Przy smaganym zimnym porannym wiatrem peronie katowickiego
dworca wolno hamuje mój śląsko kosmiczny pociąg. Z cichym szumem otwierają się
drzwi i po chwili jestem już w jego wnętrzu. Ciepłym, lśniącym nowością i
pachnącym świeżą kawą.
I już nieważne. Wszystko nieważne.
Nie ma portiera, jest Portier.
20 października 2012
Trasa:
Wisła Głębce – Cienków – Zielony Kopiec – Malinowska Skała –
Skrzyczne
Odległość (wg www.szlaki.net.pl) 17,4 km, mój czas przejścia
6 godzin i 15 minut
Niespodziewany nawrót lata przy
końcu października sprawił, że nie tylko ja, który już uznał jakąkolwiek
wycieczkę w Beskidy w tym roku za nierealną, ale i bardzo wielu innych
turystów, zbieraczy grzybów oraz górskich rowerzystów zapragnęło wrócić na szlaki.
W tym samym chyba jednak dniu niestety i chyba także tym samym pociągiem.
Szósta rano a tu w wagonie autentyczny Bangladesz. Zastanawiam się nawet
momentami drażniony z różnych stron i w różne miejsca kijkami, kierownicą
roweru albo czyimś kolanem czy to jeszcze przypadek czy już może perwersja…
A propos perwersji. Ja
pisałem o tym, że Koleje Śląskie mają niesamowite futurystyczne pociągi,
prawda? Pisałem, okej. A opowiadałem o prześlicznej wio-wiolo-wiolonczelistce,
la la la? Znaczy o pani konduktor? Nie? No to pora najwyższa, bo wspomniana
osóbka (znana mi już z poprzedniej wycieczki) jest ładniejsza niż wszystkie
Beskidy, Himalaje i inne tam Alpy razem wzięte.
Zresztą nie tylko u mnie obsługa
pociągu budzi… pociąg, bo i grupka pań w wieku późno średnim uległa wiosennemu
(?) zaświergoleniu i próbuje w Ustroniu Polanie porwać ze sobą kierownika
składu.
-A tego ładnego pana to my
zabieramy w góry!
-No to trzymaj! – „Ładny pan”
śmiejąc się podaje maszynkę do biletów mojej kolejowej muzie
– Ja idę w trasę!
Jeśli one porywają kierownika, a
ja (w marzeniach) panią konduktor, to „do wzięcia” zostanie już
tylko maszynista…
A jeżeli i on…
Czy ktoś z państwa potrafi może prowadzić
lokomotywę?
Wisła Głębce. Wysiadka. Trzeci raz w życiu stoję na tym peronie. W lato wracałem stąd po marszu z Ustronia, a jakieś trzy dekady wcześniej po wczasach spędzonych w górach wraz z rodzicami. Ładnej pani z pociągu nie było wtedy jeszcze na świecie…
To może teraz dla odmiany trochę
o górach. Jedną z letnich tras szedłem ze Skoczowa do Wapienicy i gdyby
teoretycznie odwrócić jej kierunek, to można przyjąć, że tak właśnie
„zaatakowałem” regiony inne niż odwieczny trójkąt Szyndzielnia – Szczyrk –
Jaworze. Następna wycieczka doprowadziła mnie najpierw ze Skoczowa do Ustronia,
a potem kolejna z Ustronia właśnie tutaj, do Wisły. I plan był taki, żeby łącząc
Wisłę z Przełęczą Salmopolską zamknąć tym samym i sezon i tegoroczne podboje
terytorialne.
Niestety plan nie wyszedł mi tak
jak chciałem, bo zamiast z Wisły doszedłem we wrześniu do Przełęczy od Ustronia Polany, w dodatku wymiziany po drodze przez opętanego kocura na Orłowej. Spacer
był to niewątpliwie ciekawy i udany, ale nieodpowiadający mojej całościowej
koncepcji, stąd też postanowiłem nietypową jak na tą porę roku temperaturę
wykorzystać na dorysowanie odpowiedniej kreseczki na mapie tak jak to sobie
jeszcze w wakacje zaplanowałem. Kierunek
zatem jasny – Przełęcz Salmopolska.
Czarnym szlakiem wyruszam wprost
ze stacji w kierunku jakby przedłużającym kończące się kilkadziesiąt metrów
dalej tory. Swoją drogą fajne to takie – koniec świata, a dalej pieszo.
