcinkiem trasy, jakim jest podejście na Przełęcz Salmopolską.
 
Czas pomiędzy moim przyjazdem do Ustronia, a odjazdem PKS-u spod Białego Krzyża, to dokładnie sześć godzin, trasa według fachowców trwa pięć, a że schodzenia i podchodzenia pod rzekomo równe sobie góry nie brałem pod uwagę, przekonany jestem, że albo zdążę cudem, albo jak to ja spóźnię się o kilka tylko minut. Więc pruję, idę na tyle szybko, na ile to możliwe, a za wiele sił już nie mam, i nagle… nagle kilka metrów nad sobą widzę barierkę szosy.
Jestem u celu?
No niezupełnie, ale z pewnością bardzo blisko.
 
Po stromym podejściu i przekroczeniu drogi jeszcze na kilka minut wchodzę w las i docieram wreszcie do parkingu vis a vis przystanku PKS na Przełęczy.
 
Zegarek. Dziesięć minut przed czasem. Ponad godzinę przed przyjazdem autobusu.
 
A może by tak teraz na Malinowską Skałę? ;))
 
 
 
Pełny zapis fotograficzny TUTAJ!
 
 
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.