Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


środa, 29 stycznia 2014

Jo, hajer przodowy ;) część czwarta

Skoro o zupkach mowa. Panowała podówczas, a raczej rozpoczynała się dopiero moda na rosołki instant sprzedawane pod postacią żółtego proszku w charakterystycznych słoiczkach. Dużo później pojawił się podobnej formie barszcz czerwony, ale w czasach o których opowiadam rosołek ów (zapewne będący podświadomą opozycją do rosołku kraa-kraa panów szklarzy) panował niepodzielnie. Każdy, dosłownie każdy z nas miał swój słoiczek i co rano z wielką celebrą odsypywał dwie łyżeczki namiastki do kubeczka lub szklanki, a potem pił to paskudztwo masując się po brzuszku prawie jak mały miś.

-Aaaa… Ciepłe… Zdrowe…

Akurat.

Dziś sam widok takowej „zupki” mnie odrzuca, ale wtedy cóż, wtedy mi smakowała. Nawet do bułki z dżemem, jeśli tak wypadło.

Nieodłączną częścią śniadania była wymiana kaset video. Królowały filmy karate, „bawarskie przypadki” (gdyby ktoś nie kojarzył – niemiecki humor erotyczny, brrr…) i klasyka VHS, czyli Akademia policyjna, Lody na patyku, Rambo, Rocky i tym podobne. Prawie każdy z nas do pracy niósł dwie torby. Mniejszą ze śniadaniem czy czymś z ubrania i większą z porcją kaset. Tak, z porcją, bo nie znałem nikogo, kto oglądałby jeden film dziennie. Dwa to było minimum. Rekordziści dochodzili do czterech i… zasypiali o pierwszej w nocy. Kiedy jednemu z kolegów przyniosłem do obejrzenia nabyte za grubo ponad dwieście tysięcy ówczesnych złotych oryginalne (sic!) Grease z salonu polskiego dystrybutora, to nawet kierownik przybiegł zobaczyć jak też wygląda „legal” oraz naiwniak, który go kupił…

Śniadania trwały pół godziny. Pracujący na kopalni wracali na nie na oddział, a ci których wysłano na tereny szybów, zachodniego lub wschodniego, jedli na miejscu. Miałem też kolegę, którego pierwszy raz zobaczyłem dopiero po kilku latach, bowiem stale pracował „na rejonie”, czyli tam gdzie dziś w Katowicach odnajdziemy Silesia City Center. Mnie zdarzyło się tam być tylko jedną jedyną dniówkę, nota bene ostatnią w strukturach kopalnianej budowlanki dużo, dużo później.

Po śniadaniu wracało się już do pracy uczciwej raczej, acz nie zawsze ekstremalnie wydajnej. Wszystko zależało od miejsca, składu brygady, priorytetu danego zadania i ilości przydzielonych doń osób. W takim powiedzmy remoncie łaźni brali udział prawie wszyscy, więc i „urobek” musiał być odpowiedni. Ale bywały roboty na które szło się we dwóch, czasem nawet, choć bardzo rzadko, samemu.  Świeżo po szkole na przykład pracowałem dość długo przy produkcji ekranów do szybów wentylacyjnych. Brzmi nieźle, prawda? Ale high techu w tym nie ma za grosz, jeśli odliczyć może szlifierkę kątową Celma o roku produkcji wcześniejszym niż mój własny.
A tak bardziej serio? Już tłumaczę.

Ekran to było coś w rodzaju filtra montowanego w szybach wentylacyjnych kopalni sekcjami po kilkadziesiąt sztuk. Gdyby ktoś chciał rozpocząć amatorską produkcję tegoż, podaję przepis. Rama drewniana, mocna, o kształcie trapezu, podzielona na trzy pola, a gruba na ok. trzy centymetry, zaś szeroka i długa jak plus minus tapczan. Wewnątrz ramy wełna mineralna, z jej obu stron płótno, takie samo jak znane z worków na ziemniaki, a na to również z obu stron siatka ogrodzeniowa. Płótno przybite gwózdkami, siatka specjalnymi haczykami. Wszystko ładnie ponaciągane i zamocowane na sztywno. Voila!

Ekrany (tutaj prostokątne i z kratką zamiast siatki) w szybie wentylacyjnym. 
Zdjęcie pochodzi z serwisu eksploratorzy.com.pl Autor: Heniek.

