WYCIECZKA JEDENASTA: WILKOWICE - MAGURA - BYSTRA
Wilkowice-Bystra, a dokładniej stacja kolejowa o tej nazwie, podobnie jak Radziechowy-Wieprz współdzielona przez dwie odrębne gminy, to miejsce szczególne. Bez zbędnych dojazdów komunikacją miejską, przesiadek i poszukiwań można stąd zacząć nie tylko kilka różnych wycieczek w Beskid Śląski, ale i gdyby ktoś miał ochotę, wyruszając w przeciwnym kierunku, trafić do Beskidu Małego. Nie ma się wobec tego co dziwić, że pierwszym skojarzeniem, jakie już wiele miesięcy temu przyszło mi do głowy wraz z planem stopniowego poznawania coraz dalszych punktów na trasie linii kolejowej do Zwardonia była akurat ta miejscowość. I mało tego! Na przełomie marca i kwietnia, gdy mogło się jeszcze wydawać, że zima nigdy się nie skończy rozrysowałem sobie na jakimś karteluszku najprostszą z możliwych jak wtedy sądziłem, tę właśnie dzisiejszą trasę. Szybką, krótką i w gruncie rzeczy nieco ulgową. Ale za to idealną na wczesnowiosenne rozpoczęcie sezonu.
Czas pokazał jednak, że po
pierwsze owo rozpoczęcie odbyło się gdzie indziej, bo w Radziechowach, po
drugie zaś z pewnym pobłażaniem potraktowana marszruta z Wilkowic przeniesiona
z kwietnia na czerwiec okazała się tą, która po raz pierwszy zmusiła mnie do
wywieszenia białej flagi…
Ale zacznijmy od początku.
Nie wiem czy opowiadałem już jak
to dawno, dawno temu wynalazłem Internet? Uhmm… Badania okresowe mam ważne,
proszę nie robić takiej miny. Sam wynalazłem, nikt mi nie pomagał, ha ha ha.
Otóż jako dzieciak wymarzyłem sobie urządzenie, coś na kształt dzisiejszego bankomatu,
także jak on z wyświetlaczem, na którym po wetknięciu w odpowiednie miejsce
monety lub banknotu będzie można przeczytać cóż też za nie dałoby się dostać. I
oczywiście takie wybrane przez obsługującego przedmioty dostarczone zaraz
jakimiś rurami wypadałyby potem z odpowiedniej klapki wprost do rąk! Mowa wtedy
była rzecz jasna o takich najpotrzebniejszych sprawach, typu ciepłe (lub zimne)
lody, miśki, pepsi, ciężarówa z przyczepą, scyzoryk czy sto plastikowych
żołnierzyków (to ja chyba bardziej Allegro wymyśliłem niż Internet!), ale
zostawmy to. Chodzi o pomysł, samą jakby to powiedział ze swoim cudownym
akcentem towarzysz Gomułka „ideję”.
Albowiem ta to właśnie „ideja”
staje mi znów przed oczami, kiedy nie całkiem dobudzony i niezupełnie jeszcze
kompletnie ubrany kupuję bilet w góry. Ale nie na dworcu, skąd. W swoim pokoju,
na swoim krzesełku, przed swoim komputerem. Wybieram, klikam, płacę szybkim
przelewem i… włączam drukarkę. Jeszcze sekundka i oto jest. Science fiction w
domu i zagrodzie.
A kiedy już się wydało bladym
świtem plus minus piętnaście złotych, to jechać trzeba. Taka kupa szmalu nie
może przepaść! No to jadę. Plecak, buciory, nóż, woda, apteczka, zestaw map,
kanapki, czekolada, telefon, zapasowy telefon (dobry patent – polecam!), aparat
fotograficzny i moro. Niestety nie Joanna, a tylko czapeczka. Wolałbym Joannę…
yyy… nieważne.