Dochodzę do ulicy i nią kieruję się w prawo zahaczając przy okazji o sklep
spożywczy i wzbogacając zawartość plecaka o niezastąpioną gorzką czekoladę.
Tutaj też mam okazję przysłuchania się dość intrygującej próbie zamiany pani
ekspedientki w przewodnika. Trzy dziewczyny (Ojej, ma pani drożdżóweczki! A z
serkiem? A dobre? O i wafelki! I soczek też!) usiłują dowiedzieć się…
-Jak dojść do Wisły Czarnej, tak?
Do czarnego? Do czarnej Wisełki? No tam gdzie ten zamek od prezydenta, wie
pani.
-I jeszcze batonika kupimy,
jeszcze batonika! A ma pani sezamki?
Krwi!!!
Obliczam szybko, że całe moje
zakupy trwały krócej niż 20 sekund i z radością uciekam ze sklepu modląc się w duchu,
aby panienki (mimo, że niebrzydkie) nie szły czasem za mną. Nie idą na
szczęście.
Po kilkuset metrach robiąc
literkę V skręcam w lewo pod górę (według Wikipedii to Kozińce), a kilka minut
później nadspodziewanie szybko schodzę stromo w dół przez łąki zanurzając się
we wspaniałym nostalgicznym jesiennym lesie. Mijam strumyk i maszeruję znów pod
górę, dosyć łagodnie zresztą, robiąc po drodze postój i zdejmując z siebie
wszystko na co mi troska o moralność społeczeństwa pozwala. Nad górami unosi
się para, niebieściutkie czyste niebo zapowiada piękny dzień, a ja, gdyby nie
czerwono złote liście i nieco gliniasta ścieżka nawet nie uwierzyłbym, że to
październik. Ba! Koniec października przecież!
Grzyby. Proszę państwa, dziesiątki,
setki, kilogramy, tony. Ogromne zmutowane grzybiska atakują zewsząd. Jak to
opowiadał jeden z moich współtowarzyszy podróży można je łopatą zbierać. I tym
razem z całą odpowiedzialnością potwierdzam – to nie przenośnia. Zgodnie z moim
cokolwiek zezowatym szczęściem sam trafiam akurat najczęściej na muchomory, ale
i tak w ilościach oszałamiających. Przysmakiem teściowej nazywał je swego czasu
pewien mój kolega. Nie wiem jednak czy twierdził tak z nomen omen autopsji.
Skoro grzyby to i grzybiarze.
-Dzień dobry.
-Dzień dobry.
-Tato, a ten pan to twój kolega z
pracy? – zaciekawia się mały brzdąc ciągnąc w swoim mniemaniu dyskretnie ojca za
rękaw.
-Nie, ale to bardzo grzecznie tak
się pozdrawiać w górach.
Ha! Jestem grzecznym Portierem!
Zarąbiście.
Teraz w dół ku zabudowaniom,
najpierw przez lasek, a potem przez łąkę. Z bujnej jeszcze trawy łypie na mnie
zajęty bardzo ważnym polowaniem miejscowy kot. W ogródku bawią się dzieci. Ktoś
naprawia samochód na placu, ktoś inny tnie drzewo.
Dochodzę do ulicy i skręcając tuż
przed nią w prawo wzdłuż Wisły zbliżam się do zapory by jednak nieco wcześniej
przejść mostkiem, minąć drogę i rozpocząć podejście (teraz już żółtym
szlakiem) na pierwszą dziś „prawdziwą” górę, czyli Cienków.
Podejście owo choć początkowo
strome nie jest specjalnie męczące, zapewne dlatego, że nie trwa zbyt długo, a
poza tym obfituje w piękne widoki i doprowadza mnie do jakby nie patrzeć
słynnej już skoczni imienia Adama Małysza (przeczytałem: Mickiewicza i
pomyślałem zaraz co Mickiewicz miał do cholery wspólnego z narciarstwem!? Czy
oni na łeb upadli?) z funkcjonującym tuż obok wyciągiem krzesełkowym. Tu
zatrzymuję się na kilka chwil dla nabrania oddechu, a potem przez piękny,
choć rzadki raczej las maszeruję dalej.
Dopiero teraz przypominają mi się wskazówki,
jakich przed wielu laty udzielał mi ojciec. Nie chodź w góry w lipcu czy
sierpniu, za gorąco, za tłumnie, poczekaj na jesień. Racja, tato. Jesienią
wszystko wygląda inaczej. Dostojniej jakoś.