Z natury rzeczy najczęściej pracowałem z murarzami, czasem z płytkarzami, rzadziej ze szklarzami. Kto został? Dekarze, malarze, instalatorzy i elektrycy. Dekarzy na ten przykład mieliśmy dwóch.  Starszy był po prostu (po prostu!) dobrym fachowcem, młodszy oprócz tego także spoko gościem. Zapamiętałem taką scenę, która wraca do mnie ilekroć w życiu pracować muszę z młodszymi od siebie. Mieliśmy jakąś dniówkę we dwóch. Cóż tam może mieć dekarz? Może rynny, może parapety, może coś zupełnie spoza branży, nieważne. Dość, że praca była ciężka a pogoda jesienna. Uwinęliśmy się jednak jakoś znośnie i wtedy mój towarzysz powiedział: Czekaj, mamy nadrobione, idziemy do baru na kurczaka.
Ale ja nie mam pieniędzy… przy sobie…
A czy ja się ciebie pytam o pieniądze?

Wielkie mi co, powie ktoś. Ale jednak. To był pierwszy ze sporo starszych ode mnie na oddziale, który potraktował mnie nie jak PWP (przynieś, wynieś, pozamiataj) a po prostu jak kumpla. Takiego, z którym się pracuje, ale także takiego, z którym potem można normalnie pogadać, pożartować i wcale nie trzeba go przy tym nieustannie „wychowywać” pokazując kim się to nie jest. I od tego pachnącego ciepłego kuraka pałaszowanego za friko w kopalnianym barze ważniejsze było dla mnie tego dnia właśnie poczucie bycia traktowanym serio mimo swoich ledwie osiemnastu lat.

Nie byłem jednak i wcale nie zamierzam takim się tutaj przedstawiać, pracownikiem zawsze skutecznym i dobrze wyszkolonym do wszystkiego. Na samiutkim początku, czego też nie zapomnę przeżyłem nawet swego rodzaju upokorzenie, które jednak zaprocentowało jak najbardziej pozytywnie.
Na terenie głównego magazynu nasi murarze stawiali ścianki działowe mające zamienić ogromną wiatę w coś w rodzaju baraku z osobnymi pomieszczeniami na wszelaką drobnicę. Oni murowali, jeden ze starszych kolegów dowoził cegłę, a ja byłem… betoniarką. Tyle że jakoś mi nie szło. Piasek, cement, wapno, woda i… no nie da się. Za ciężko.
Za pierwszym razem któryś z murarzy skomentował efekt mojej pracy krótkim: Janek, weź to wymieszaj, bo młody nie umie! ale za drugim inny rzucił kielnię, podszedł zdecydowanym krokiem do mnie i…


Ojcze nasz, któryś jest w niebie…

Bierz młody łopatę!
A teraz stawaj. Nie tak, lewe kolano do przodu, prawa noga do tyłu. Dobra. I nie pchaj łopaty, tylko ją popychaj udem. Powoli, po dnie… Dobra. Teraz przewróć zaprawę od spodu. Super. No i mieszasz. 
Starszy pan stał za mną i trzymał mnie za łokcie jak dziecko. Było mi wstyd. Koledzy się śmiali. Nowy nie potrafi malty namieszać! Patrzcie, jak go trzeba uczyć! Ale się nauczyłem. I do dziś, co wcale nie jest takie oczywiste w dobie urządzeń elektrycznych nadal potrafię „wyczarować” wszystko od „szprycu” na pierwszą obrzutkę, poprzez zaprawy do tynkowania, murowania, półsuche na posadzkę aż po beton. Wszystko hand made plus łopata.
Z malarzami pracowałem raczej sporadycznie i to przy robotach bardziej z mojej niż ich branży jeśli już. Chociaż… no tak. To właśnie z nimi pojechałem na opisaną już na tym blogu delegację w okolice Żywca… Kto nie czytał – zapraszam.
Ośrodek wypoczynkowy w Tresnej koło Żywca.
Autor zdjęcia: Robert Borowy

