Lada moment minie dziesięć lat
odkąd po raz pierwszy uruchomiłem komputer. Własny komputer. Wprawdzie nie
przez siebie zbudowany, ale za to przez siebie za ciężko pożyczone pieniądze
kupiony. Jedyny w moim życiu fabrycznie nowy należałoby tu nie bez pewnego
skrępowania dodać.
Nie zapomnę chwili, gdy
przewracając się o rozłożone na podłodze kartony i torby połączyłem wreszcie
wszystkie kabelki i nacisnąłem POWER modląc się w duchu o brak jakiejś
przypadkowej eksplozji. Nie wiedziałem jeszcze wtedy o "maszynach matematycznych" zbyt wiele...
Zanim jednak nadszedł TEN wieczór
było kilka innych. Dni, nocy, popołudni i ranków. Naprawdę pierwszym komputerem,
z którym wszedłem w kontakt (proszę się nie śmiać!) był poczciwy jak stara
Mućka Pentium 100 MHz. Zdaje się, że miało toto jakieś 64 MB ramu i Windows 98 na pokładzie. Na uruchomienie na tym potworze najprostszego
programu czekało się tyle, że można było zasnąć z nudów.
Ale właśnie przed czymś takim
zasiadłem któregoś dnia z duszą na ramieniu i prowadzony telefonicznie przez
znajomą („Widzisz taki duży guzik na tej skrzyni pod biurkiem?”) odpaliłem co
trzeba.
„Przeczekaj to czarne, a jak się pokaże pulpit, to tam w rogu będzie
taka ikonka, no znaczek taki, z dużym Wu”
Przeczekałem, znalazłem ikonkę, z
niemałym trudem naprowadziłem kursor gdzie trzeba i kliknąłem. Nic. „Musisz dwa
razy, szybko” Aha. No to dwa razy. Klik, klik.
Tadam!
Ten pierwszy obrazek, jaki mam w
głowie jest więc pustą „kartką” Worda – mojego do dziś ulubionego programu. Od
niego zacząłem. Coś tam popisałem, skasowałem, zamknąłem. Z klawiaturą jakoś
sobie radziłem, bo od dwóch lat całkiem nieźle pisałem na maszynie.
Ale nikt, nikt mi nie powiedział o istnieniu w Windows funkcji „polski 214”
przez co długo jeszcze wściekałem się na złośliwca, który „przestawił” klawisze
„z” i „y”.