Pod nogami przesypują się złote
liście, na horyzoncie jak okiem sięgnąć brunatno czerwono zielone lasy i w
ogóle atmosfera jakaś spokojniejsza.
Zbliżam się po kilkunastu minutach do
kolejnego wyciągu, tym razem już tego „podstawowego” na Cienków. Tuż obok
górnej stacji mijam (przyznaję bez bicia) sympatyczny malutki bar, a za nim staję i… przełykam głośno ślinę. Nie, nie z głodu, z wrażenia.
Bajkowość do potęgi entej.
Przed sobą widzę porośnięty
świeżą, prawie że wiosenną zielonością grzbiet górski pełen pastwisk i pól,
poprzez który prowadzi urocza pozakręcana po krasnoludkowemu ścieżka spacerowa
w jaką tutaj na pewien czas zamienia się mój szlak. Robię kilka zdjęć i już
wiem (a uwielbiam tą świadomość), że to właśnie będzie moje najpiękniejsze
wspomnienie z całego dnia. Zawsze
w takiej chwili przypominam sobie poranne wstawanie. Wcześnie, zimno, ciemno,
spać się chce…
Ale warto. Naprawdę warto.
Rany Julek, jakże mi tej wolności
brakowało!
Krowy dzwoniące dzwoneczkami, leciutki
poszum lasów dookoła, bezchmurne niebo nad głową, zapach trawy, wszechzieloność.
Aż w oczy szczypie całe to szczęście.
Po kilkuset metrach znów wchodzę
między coraz gęściej rosnące drzewa. Maszeruję teraz w cieniu i chłodzie lasu przez
około pół godziny. Szlak raczej wyrównany, choć z pewnością nie równy. Sporo
kałuż i błota, sporo też robotników pracujących przy wycince. Około dwunastej
czterdzieści wychodzę na otwartą przestrzeń i dociera do mnie, że jestem w
jakimś, bo ja wiem, Afganistanie chyba. Zupełnie inny świat. Cienków
przypominał mi bardziej jak sądzę popularną od niego przełęcz na Błotnym,
mokry, zimny las przed chwilą kojarzył się z tym na zejściu szlakiem niebieskim
ze Stożka, a tutaj…
Pełna pyłu droga pośród w
większości łysych jak kolano gór, rozgrzana słońcem ziemia i coś, co bardzo
lubię, czyli absolutnie nierzeczywisty klimat w tym momencie właśnie
Afganistanu z przyległościami. Droga do Kabulu! Prawie widzę sunące sznurem
transportery opancerzone, honkery i ciężarówki. Mam tylko nadzieję, że mój
niezmiennie półwojskowy strój nikomu nie skojarzy się z talibami…
Taaa…
Pora na śniadanie. Przystaję obok pni i w towarzystwie okolicznego kundla zjadam dwie kanapki popijając
„Kuracjuszem”. Cisza. Słońce. Pyszności.
-Hau, hau, hau!
No dobra. Ciszy nie ma, bo
łaciaty coś szczeka.
Bardzo filmową jak wspomniałem
drogą kieruję się do lasu i po krótkim w sumie przejściu przezeń znów trafiam
na pustkowie pełne umarłych drzew, pni i suchej zszarzałej ziemi. Kolejna myśl
– inna planeta. Może Mars? Ten z „Pamięci absolutnej”, oczywiście tej
prawdziwej ze Schwarzeneggerem, nie jakiejś teraźniejszej podróby.
Smutne, „wypalone” widoki
rekompensuje mi tabliczka informująca o trwającym w okolicy, (choć dalibóg mało
widocznym w praktyce) procesie rewitalizacji tych terenów prowadzonym wspólnie
przez Polskę i Słowację.
Krótkie, ostrzejsze nieco
podejście w lewo i oto jestem na szczycie noszącym nazwę
Gawlasi (jak to się odmienia?). Hmmm… No dobrze, dobrze. Nie znam, ale poznałem. Podobuje mnie się, jakby to zapewne powiedział portier od Kieślowskiego.
Z tego miejsca przede wszystkim
widać… no chyba z pół świata. Zwłaszcza tego mojego, bajkowego. Jest Jezioro
Żywieckie, daleko po lewej szczyt Skrzycznego i cała masa innych, przepięknie
uformowanych, a nieznanych mi niestety z nazwy gór, przed którymi czuję się jak
wtedy, gdy jako dziecko leżałem plackiem przed lodówką, w której mama schowała
cudem kupione gdzieś na kartki (!!!) Delicje dla kuzynki. No zjadłbym to
wszystko i już! Nawet za cenę lania!