Elektrycy. Ich też było dwóch. Adekwatnie do profesji nieźle jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli pokopanych. Pierwszy był maniakiem karate, militariów oraz książek Wiktora Suworowa. Generalnie cokolwiek by robił zawsze miał przy sobie albo podręcznik sztuki walki albo nie całkiem legalnie wydane Akwarium albo wreszcie… no tyle powiem, że gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy pan ten był w trakcie przekonywania jednego z naszych majstrów do zakupu… samurajskiego miecza. Który zresztą prezentował na miejscu.
Ogólnie był sobie nasz elektryk chodzącą encyklopedią i prywatnie bardzo miłym, wesołym człowiekiem, ale od elektryczności jakby stroniącym. Na rzecz szaber placu mieszczącego się na rzut kamieniem od naszej kopalni. 
Drugi za to, jego kolega, który przyjął się do nas przechodząc z oddziału BII wykonującego prace na zewnątrz kopalni (np. usuwając tzw. szkody górnicze w mieszkaniach) zajmował się z kolei odpustami. Tyle że w rozumieniu bardziej przyziemnym. Znaczy sklejał plastikowe pistolety, produkował gumowe pająki etc. I jeździł z nimi, a może do dziś jeździ po całych Katowicach z przyległościami. I też był bardzo ciekawym, inteligentnym osobnikiem. A jakby tego wszystkiego było mało obaj panowie ze względu na pewne różnice charakteru się nie znosili. Prawie jak plus i minus.
Z instalatorami pracowałem tylko jako pomocnik i nigdy nie dane mi było poznać nomen omen dogłębniej tajemnic ich fachu, ale jednak wciąż odróżniam mufę od nypla, a trójnik od wuzetki (to nie ciastko, tak łatwo nie ma). Ach, prawda! Była jeszcze belówa, czyli samochód cysterna do wywozu… no właśnie, oraz… ingusie. A tego słówka to już chyba nikt nie zna. Ingusie to inaczej pieniądze, z naciskiem na te zarobione w pracy, ale niekoniecznie nią samą. Instalatorzy zakodowali mi się też w głowie jako „panowie z Zakopanego”. Dlaczegóż to? Ano ze względu na tam się znajdujący nasz dom wczasowy do którego często jeździli w delegacje i skąd przywozili bardzo kolorowe wspomnienia…
Ogólnie, kiedy wspominam tamte lata, to mimo wielu trudnych dniówek, nierzadko w bardzo nieciekawych warunkach nie widzę w nich jakiegoś szału dyscypliny, terminów czy zwyczajnego (?) dokręcania śruby. Wszystko to pojawiło się w moim życiu dużo później, na bardzo już komercyjnych budowach, na których pracowałem na przełomie wieków. Jeżeli zdrowie pozwoli kiedyś może i o nich opowiem. Kopalnia żyła jednak innym rytmem. Jeden jedyny raz pracowałem tam dłużej niż osiem godzin. Kilkanaście razy normalne ósemki w soboty i może ze trzy w niedziele. A ta jedna jedyna długa dniówka, to coś o czym kiedyś już tu opowiadałem. Basen obok istniejącego do dziś Elkopu przed którym kończy (-ła?) swoją trasę linia autobusowa 70. I tama, która… o rany. Ten obraz śni mi się po nocach.
Dwa mury z betonowej kostki, pomiędzy nimi zbrojenie z prętów. Całość niezbyt wielka, dziś już nie pamiętam dokładnie, ale jednak mieszcząca pomiędzy owymi murami sporą ilość betonu. I najpierw jeden mur. Wszystko gra. A dwa tygodnie później drugi. I niespodziewany zbieg okoliczności jak to zwykle w takich sytuacjach (choć wątpię by ktokolwiek z czytających przeżył podobną) bywa. Deszczowa pogoda, napoje niekoniecznie chłodzące w użyciu przez kilka dni pod rząd, zbyt wcześnie po wymurowaniu wlany beton, niefachowe użycie wibratora itd. itp. Kto tam wie jak to było.
