Czy ktoś pamięta jeszcze
powiedzonko „robota musi się rodzić”? Ja prawie o nim zapomniałem, a
przypomniał mi kolega, który wciąż stosuje ową maksymę na co dzień i nieźle mu
się z tym wiedzie. (Nie, nie ma do nich przyjęć, też pytałem.)
Już pierwsze skojarzenie ze
wspomnianą sentencją sprawiło, że parsknąłem śmiechem. Jeszcze minutę wcześniej
nawet nie pamiętałem, że coś takiego w ogóle mi się przytrafiło, a tu nagle pootwierało się w mojej głowie kilka przykurzonych
szufladek i właśnie tym co w nich znalazłem postanowiłem się dziś z Wami
podzielić. Od razu
jednak zaznaczę, że anegdotki te będą nieco odbiegały od wyżej wspomnianego hasła
kierując się bardziej w stronę obijactwa sensu stricto niż nieporównanie
ambitniejszego „wymyślania sobie roboty”.
Nie całkiem w zgodzie z
porządkiem chronologicznym pozwolę sobie zacząć właśnie od przygody która tak mnie po latach rozśmieszyła.
Było to dawno, dawno temu, kiedy zaczynałem
dopiero swoją pierwszą w życiu pracę. Zaczynałem jak wszyscy chyba wtedy fizyczni od…
ganiania do sklepu. Pytanio stwierdzenie „No, kto tu jest najmłodszy?” wyjaśniało wszelkie wątpliwości.
Znał więc człowiek siłą rzeczy wszystkie dziury w płocie,
tajne przejścia, sposoby na strażników (czyli ówczesnych ochroniarzy) i w
przeciwieństwie do wiedzy fachowej w tym akurat mógł zdawać egzamin nawet w
środku nocy. Ale wszystko do czasu. Któryś z moich kolegów pragnący
jednocześnie mieć pełny stan brygady i pełny stan baku zaproponował mi abym
dosyć długie do tej pory spacery do sklepu (a wydłużane przeze mnie oczywiście
celowo) skrócił radykalnie wnosząc napitki przez… główną bramę naszej kopalni.
Jak? Ano zwyczajnie – w butelce po półtoralitrowej oranżadzie. Dobrano mi nawet
odpowiedni smak – brzoskwiniowy, którego kolor mógł mieć w powszechnym
mniemaniu dosyć szerokie spektrum odcieni.
I faktycznie, zadziałało! Wchodziłem z
butelką w ręce tuż przed nosem wartowników a nikt nawet przez moment nie
pomyślał, że różowy płyn wewnątrz NIE JEST napojem gazowanym.
Operacja cała wyglądała tak. Kupowałem dwa famfaramfam (czyli wina marki wino) i przelewałem je za budką trafo :) do przyniesionej w ukryciu za koszulą butelki po oranżadzie. Dwa razy 0,75 = 1,5 litra. Rachunek był prosty. Potem już tylko szkło do kubła, „napój” w rękę i fru! I pewnie proceder cały trwałby
miesiącami gdyby nie pechowy przypadek.
Wszystko miałem opanowane. No wszyściuchno. Sklep,
sprzedawczynie, ceny, trasę, minę, nóż do korków i nawet mini lejek (sic!), ale
niestety nie odpowiedź na pytanie: No i co? wypowiedziane przez naszego
majstra DOKŁADNIE W CHWILI, gdy zaczynałem przelewać jedno w drugie!
Skubany wracając skądś zobaczył mnie maszerującego ze sklepu wprost za osiedlową rozdzielnię i cóż... po prostu podążył na paluszkach za mną...
Dziś mnie to wszystko
śmieszy, ale wtedy dla siedemnastolatka był to stres wręcz kosmiczny. Pierwsze
tygodnie pracy i taka wpadka! Wina oczywiście musiałem oddać (Dokładnie jedno,
a to drugie, już otwarte - wylać) i na długie miesiące stałem się dla reszty oddziału
„Lemoniadowym Joe”. Na szczęście, jako że czasy były jednak nieco inne niż obecnie, żadnych konsekwencji
nie poniosłem.
Przykładem wcześniejszym, jeszcze
z zawodówki niech będzie inna historia. Podczas trwającego w przyszkolnym internacie remontu wywoziłem wraz z kolegą gruz z przekuć na drzwi i okna. Nie da się ukryć, że jazda zdezelowaną taczką po ciemnych korytarzach pełnych różnych nieprzewidywalnych przeszkód za każdym razem trochę trwała. Przy którymś z kolejnych pomieszczeń uświadomiliśmy sobie, że nie damy rady skończyć zadania w ramach (jak nam to nakazano) jednej dniówki.
-Syp tam! – mój towarzysz prawie
przewrócił mnie wraz z ładunkiem ciągnąc taczkę do sali obok.
-Opieprzą nas!
-Chcesz tu siedzieć do trzeciej?
-No nie…