Trzask prask i mamy rok 1972. Polska rośnie w długi a towarzyszom żyje się dostatniej. ;) Wychodzę z domu na piękny nowiutki chodnik i ciesząc oczy wiosennym słońcem udaję się do sam-u po buteleczkę soku Bulgar czy jak mu tam było…
I co dalej?
No właśnie.
Napisała do mnie jedna z Czytelniczek tego bloga, uparcie zresztą z powodów mi nieznanych wstrzymująca się od jego komentowania, bardzo ciekawy list. Ponieważ nikt nie dał mi prawa do publikowania go, skupię się tylko na głównym problemie. W trakcie wcześniejszej wymiany maili gdzieś tam zażartowałem, że w sumie do komuny mi nie tęskno, ale gdybym wrócił, to na pewno zapisałbym się od razu do partii albo (i) ORMO, bo i pochodzenie mam odpowiednie i nawet na starym Łuczniku piszę jakby sprawniej niż na komputerze. Ot, napisałem, zapomniałem, a tymczasem po drugiej stronie łącza ktoś się mocno wkurzył. Od razu dodaję, że wkurzył twórczo, potrzebnie i… bardzo ciekawie.
No bo co mianowicie zrobiłbym w ów słoneczny dzień przykładowego absolutnie anno domini 1972?
Naprawdę zapisał się do partii? Naprawdę wstąpił do ORMO? Naprawdę wszedł w cały ten komunistyczny światek z uśmiechem na umazanych sokiem ustach?
Oto jest pytanie!
Odpowiadając wcześniej autorce listu napisałem o firmie ochroniarskiej, w której (wbrew swojej woli de facto, bo po przeniesieniu z "cywilnej" Akademii Medycznej) pracowałem, a która to firma była i jest dla mnie ucieleśnieniem najgorszych dyktatur, w których każe się ludzi za słowa, myśli i uczynki zawsze, gdy tylko są one odmienne od wizji władzy. Powie ktoś, że to nie to samo, bo z firmy można odejść, a z komunizmu nie było to takie proste, ale ja nadal obstaję przy swoim. I żeby w pełni opisać swoje zdanie muszę się jednak podpierać doświadczeniami z mojego byłego totalitarnego w każdym calu miejsca pracy.
Otóż.
Można negować, trwać lub się angażować (w tym również z tchórzostwa). I to są trzy drogi. Negując wystawiamy się na atak, trwając (w znaczeniu „nie wychylając się) możemy przynajmniej teoretycznie żyć mniej lub bardziej po swojemu, zaś angażując się, jednoznacznie wspieramy siłę przewodnią, nieważne czy to komunistyczną partię czy złodziejską firmę ochroniarską. Albowiem zapomnijmy teraz o skali, a skupmy się na problemie.
Prawdopodobnie gdybym znalazł się w 1972 roku z tą wiedzą i w tym wieku, jakie mam dziś, to zapisałbym się nie tylko do partii wiadomej, ale także do TPPR-u, ZSMP, EKG, USB 2.0 oraz H2O. Dosłownie wszędzie. Dlaczego? To proste. Bo już wiem to wszystko, o czym oni tam jeszcze pojęcia nie mają. I w związku z tym pewnie nieźle bym się bawił.
Ale to oczywiście żarty rodem z Powrotu do przyszłości.
A naprawdę?
Jest rok 1972. Mam lat ile mam dziś, ale wiedzę adekwatną do czasów. PRL kwitnie, buduje się, rozwija. Nigdzie, na żadnym murze nie widać jeszcze pęknięć. To nie jest tak, że gdzieś tam im bił licznik „tyle do Okrągłego Stołu”. Nie. To po prostu jest i trzeba w tym żyć, bo inne, cokolwiek inne, jest za daleko.
Więc znów mamy problem, bo oceniając dzisiejszą miarą przeszłość, zawsze i wszędzie będziemy lepsi, uczciwsi, sprawiedliwsi i mądrzejsi. Ale my TAM bylibyśmy cichsi. Tamtejsi.
Wracam do „mojej” byłej firmy. Mimo, że nienawidziłem jej i nienawidzę szczerze do dziś, to jednak okres pracy tam wspominam jak najmilej. Kto wie, czy w pewnym konkretnym wymiarze nie był najbardziej twórczym w moim życiu. Miałem szansę odegrania roli „małego Wałęsy” i myślę, że ten „duży” nie musiałby się za mnie wstydzić. Nie wstydziły się tez moje koleżanki ani koledzy. Odwiedzałem biura, zadawałem trudne pytania, organizowałem „bunty” i listy zbiorowe, spotykałem się z dziennikarzami, pisałem do urzędów i zawsze dla każdego starałem się znaleźć czas. Nawet, gdy oznaczało to siedzenie do pierwszej w nocy na jakiejś portierni po trzecim w ciągu dnia obchodzie (sporego, to trzeba zaznaczyć) ligockiego kampusu. Oprócz tego strona internetowa, gazetka, druk tejże i rozprowadzanie. I tak dalej i tym podobne. Nie mógłbym robić tego wszystkiego bezkarnie gdybym oficjalnie był na nie wobec nowego pracodawcy. Prosty przykład. Jako cywilni portierzy chodziliśmy w swoich zwykłych ubraniach lub na ważniejszych obiektach w garniturach. Kiedy nowa firma nakazała noszenie czarnych uniformów wszyscy zgodnie odmówili. Przynajmniej na początku. Na dłuższą metę jednak się nie dało. Wiadomo, umowa o pracę, nasza zgoda na warunki pracy itp. I tak się złożyło, że tym kimś, kto jako pierwszy pobrał i ubrał czarny mundurek byłem ja. Ku zgorszeniu, zdziwieniu i oburzeniu nawet osób, które mnie znały wcześniej jako firmowego działacza związkowego…
Pobrałem ciuchy, przymierzyłem, zacząłem nosić. Kierownik aż się uśmiechnął odwiedzając mnie dwa dni później i postawił innym "buntownikom" za wzór.