Kolejna „gruszka” pompuje poprzez drugi samochód ze specjalnym wysięgnikiem swoją zawartość. Jest dobrze. Dwóch z nas trzyma wąż z którego wylewa się szarpnięciami beton, dwóch innych operuje wibratorem. I nagle jakby ktoś rozbijał jajko. Stuk, puk…
I czyjeś głośne: Spier…lać!!!
Trzydzieści sześć metrów sześciennych betonu. Walające się po dnie basenu kostki. Katastrofa. Jedną ze ścian rozwaliło  w sekundy jak domek z kart. Wszystko na kilkanaście minut przed przejazdem tuż obok dwóch pełnych autokarów z pracownikami dołowymi i częścią dyrekcji. I co teraz? O telefonach komórkowych przecież nikt nie słyszał. Na szczęście były nasze wewnętrzne kopalniane. Majster zadzwonił na oddział i zarządził mobilizację. Wszyscy koledzy właśnie szykujący się do mycia dostali polecenie zabrania taczek, łopat i dotarcia jak najszybciej do miejsca „budowy”. Cudzysłowu uzasadniać nie będę, bo i po co? Do chyba osiemnastej albo i dłużej wyciągaliśmy i czyścili stosy obrzydliwie mokrych i brudnych od szlamu kostek. Na szczęście basen był pusty. Beton woziliśmy gdzie się dało, nawet zupełnie legalnie wtedy uszczęśliwionym darmowymi alejkami działkowiczom z pobliskich ogródków.  A kiedy nadjeżdżały przewozy pracownicze udawaliśmy, że oczywiście, betonujemy. Ech, wspomnienia…
Zwykle jednak pracę kończyliśmy znacznie wcześniej. Na terenie kopalni około 14:40, na terenach szybów około 14:20. Kiedy zaczynałem swoją pożal się Święta Barbaro karierę można było przy odrobinie szczęścia (Straż Przemysłowa czuwała i to o niebo lepiej niż sieroty z dzisiejszych firm ochroniarskich) opuścić zakład nawet za kwadrans piętnasta. Później wprowadzono karty do rejestracji czasu pracy, ale i to nie przeszkadzało by wychodzić i potem (próbować) dopychać się do czytnika "od zewnątrz". Te pierwsze zaś karty, warto o tym wspomnieć,  to były prawie żywcem karty dziurkowane jak z komputerów Odra czy czegoś podobnego, tyle że plastikowe, czarne. Te późniejsze, wprowadzone nota bene wkrótce po nich miały już rozmiar dzisiejszego dowodu osobistego i były czystą białą płytką. 
Starą drewnianą budkę strażnika też zmieniono. Zastąpił ją na początku lat 90 murowany i przeszklony pawilon z biurami, magazynkiem na broń (ten dreszczyk gdy widziało się równo poukładane karabiny w szafie pancernej, ło matko!) i kopalnianym punktem informacyjnym. To w nim kupowałem każdy kolejny numer „Skarbnika”.
No właśnie. Podczas pracy na kopalni wyprodukowałem też i ja swoją pierwszą gazetkę. Nazywała się "Konspira". Pisząc na kartkach w kratkę, doklejając „przedruki”, kserowałem potem toto po sześć, dziesięć, czasem piętnaście egzemplarzy. Nasi dekarze zrobili mi w prezencie skarbonkę do której koledzy wrzucali datki i tak zaistniałem jako samozwańczy redaktor słysząc premierowo zdanie które potem w różnych miejscach towarzyszyło mi przez lata „O, to jest ten od gazetek!”.
Tłum rozpływa się w różnych kierunkach. Część idzie pieszo, część wyjeżdża samochodami. Inni czekają na placyku przed dyrekcją na autokary które jak co dzień porozwożą ich do domów. Ja stoję po drugiej stronie ulicy na przystanku autobusowym. Za kwadrans przyjedzie 70. Wsłuchuję się uśmiechnięty w ten gwar mrużąc oczy od słońca.