Skręcam z żółtego na zielony
szlak i idę pod górkę w lewo (w prawo doszedłbym i pewnie kiedyś spróbuję na
Baranią Górę).
I teraz mała, kolejna zresztą dzisiaj
dygresja filmowa. Tytuł głośnego filmu Larsa von Triera?
Nie napiszę go tutaj, ale
skojarzył mi się z obrazkiem, który zobaczyłem stojąc na rozstaju szlaków. Motocykliści
crossowi jadący na pełnym gazie.
-Jest nas dwóch i tam idzie
jeszcze dwóch… Panowie! Chodźcie ich zrzucimy w przepaść! – pokrzykuje do mnie
mocno zirytowany mężczyzna w średnim wieku schodzący z Zielonego Kopca. Jego
małżonka z tyłu także głośno potwierdza gotowość do akcji. A ja w zupełności
rozumiem tą złość.
Góry nie są ani moje, ani Twoje,
kimkolwiek jesteś. Mnie nie odpowiadają domy budowane na szczytach albo tuż pod
nimi, kogoś innego rażą kapliczki albo przygnębia wycinka drzew. Ale cokolwiek
by o tym sądzić, powodowane jest taką czy inną troską o naturalność
właśnie.
Co jest naturalnego w motocyklu,
spalinach i hałasie? Przecież od tego się tu ucieka(ło?). Biedne małe internetowe
rozumki co niektórych „sportowców” nie są jak widać w stanie tego pojąć…
Kamienistą, stromą ścieżką
podchodzę na szczyt Zielonego Kopca, a potem skręcając lekko
w prawo schodzę z niego szlakiem, którego nie powstydzono by się zapewne nawet
w najwyższych partiach Tatr. Z dołu co rusz maszerują nowe grupy i grupki
turystów. I jakże trudno czasem wydusić z siebie to nieśmiertelne „dzień dobry”,
gdy ciśnienie i oddech wariują!
-Dzień dobry.
-Nbry, nbry…
Ależ ja się nie śmieję, skądże.
Parę minut wcześniej i już niedługo później i ja tak będę dyszał. Taka to już
specyfika gór. Mówi się trudno i kocha się je mimo wszystko nadal.
Dalszy ciąg trasy widać z daleka,
ale szczerze pisząc łudzę się do ostatniej chwili, że to nie ta, bo na
Spidermana nie mam zadatków. Ale nieodwołalnie chyba czeka mnie „pionowa”
wspinaczka z coraz lżejszą butelką wody u pasa…
W połowie podejścia trafiam na
rozgałęzienie szlaków. Wybieram ten w kierunku Białego Krzyża i nim ruszam jak
to piszą w mądrych książkach trawersując
stoki Malinowskiej Skały, której tym samym nie mogę wpisać do trasy jako
zaliczonej…
Omijając szczyt z jego plus minus
jednej czwartej staję przed kolejnym rozwidleniem na Przełęczy Malinowskiej i
tutaj budzi się we mnie bunt. Do odjazdu autobusu mam 35
minut (jest 14:10), a przejście trwa godzinę. Małe są szanse bym mógł zbić je o
tyle, a sądząc po bólu w kolanach raczej to ja będę jak zbity, gdy już tam doj…
dopełznę. I może nie jest to najmądrzejsza decyzja w moim życiu, ale jak
świadczy moje CV nie podjąłem takowych zbyt wielu, tak że pewnie nikt nie zauważy. Kichać
Przełęcz! Zdobywam szczyt! I mało tego, idę dalej, na Skrzyczne!
Piętnaście minut szlakiem
czerwonym w górę po bardzo nieciekawej nawierzchniowo ścieżce i oto jestem! Malinowska
Skała. Góra z tych w Beskidzie Śląskim bardziej popularnych i znanych. Głównie
zresztą za sprawą „tytułowej” skały, która mnie akurat skojarzyła się z
przyczyn chyba zrozumiałych z… ogromnym tapczanem. Ale ogólnie nie żebym
szydził czy coś, ładnie tam jest, naprawdę. Warto zobaczyć. Sama skała
oczywiście bezustannie oblężona i w związku z tym trudna (przynajmniej w TAKĄ
pogodę i przy weekendzie na dodatek) do sfotografowania saute.