To samo było z fikcyjnymi umowami zleceniami, poprzez które płacono nam jakieś śmieszne grosze zamiast nadgodzin. Można było nie podpisać i jak moja koleżanka trafić następnego dnia „przypadkowo” na inny obiekt na drugim końcu województwa, a można było (znów, jak ja) podpisać grzecznie i bez szemrania i jeszcze wziąć komplet dokumentów dla kolegi.
Więc jak to tak? Zdrajca? Wazeliniarz? Tchórz?
Dzięki pierwszej z moich wizyt reszta kolegów dowiedziała się jaki jest ten mundur, skąd się go bierze, z czego się składa oraz w jakich godzinach pracuje magazyn. A przede wszystkim jakie mogą być dyscyplinarne konsekwencje dalszego niepobierania przez nas odzieży służbowej. Do niektórych napisałem maila, do innych zatelefonowałem. To wszystko i pewnie jeszcze inne ważne informacje zaraz podałem w gazetce i na stronie internetowej.
Dzięki wizycie drugiej tego samego dnia komplet dokumentów niby to „dla kolegi” był na biurku Inspektora PIP wraz z odpowiednim komentarzem, co do „dobrowolności” tej całej szopki. Proszę zwrócić uwagę, że nie było wolno wynosić nawet karteczki poza budynek. Zapewne dlatego że np. inspektor BHP podbił ich i podpisał in blanco kilkadziesiąt, a my mieliśmy tylko wpisać nazwisko…
Takich mniejszych i większych spraw ułatwiających nam „przetrwanie” i walkę o swoje prawa oraz pieniądze trafiło mi się przez dwa lata więcej. I powtarzam, było mi o wiele łatwiej działać, gdy mój przełożony uważał, że styka się z grzecznym, potulnym, „niezaangażowanym politycznie” gapciem niż z „szatanem” buntującym mu załogę dzień i noc.
No jasne. Bywało i tak, że ktoś domagający się czegoś bezskutecznie obrywał wreszcie od kierownika za pyskowanie, a ja nie obrywałem, ktoś dostawał gorszy dyżur albo portiernię, a ja dwa lata siedziałem „u siebie”, komuś fantazji starczało tylko na „nie manie” krawata, a ja byłem nawet w niedzielne popołudnia (gdy na uczelni nie było żywego ducha) zapięty pod samą szyję i z plakietką na właściwej kieszonce.
Bywało i tak, nie przeczę. Coś za coś.
Nic nie jest proste w życiu.
Te drobiazgi, które (wiem) nijak się mają do prawdziwego totalitaryzmu są tutaj tylko jako przykład do potwierdzenia mojego zdania. Nie oceniajmy ludzi po plakietkach, po partiach, po przynależności, po kolorze skóry, sztandaru czy legitymacji. Patrzmy na to, co i jak robią. Zwracajmy uwagę na ich czyny i faktyczny wpływ na innych.
Mieszkam na Śląsku. Od zawsze, czyli od urodzenia. Tutaj żył mój ojciec i mój dziadek, tutaj miał swoją całkiem sporą posiadłość mój pradziadek Paweł. Były lata, gdy na całej naszej ulicy więcej niż połowa domów miała tabliczki z nazwiskiem takim jak moje. Dziadek zginał w czasie wojny. Jego żona została sama z czwórką potomstwa.
Podpisała volkslistę.
Żeby mieć jedzenie dla dzieci. W tym dla mojego ojca.
Gdyby nie to, może nie byłoby i mnie na tym świecie.
Nic nie jest proste.
Nie jestem zwolennikiem bohaterstwa dla bohaterstwa. Owszem, pisałem to już kiedyś w którymś komentarzu – oddałbym życie dla Polski gdyby było trzeba, ale dopóki nie muszę, wolę żyć dla niej niż dla niej umierać.
Ogromna część ludzi nazywających się od lat 70 ubiegłego wieku opozycją demokratyczną ma w swoich życiorysach przynależność do PZPR. Czy to powinno mieć wpływ na to jak ich oceniamy? Nie. Dopóki była to tylko przynależność, nie.
Co innego gdyby chodziło o aktywność, o donosicielstwo, o jawne poparcie dla socjalizmu.
To jest złe, ale sama legitymacja jeśli już z jakiegoś powodu musiała się pojawić (?) w życiorysie jest tylko kawałkiem tekturki.
Dla kogoś, kto w nią wierzy, a ściślej wierzy w organizację, która ją wystawiła, to jest coś ważnego. Ale jeśli dzięki tekturce ktoś, kto nie identyfikuje się z jej „wystawcą” ma tylko przetrwać, jeśli (a tego nigdy nie wiemy) nie miał innego wyboru, cóż, niechże sobie ją nosi i żyje. Byleby żył uczciwie.
Bo to jego mamy oceniać, a nie tekturkę.
A więc powtórzę się. Mimo swojego wrodzonego chyba antykomunizmu DZIŚ, kto wie, czy budząc się w rzeczywistości 1972 roku nie przypiąłbym sobie czerwonej wstążki idąc na pochód.
A mimo tego pozostał sobą.