Byle tylko mieć siedzące przy oknie.


=====================




C.D.N.
Linki do poprzednich części mojej opowieści



poniedziałek, 20 stycznia 2014

Jo, hajer przodowy ;) część trzecia

====================================
Moi koledzy schodzili się powoli ze wszystkich stron kopalni. Jedni jak ja z szatni, inni przebierający się na oddziale wprost od bramy, a jeszcze inni, mieszkający w Chorzowie, nie całkiem chyba legalnie uliczką od strony placu drzewa. I wreszcie około 6:50, gdy grupka była już całkiem spora pojawiał się któryś z majstrów lub kierownik nazywany czasem pro forma sztygarem i pobranymi od strażników kluczami otwierał drzwi.
Wewnątrz budynku zawsze panował półmrok. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, bo prawie mechanicznie każdy szedł w swoją stronę.  Kierownictwo i magazynierki na prawo, instalatorzy i dekarze na wprost, a malarze, murarze, szklarze i elektrycy na lewo korytarzem - każdy do swojego kącika. Po dalszych kilku minutach zbieraliśmy się znów wszyscy w salce śniadaniowej, zajmowali swoje miejsca za stołami i czekali na  felezunek.

Kliknij i powiększ obraz aby móc odczytać numerację.


Wyglądało to trochę jak w szkole. Śmiechy, żarty, gwar i nagle cisza. Wchodzi kierownik i dwóch majstrów. Oficjalne sprawdzenie obecności, potem ewentualne „kazanie” i wreszcie podział na brygady i wyznaczenie zadań. A później już do roboty.
Swoją pierwszą i drugą dniówkę dziwnym trafem mimo upływu lat pamiętam doskonale. Dzień pierwszy to zdejmowanie szalunku z niedawno zabetonowanego fundamentu jakichś słupów tuż przy torach kolejowych. Praca prosta i nieodbiegająca tym samym od wykonywanych podczas szkolnych praktyk. Rozkopać ziemię, zdjąć deskowanie, wyczyścić i zaizolować beton, a potem zasypać i wyrównać. I następny.
Ale nie wspominałbym o tym ani słowem, gdyby nie skojarzenie inne. Mój współpracownik. Prawdopodobnie wynalazca Masmixu :) Zakodowało mi się w głowie jego opowiadanie jak to ów specjał na skalę półprzemysłową (zapewne przy sporym zagrożeniu pożarowym!) produkował na domowej kuchence. Ileś kostek masła, ileś margaryny i dłuuuuugo podgrzewać. I posolić. I coś tam. I do foremek.

niedziela, 12 stycznia 2014

Jo, hajer przodowy ;) część druga

O mojej kopalni opowiadałem już na tym blogu parokrotnie. Przede wszystkim w cyklu, który tworząc odwiedziłem swoje dawne miejsce pracy, a raczej to co z niego  pozostało, częściowo także w innych wpisach, ale w pewien szczególny jak sądzę sposób w poście opublikowanym 4 grudnia 2011 roku, którego ten niechaj będzie dalszym ciągiem.
Autobus zatrzymywał się dokładnie przed bramą. Wysiadało zeń ledwie kilka osób, ale szybko znikały w tłumie napływającym zewsząd falami i kierującym się w stronę ciemnozielonej drewnianej budki, przed którą umundurowany na czarno strażnik kontrolował wchodzących. Jego kolega w tym samym czasie sprawdzał wjeżdżające i wyjeżdżające samochody wprawnie zarządzając ruchem z obu stron szlabanu. Przepustka, którą tyle setek razy tu pokazałem to był zwykły kartonik, coś na kształt legitymacji szkolnej. Raczej niewzbudzający szacunku. Ale choć wyjmować go musiałem codziennie, to dopiero po latach, gdy już odszedłem a załatwić chciałem jeszcze jakieś formalności, strażnik odezwał się do mnie: Nie trzeba, przecież ja pana znam…
Kilka minut później prawie te same słowa wypowiedziała młoda dziewczyna w dyrekcji podbijając mi jakiś ważny dokument, a jak na ironię na samym końcu spotkałem jeszcze swojego dawnego przełożonego, z którym od zawsze darliśmy koty i on także uśmiechając się jak do starego kumpla życzył mi po raz pierwszy chyba zwracając się po imieniu wszystkiego najlepszego.
Nigdy nie zapomnę tego uczucia niekreślonego żalu, goryczy i otrzeźwienia zarazem. Dlaczego TERAZ jesteśmy tacy? Dlaczego dopiero dziś?
A wcześniej?
Wcześniej bywało różnie, choć początek i koniec każdego dnia wyglądały z grubsza jednakowo. Po schowaniu przepustki maszerowałem kilkadziesiąt metrów prosto i wchodziłem do wielkiego czerwonego budynku szatni, by w nim zaraz na parterze otworzyć skrzypiące szare drzwi i stanąć w ogromnej hali pełnej pary, bezmiaru wiszących nad głową haków z ubraniami i kilkuset najczęściej bardzo niekompletnie ubranych mężczyzn. Dla człowieka jak ja wtedy z górą siedemnastoletniego doświadczenie to było cokolwiek ekstremalne.  Hala była przedzielona murem na dwie części, a te z kolei składały się z dwóch sektorów rozgraniczonych jakby ścianami linek z kłódkami i numerkami. Otwarcie i zdjęcie którejś z nich powodowało zwolnienie kolejno trzech odcinków łańcuszka i opuszczenie, najczęściej kilkanaście metrów dalej, wieszaka w kształcie kwadratowego pudełeczka (na mydło na przykład) z haczykiem na każdym z rogów. Całość, w sumie nieważne z ubraniem roboczym czy „cywilnym”, wyglądała prawie zawsze jak snopek, bo spinana była w połowie paskiem lub wiązana sznurkiem żeby nie zahaczać o "sąsiadów".

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.