Schodząc ze szczytu spotykam się
z sytuacją, której w górach za nic bym sie nie spodziewał. Oto muszę odczekać z boku
przepuszczając wchodzących żeby potem samemu móc „zmieścić się” na ścieżce w
dół. A ścieżka wcale nie jest jakoś dramatycznie wąska, tyle że oblężona jak
kasa w Biedronce. Na tym etapie marszu jednak nawet bądź co bądź rzadko
spotykany w tak ekstremalnej formie w górach tłok mi już nie przeszkadza. Ja
tam swoje oddeptałem i wracam do domu. Teraz na was kolej(-ka), bohaterowie!
O ile Malinowska Skała porośnięta
jest lasem (sam szczyt do złudzenia przypomina Równicę) to idąc w kierunku
Małego Skrzycznego drzew właściwie się nie spotyka, no trochę może jest
później, przed samym wierzchołkiem, ale najpierw mamy absolutny „czyściec”. Jak
już kiedyś pisałem kojarzą mi się takie widoczki z sprawami właśnie
ostatecznymi. Ogromne łyse pola z kikutami drzew, po obu stronach dalekie góry,
a przed sobą szlak, na którym aż po horyzont widać ludzi idących grupami, w
parach lub samotnie. Tam gdzie oni są teraz ja będę za minut pięć albo
pięćdziesiąt. A inni za mną tu gdzie jestem dotrą za godzinę…
Dziwne.
I nie ma świata, jest tylko ta
droga i na niej nasze zagubione dusze…
Zastanawiam się przez całą drogę
czy to dobrze, że widać stąd cały czas wieżę na Skrzycznem. Z jednej strony to miara
odległości, ale z drugiej jakież wyzwanie! Jeszcze taki kawał!
Na pniach ściętych drzew siedzą
ci, którym nogi odmówiły już posłuszeństwa albo też którzy postanowili na tym
pustkowiu się posilić. Na chwilkę zatrzymuję się i ja. Dopijam mineralną, dogryzam
kolejną porcję czekolady i widząc zbliżające się ku zachodowi słońce zmuszam
jednak do dalszego marszu. Gdzie tam kolejka, a przecież jeszcze i do Bielska i
do Katowic także jakoś muszę się dowlec!
Na Małe Skrzyczne podchodzę
laskiem i stwierdzam ze zdziwieniem, że po minięciu szczytu szlak jakby
opustoszał. Nie uwierzę, że nagle wszyscy zarządzili przerwę, więc jedynym
logicznym rozwiązaniem jest istnienie jakichś nieoznakowanych zejść,
których nie zauważyłem. W ogóle jednak tradycyjnie na końcu trasy zauważam już dużo
mniej. I plecak jakiś cięższy…
Prawie równa ścieżka prowadzi mnie
przez pola i zarośla aż do ostatniego, bardzo krótkiego aczkolwiek wydającego
się ogromnym zalesionego wzniesienia. To już meta. W pewnym wieku szybkie finisze są
już znacznie trudniejsze ;) A więc dziesięć metrów i przerwa. I kolejne dziesięć. Łyk wody. Dalej.
Jeszcze odrobinę. Mijam wieżę telewizyjną i wreszcie o 15:44 staję pod wytęsknioną
tabliczką. Skrzyczne, najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego. Jestem tu! Jestem!!!
Gdyby było lato zapewne zmusiłbym
się jeszcze do marszu w dół, aż do Szczyrku, ale dziś sobie odpuszczam.
Słaniając się z lekka dochodzę do stacji kolejki i kupuję bilet na zjazd.
Siadam na krzesełku z taką rozkoszą jakbym już prawie na nim dojechać miał do
Ligoty, ale przecież ostatni raz siedziałem na czterech literach w pociągu o
dziewiątej rano!
Jeszcze kilka zdjęć ze zjazdu. Tak
tylko pro forma, telefonem, bo aparat już schowany. Senny umysł notuje gdzieś
jeszcze grubą panią z czerwonym plecakiem usiłującą nie zjechać w dół po ścieżce, potem
stado uroczych szaro czarnych kóz, pędzącego na oślep rowerzystę i wreszcie chmury układające się w jakby wir
nad górami.
W kilkanaście minut później
słońce zachodzi i nagle robi się zimno. To już jesień.
Nie lubię pożegnań.
Bardzo nie lubię.
============================
Pełna galeria zdjęć TUTAJ!