Nie pamiętam jaki tytuł nosiła pierwsza książka, którą przeczytałem, ale nie zapomnę za to nigdy, jaki był pierwszy wyraz.
Dżem.
Aha! Wiem, że dziwnie brzmi, ale to szczera prawda. Siedziałem sobie wieczorem w kuchni sącząc kakao („…kapela cięła walca na sześć” – Lady Pank) i wpatrywałem się w stojący na półeczce kredensu słoik.
-Dyy...
-Dyy…zyy…em. Dyzem… Dzem. DŻEM!
Mama mało nie upuściła talerzy.
-Umiesz czytać!
-Nie, ja tylko te literki tutaj… - na wszelki wypadek zacząłem się tłumaczyć.
-Umiesz czytać!!!
Naprawdę nie chciałem. Samo przyszło. Jak po maśle. Znaczy po dżemie.
W tamtych czasach czytania i pisania uczono „oficjalnie” dopiero w pierwszej klasie podstawówki, a że byłem ledwie zerówkowiczem to posiadłszy wspomnianą umiejętność z miejsca awansowałem w przedszkolu do swego rodzaju, nie bójmy się tego słowa, warstwy inteligenckiej (chciałoby sie napisać "i tak mi zostało", ale już sam mój nick wyraźnie temu zaprzecza).
Jako dzieciak początkowo czytałem głównie to, co czytać mi kazano. Puc, Bursztyn i goście, Nasza szkapa, Ferdynand Wspaniały, Chłopcy z Placu Broni, Łysek z pokładu Idy, W pustyni i w puszczy, i tak dalej i tym podobne. Niektóre z tych książek miały klimat i działały na wyobraźnię (ileż łez wylałem po śmierci Nemeczka albo Piętaszka!), ale ogromna większość była dla mnie zwyczajnie nudna. Jak to ja zdecydowałem się więc pochodzić nieco własnymi drogami.
Pierwszą były tajemnicze kartony w naszej piwnicy. Do dziś nie wiem, dlaczego tyle książek moi rodzice akurat tam trzymali. Zapewne miało to jakiś związek z rozmiarami naszego mieszkania, ale niezależnie od przyczyn dodawało wygrzebywanym przeze mnie skarbom posmaku tajemnicy (oraz zapachu stęchlizny). Siadywałem sobie w każdym razie na skrzyni z ziemniakami i w czasie gdy mama robiła pranie wczytywałem się w różne historie. I potem tylko szło o to bym mógł coś zabrać na górę. Nie zawsze mogłem. Może to i lepiej, bo tam, pośród betonowych białych ścian, otoczony słoikami z kompotem (nie, dżemu nie było), rozmaitymi narzędziami, pudłami i rowerami traktowałem swoje lektury jakoś chyba bardziej magicznie. Proszę sobie wyobrazić na przykład podręcznik dla szkół pielęgniarskich z moim ulubionym (?) rozdziałem o wojnie jądrowej…
Jak urządzić piwnicę na wypadek ataku (kompoty i lekturę już miałem), jak przechowywać żywność itp. A najlepszym fragmentem był ten o konieczności umycia się w beczce po opadnięciu pyłu radioaktywnego.
Taaa… Już to widzę…