WYCIECZKA PIĘTNASTA
JUBILEUSZOWA - REKORDOWA
WĘGIERSKA GÓRKA - BARANIA GÓRA - WISŁA - KUBALONKA
Zbliżająca się wielkimi krokami jesień sprawiła, że zrewidowałem swoje
wycieczkowe plany i zamiast kilku tras raczej pobocznych i de facto
uzupełniających tylko te już przebyte, postanowiłem wyruszyć na spotkanie Baraniej Góry (1220 m n.p.m.) – jak to
zapowiadałem już w kwietniu absolutnego clou
tego sezonu i zarazem ostatniego „pierwszoligowego” szczytu w Beskidzie Śląskim.
O czego powinienem zacząć moją opowieść? Może od przyznania, że obawiałem
się tej góry, że nie byłem przekonany do wycieczki w typie „wchodzę-schodzę”
bez tak lubianej przeze mnie wędrówki ze szczytu na szczyt, od wspomnienia ileż
to szlaków w rozmaitych konfiguracjach brałem pod uwagę nim wybrałem właściwy, a
może po prostu od zimnego październikowego poranka, kiedy to przygnieciony drzwiami
autobusu powitałem dzień siarczystym przekleństwem pod adresem nieco zaspanego
kierowcy i groźnie postukując swoimi ukochanymi czarnymi glanami
przemaszerowałem przez ligocki dworzec? Załóżmy, że od tego ostatniego. OK. A
więc jestem na peronie drugim. Za ogrodzeniem, na parkingu, ziewający szeroko
ochroniarz poprawia antenę satelitarną (sic!), a między torami posila się trawą
z konserwantami nie wiedzieć skąd tu przybyły zając. Jedno i drugie wydaje mi
się tak absurdalne, że aż zastygam w zdziwieniu. I takim właśnie zastaje mnie
wtaczający się o 5:40 na stację pociąg międzynarodowy do Zwardonia. Wagony
czeskie, Koleje Śląskie, stan techniczny całości czysto radziecki. Chociaż
„czysto”, to może nie jest najwłaściwsze słowo w tej sytuacji. Ale zostawmy to.
Pusty przedział, sympatyczny mrok i smętnie
zwisające zasłonki made by Ceske Drahy
nastrajają mnie nostalgicznie. Przypominają mi się dawne eskapady na Węgry w
roli przemytnika cukierków… Ech, młodości moja, gdzieżeś ty jest…
-Mogę zobaczyć pana bilecik?
-O! Ach… No jasne… Gdzieś tu miałem… Już! Proszę.
I znów zapada cisza przerywana tylko monotonnym stukotem kół. Nie na długo
jednak, bo kilka przedziałów dalej rozgrywa się czyjś dramat.
-No nie mam biletu, nie mam, i co?
-I musi pan zapłacić.
-Ale tu zimno jest, co tak zimno? A pani jeszcze jakąś karę…
-Żadnej kary. Po prostu sprzedam panu bilet. Dokąd?
-Aaa… bilet… Trzeba to tak? Po co mi bilet? Nie możemy się jakoś dogadać?
I tu, proszę wybaczyć mi ten wtręt, wspomniała mi się scena z lat 80 wieku
dawno minionego, gdy to młodym dziecięciem będąc zażywałem podróży tramwajem
linii 7 bez wymaganego prawem, tudzież zdrowym rozsądkiem biletu właśnie. I
rzecz niespotykana, jeden jedyny raz w całym moim PRL-u zostałem skontrolowany…
A jako że podówczas wprowadzono możliwość odpracowywania kary, dobrowolnie
zaproponowałem umycie paru wozów w czasie wolnym.
Peerelowska pani konduktorka spojrzała z ironią na moje okulary lustrzanki
(Clint Eastwood i Tulipan w jednym), rytmicznie pracujące nad gumą Donald
szczęki oraz znajdującą się nieco niżej bielutką koszulę i stwierdziła
autorytatywnie:
-Nie wyglądasz mi chłopcze na kogoś, kto zhańbiłby się pracą!
Kobiety są jednak genialne ze swoją intuicją, nieprawdaż? No, ale starczy tych wspominek. Węgierska
Górka. Wysiadamy!
Kilka przejrzanych na szybko starych przewodników, moja magiczna mapa w
plecaku i jeszcze dla pewności dwie minuty spędzone wczoraj przed Google
Street View. OK. Wszystko jasne. Możemy ruszać. Może jeszcze tylko słówko o
punkcie startowym. Węgierska Górka – wieś gminna, o której pierwsze wzmianki sięgają
1477 roku. Obecnie ponad cztery tysiące mieszkańców. Najbardziej chyba znana z…
żeliwa (kto kojarzy takie małe jajkowate pokrywy do hydrantów?), czyli z huty
funkcjonującej tu od 1838 roku. Wsławiona walkami obronnymi we wrześniu 1939,
kiedy to załogi polskich fortów zatrzymały przeważające siły niemieckie. Kojarzona także przez wielu
jako zimowisko i oczywiście miejscowość turystyczno-wypoczynkowa. Tymczasem tyle. To jak sądzę absolutna podstawa podstawy, jaką powinno się mieć w głowie przyjeżdżając tutaj.