Dopisek z 11 stycznia 2010. Ten post miał początkowo tytuł "Dyskretny urok burżuazji", który nawiązywał wprost do zacytowanej w nim wypowiedzi, ale od dziś nazywa się już jak widać inaczej, albowiem ciąg dalszy nastąpił...
-----------------------------------------
Bezrobotny portier to nie jest artykuł pierwszej potrzeby w żadnej chyba firmie. Nawet bez tego „bezrobotny” już samo „portier” jest śmieszne, niedzisiejsze, coraz bardziej abstrakcyjne. Jak siodlarz, zecer albo zdun. Jak sklep „Skup i sprzedaż art. poch. zagranicznego” albo napis „użytek własny” na ciężarówce.
A jeść się chce…
Trafiłem kilka dni temu do pewnej firmy, która reklamuje się między innymi tym, że ma kontrakty z Urzędem Miasta Katowice i sporą liczbą instytucji oraz zakładów produkcyjnych naszego regionu. Po lekturze strony internetowej doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z ekstraklasą profesjonalizmu. Tak było w istocie, choć nie jestem pewien czy dokładnie takiego profesjonalizmu szukałem.
Kolorowa strona internetowa nijak się miała do brudnego placu, ciemnego magazynu, dostawczaka z zieloną plandeką i dwójki znudzonych codziennością pracowników. To był pierwszy sygnał. Zignorowałem go.
Pan Prezes (piszę z dużej litery, bo pewnie tak o sobie myśli) w śnieżnobiałej koszuli i błyszczącym nowością krawacie powitał mnie jowialnie i zaprosił do zajęcia miejsca przy wielkim jak moje nadzieje stole konferencyjnym. Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że jego oferta i moje potrzeby spotykają się dokładnie w połowie. Sprawa zarobków, miejsca pracy, obowiązków i oczekiwań obu stron okazała się być załatwioną w kilka minut. Prezes z ojcowską troską i zrozumieniem pytał o warunki pracy w ochronie i nazywał głupotą wymóg posiadania orzeczenia o niepełnosprawności jaki od niedawna w tej branży obowiązuje. Rozmowa, jak to się pisało w dawnych czasach „przebiegała w atmosferze wzajemnego zrozumienia”. Właściwie to czułem się już zatrudniony. I wtedy pojawił się Mr. Hyde…
-Proponuję panu pensję tysiąc złotych płatną tygodniówkami. Na razie zawarlibyśmy taką powiedzmy umowę dżentelmeńską, a potem się zobaczy.
-Dżentelmeńską? Czyli co? Zlecenie zamiast okresu próbnego?
-Nnnie… Pan pracuje, ja panu płacę. Z ręki do ręki…
Nie dostałem tej pracy. Chyba nie jestem dżentelmenem. Nie. TAKIM na pewno nie jestem.
Trafiłem kilka dni temu do pewnej firmy, która reklamuje się między innymi tym, że ma kontrakty z Urzędem Miasta Katowice i sporą liczbą instytucji oraz zakładów produkcyjnych naszego regionu. Po lekturze strony internetowej doszedłem do wniosku, że mam do czynienia z ekstraklasą profesjonalizmu. Tak było w istocie, choć nie jestem pewien czy dokładnie takiego profesjonalizmu szukałem.
Kolorowa strona internetowa nijak się miała do brudnego placu, ciemnego magazynu, dostawczaka z zieloną plandeką i dwójki znudzonych codziennością pracowników. To był pierwszy sygnał. Zignorowałem go.
Pan Prezes (piszę z dużej litery, bo pewnie tak o sobie myśli) w śnieżnobiałej koszuli i błyszczącym nowością krawacie powitał mnie jowialnie i zaprosił do zajęcia miejsca przy wielkim jak moje nadzieje stole konferencyjnym. Bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że jego oferta i moje potrzeby spotykają się dokładnie w połowie. Sprawa zarobków, miejsca pracy, obowiązków i oczekiwań obu stron okazała się być załatwioną w kilka minut. Prezes z ojcowską troską i zrozumieniem pytał o warunki pracy w ochronie i nazywał głupotą wymóg posiadania orzeczenia o niepełnosprawności jaki od niedawna w tej branży obowiązuje. Rozmowa, jak to się pisało w dawnych czasach „przebiegała w atmosferze wzajemnego zrozumienia”. Właściwie to czułem się już zatrudniony. I wtedy pojawił się Mr. Hyde…
-Proponuję panu pensję tysiąc złotych płatną tygodniówkami. Na razie zawarlibyśmy taką powiedzmy umowę dżentelmeńską, a potem się zobaczy.
-Dżentelmeńską? Czyli co? Zlecenie zamiast okresu próbnego?
-Nnnie… Pan pracuje, ja panu płacę. Z ręki do ręki…
Nie dostałem tej pracy. Chyba nie jestem dżentelmenem. Nie. TAKIM na pewno nie jestem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz