Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


wtorek, 21 sierpnia 2012

Poskromienie Równicy


Za kilka minut odjazd. Siedzę w wygodnym lotniczym fotelu, w klimatyzowanym, czyściutkim i nowym wagonie, a za oknem mam peron drugi katowickiego dworca. Peron, który, co przy wszystkich swoich oporach wobec budowanej tuż obok „galerii handlowej” muszę przyznać, jest… świetny. Jakiś taki, w moich wyobrażeniach przynajmniej, szwajcarsko  zachodnioberliński. [KLIK!] Dobrze nagłośniony, elegancko zadaszony, z nowoczesnymi wyświetlaczami na kształt jednak i modłę tych starych, klapkowych. 

Patrzę za szybę przypominając sobie brudne wagony piętrusy, ludzi w ponaciąganych swetrach i z plecakami wielkości worka ziemniaków.
-To to nie są Tatry? – zapytałem ojca w świętym oburzeniu, gdy wjeżdżaliśmy do Bielska.
-Beskidy – uśmiechnął się.
-Co?!

To już tyle lat…

Nikt nie nosi dziś chyba tych ogromnych workowatych plecaków, na żadnej z moich wycieczek nie spotkałem nikogo w wełnianym swetrze i z ciupagą, a zapewne krok tylko dzieli mnie od chwili, gdy w schroniskach pojawią się (a może już pojawiły?) kafejki internetowe…

Nie ma piętrusów, nie ma miednic pełnych bułek z żółtym serem w dworcowych barach i nie ma też mojego ojca. Tylko góry zostały.

Szarpnięcie.
Ach, gdzie tam szarpnięcie! Drgnięcie raczej. Pociąg rusza, po kilku chwilach łagodnie przyspiesza, a za oknem zaczynają przelatywać jednym ciągiem drzewa, budynki, drogi i stacje. Połowę z nich omijamy pędząc gdzieś ponad rzeczywistością.

Prawie jak w pojeździe kosmicznym dowiaduję się o celu mojej podróży z wyświetlacza wspomaganego głosem syntetycznego lektora. Przez sekundę wyobrażam sobie, że to wehikuł czasu, którym za odpowiednią opłatą można wybrać się na przykład na polowanie na mamuty albo z obiadem do Napoleona na wyspę św. Heleny…

Skoczów. Ósma osiemnaście. Punktualnie do bólu, chociaż spóźnienie było. Usłyszałem rozmowę konduktorów w czasie jazdy: No, mamy minutę opóźnienia, teraz się musi przyłożyć!
Przyłożył. Wszystko jest on time.

Jakoś ciepło mi na sercu, gdy widzę stary, zniszczony, ale bardzo bliski moim dworcowym wspomnieniom budynek stacji w Skoczowie. To nic, że jestem tu po raz drugi w życiu. Widywałem dziesiątki innych, podobnych, lata temu. 

Zresztą muszę przyznać, że bardzo podoba mi się to, że większość pasażerów jedzie do „słynnego” Ustronia, a tutaj wysiadają tak samo jak poprzednim razem może ze trzy osoby. Lubię chodzić w poprzek modom. Skoczów jest mój.

Zatrzymuję się na chwilkę przed drogowskazem, chociaż nie muszę, ale pora jednak otrząsnąć się nieco z intro(retro)spektywnych przemyśleń i skoncentrować na rzeczywistości.

Przede mną trasa na Równicę i potem do (a jednak!) Ustronia. Według jednych ponad 18, według innych około piętnastu kilometrów przez góry. Według mojego chirurga jestem głupi pakując się w to z moją pechową nogą. Według mnie…
No nieważne.

Beskid Śląski. 19 sierpnia 2012
Trasa: Skoczów - Lipowski Groń - Równica - Przełęcz Beskidek - Ustroń Polana

Odleglość 18,6 km*, mój czas przejścia 6,5 godziny


Do dzieła zatem.
Nie mam pamięci do nazwisk, numerów, dat czy… kluczy, ale zapamiętuję emocje i miejsca. O tym zresztą będzie się jeszcze okazja przekonać na trasie, ale nie uprzedzajmy faktów. Skoro „zaanektowałem” Skoczów (o którym tak naprawdę nic nie wiem, bo nie widziałem przecież jeszcze reszty miasta!) to czuję się tu już bardzo swojsko. Za chwilę na drzewie po lewej będzie wisiał sznur po (mam nadzieję!) huśtawce. Wisi. A teraz będzie taki ładny, nowoczesny kosz na śmieci. Jest. I jeszcze ta betonowa kulka na tamtym ogrodzeniu była pęknięta. Aha.
Skręcam od dworca uliczką, czy może deptakiem o mało raczej oryginalnej nazwie Czarny Chodnik, dochodzę nią/nim wzdłuż torów do przejazdu, tutaj idę w prawo, a po stu metrach przez jezdnię w lewo wprost pod estakadę drogi szybkiego ruchu.
Jestem nad Wisłą.

Ósma trzydzieści. Pstrągi są? Bo były. Są, a jakże. A bułkę z żółtym serem (ale nie taką z WARS-u!) pstrągi chcą? Mówią, że chcą. No to jest nas dwoje. Pstrągi i ja. Jemy śniadanie.

Siedzę sobie na betonowym brzegu, rzucam okruszki bułki rybom i delektuję się spokojem tego miejsca. Na razie nie ma jeszcze „plażowiczów”, rowerzystów ani w ogóle nikogo. Nad rzeką panuje niczym nie zmącona cisza. Plusk! Proszę okruszek!

Najczęściej jest tak, że do pociągu wsiadam lekko nie w humorze. Milion spraw i milion myśli z codzienności siedzi mi na głowie aż do chwili takiej jak ta. Tutaj myślenie „jak ja się mogłem tym przejmować” zwycięża wszystkie muchy w nosie. (A warto zauważyć, że łowienie pstrąga na sztuczną muchę jest w Wiśle dozwolone!).

Pusty, rozgrzany chodnik wzdłuż rzeki przypomina mi te z katowickiej Doliny Trzech Stawów z mojego dzieciństwa. Rower Wigry 2, kanapki ze schabowym, pomidorki i rozrzedzona galaretka w roli oranżady.  Lata temu.

Połączenie Brennicy z Wisłą, mostek i oto już żółty szlak się „usamodzielnia”, a zielony, jak to opisywałem na początku sierpnia w poście Samowolka przekracza Wisłę idąc w swoją stronę.

Od rzeki oddziela mnie z pozoru coraz większy i gęściejszy pas zieleni, ale to złudzenie, bo po przejściu kilkuset metrów trafiam na drugi most i niejako dublując trasę na Błotny również przechodzę na drugi brzeg.


Potem w prawo, króciutko prosto i prawie zaraz znów w lewo. Kolejny mostek nad wyschniętym strumieniem, kilka kroków przez łąkę i oto jestem na asfaltowej uliczce biegnącej pomiędzy polami i lasem. 

Najpierw kilka domków kempingowych, jakieś gospodarstwa po prawej, a tuż za nimi… konie. Zwierzaki widocznie traktowane przez turystów jak lokalna atrakcja bardzo się ożywiają widząc mnie na drodze (no chyba, że spotkaliśmy się kiedyś w Katowicach, ale nie sądzę) i rozpoczynają szalone „tańce powitalne” skutecznie uniemożliwiając mi zrobienie choćby znośnego zdjęcia.


Wreszcie się udaje. Uwieczniam źrebaka z mamą stojących na wyciągnięcie ręki w pozycji „Cukier poproszę!”. Niestety na pogłaskanie, a tym bardziej ewentualny poczęstunek czymś słodkim nie ma szans, bo dzieli nas nie tylko ogrodzenie, ale i elektryczny pastuch.

Droga skręca teraz lekko, a po chwili mocniej w lewo i w dół, a po kilkunastu ledwie metrach przy tabliczce Górki Wielkie w prawo wyprowadzając mnie na oblane promieniami słońca pola odcięte z jednej strony rzędem sympatycznych domków. Mijając je dochodzę do kolejnego zakrętu i trafiam wreszcie na zupełne zdawałoby się pustkowie pełne kukurydzy i pasących się tu i ówdzie na łąkach krów. Żadna jeszcze „płaska” okolica w trakcie moich wycieczek tak bardzo mi się nie spodobała. Gdy droga lekko się obniża znikają nagle mijane kilkanaście minut wcześniej gospodarstwa, a cały horyzont zdaje się tylko tą zielenią. Nawet góry będące jeszcze dość daleko nie mają tego uroku, co ta pachnąca i tak bliska naturalność…


I teraz proszę sobie wyobrazić w tym wszystkim zupełnie nie wiem skąd pojawiającego się pana, charakterystycznym gestem sięgającego po coś do torby zawieszonej na ramieniu…
-Dzień dobry! Taki dziś piękny dzień na wycieczkę, prawda?
Nie, to niemożliwe – myślę - ale tak! Możliwe!
-Czy zechciałby pan poczytać w wolnej chwili, może siedząc na jakimś kamieniu, co Jehowa ma nam do przekazania na tematy ważne dla każdego?
Nie wytrzymuję i parskam śmiechem.
-Co się stało?
-Nie, no wie pan, przepraszam, ale tak myślę, samochodów nie ma, sklepów nie ma, domów nie ma, nic nie ma, a świadek Jehowy zawsze się znajdzie!
-A widzi pan! Dlatego proszę, tutaj gazetka dla pana na drogę!
Zwykle odmawiam, ale tym razem wziąłem. Boga mamy tego samego, a odmówić i potem spaść w jakąś przepaść…
-Wezmę, dziękuję.
-Życzę panu wspaniałej wycieczki i dobrego dnia!
-I ja panu również!

