SZARY
Kiedy się spogląda na J. można odnieść wrażenie,
że wyszedł z dobrego katalogu mody. Jest zawsze nienagannie
ubrany, pełen dobrych manier, zadbany, pachnący i nieco staroświecko elegancki.
Jako jedyny chyba w całym kombinacie jeździ dziś już raczej nietypowym, ale przecież nieustająco rasowym samochodem. Ma swój własny styl.
J. zresztą w wielu aspektach służyć mógłby za wzór.
Kłania się na przykład z daleka każdemu, nawet byle portierowi, bez ucinania i
mruczenia odzywa pełnym „dzień dobry” i demonstracyjnie maszeruje "na produkcję" okrężną drogą za kontenerami zamiast jak niektórzy przepychać się przez naszą budkę. Choć
jeśli mam być szczery to to ostatnie akurat wespół z historią,
o której opowiem nabiera nieco innego wymiaru…
Którejś Wigilii J. przyjechał przed południem po
jakieś drobiazgi zostawione w biurze. Nie był tego dnia
pierwszym, ani też ostatnim, ale to właśnie jego wizyta została mi w pamięci na
zawsze. Oddając klucze złożył mi przy okazji jak wszyscy chyba tego dnia
życzenia świąteczne. Stał może o dwa
kroki przede mną, więc w naturalnym odruchu wyciągnąłem do niego dłoń i… napotkałem
pustkę. Oraz coś gorszego –
cofającą się bezwiednie rękę mojego rozmówcy. Szybkie spojrzenie
prosto w twarz i oto zobaczyłem zdegustowanie tak prawdziwe, tak czyste, że w
sekundzie niweczące wszystkie piękne słówka z rozpędu jeszcze płynące w moją stronę.
Zapewne zgodnie zresztą z odczuciem wewnętrznym
moja mina wyrażała w tej chwili tylko wściekłość, bo po sekundzie konsternacji
wyraźnie zagubiony J. kordialnie już ściskał obiema dłońmi moją i raz jeszcze,
teraz już głosem prawie że ojcowskim składał mi życzenia.
Pewien jestem, że po tym spotkaniu obaj umyliśmy
ręce z obrzydzeniem, choć możliwe, że on w droższym mydle…