Ruszam w dalszą drogę i mijając kolejne pastwiska pełne muczących na mój widok krów dochodzę do czegoś, co w przewodniku opisano jako szosa Ustroń – Brenna. Nie skłamię mówiąc, że ulica przy której mieszkam, chociaż piętnastej kategorii odśnieżania i ślepa jak kret jest chyba szersza… ale co to ma do rzeczy?

Trasa przez pola i szosa do Brennej tworzą teraz jakby literę V u której styku ramion stoję. Na końcu jednego z nich są domy, obok których przechodziłem idąc tu, a na drugim góry.

Maszeruję pstrykając jeszcze po drodze kilka fotek cielakowi pasącemu się w ogrodzie oraz indykom tuż za nim. Przy drogowskazie „Mleko” (Milky way?) po około dziesięciu minutach skręcam w prawo i zaczynam piąć się pod górę.  Mokry jakby po wyjściu spod prysznica chowam się wreszcie w cieniu lasu i wypijając z miejsca litr mineralnej konstatuję (dziwne słowo, prawda?), że najgorsze dopiero przede mną. Las jest pełen robactwa, temperatura wokół wręcz tropikalna, a co gorsza początek górskiego odcinka szlaku jest iście tatrzański, to znaczy bardzo stromy i kamienisty, a później wręcz zasypany gałęziami przez które trzeba się przedzierać. Na szczęście po kilkunastu minutach trafiam na dużo szerszy i przyjemniejszy dla nóg i oka teren.

Kondycja. Ta moja to bardziej pobożne życzenia. Powtarzam to każdemu, kto wątpi w swoje siły w zetknięciu z górami. Ależ ja też nie mam sił! Dyszę, prycham, pocę się i klnę na czym świat stoi. Czasem nawet na głos. Ale idę i docieram do celu. A co dziwne, mijam w trakcie takiego marszu, chociaż nie, powiedzmy to jasno, WYPRZEDZAM, takich co to nie dyszą, nie mają koloru buraka i wyglądają jakby wracali z kawiarni. Ale gdy spoglądam za siebie po kilku minutach prawie ich nie widzę. Czyli chyba nieskromnie może i technika nie ta, ale efekt jest. I dziś podobnie. Pakuję się wprost pomiędzy rodzinkę ubraną a`la Pierwsza Komunia a dwóch panów z kijkami  i za żadne skarby nie mogę się tego towarzystwa pozbyć. Staje rodzina, staję ja, stają panowie za mną. Jak na filmach szpiegowskich. Kilkadziesiąt metrów takiego „obwąchiwania” i decyduję się na atak. Gdy grupka przede mną się zatrzymuje robiąc kolejne zdjęcie mijam ją zdecydowanym krokiem z trudem udając, że panuję nad oddechem.

Ale mijam i wyjąc w duszy pruję do góry. No pruję, idę zwyczajnie, tylko bez przerw.  Dochodzę wreszcie do pierwszego szczytu na mojej drodze jakim jest Lipowski Groń (w duchu nazywany przeze mnie cały czas nie wiedzieć czemu Liptowskim Mikulaszem) i stwierdzam z satysfakcją, że „pościg” jest daleko, daleko za mną.  

Co nieco dającej ulgę równiny z pięknymi widokami dookoła szybko się kończy i zaczyna może nie ekstremalne, ale jednak strome dość podejście na szczyt Równicy. Docieram tam  nawet niezbyt zmęczony, bo po raz któryś zaskoczony tym, że to już. Coś w tym jest, prawda? Gdybym wiedział ile, to bym się tym zadręczał, a tak idę, idę i nagle tadaaam!

This is Równicaaaa!!!

Na malutkiej polanie otoczonej jak na polanę przystało gęstym lasem fotografuję dwie kapliczki oraz dosyć typową trzeba przyznać panoramę gór wokół, a następnie żegnany zdziwionymi spojrzeniami wypoczywających tu w kilku grupkach turystów bez chwili zwłoki schodzę w dół, do schroniska. Jeżeli ktoś z czytających te słowa wybiera się na Równicę żółtym szlakiem ze Skoczowa, to od razu mówię, że tabliczki z informacją, jaka to góra, ile ma „wzrostu” oraz gdzie, co i jak dalej nie ma się co spodziewać. Trzeba iść po śladach. A ślady bywają mylące…

Schodzę ścieżką przez łąkę i mijając coraz gęściej zalegających tu na kocach ludzi płci obojga docieram do okazałego drewnianego budynku, który (błędnie!!!) uznaję za schronisko. Zapominam, że to prawdziwe zbudowano w latach dwudziestych XX wieku i z pewnością nawet  idealnie konserwowane nie wyglądałoby dziś tak dobrze… No ale w swojej naiwności starszego (?) pana zakładam, że skoro wszystko inne jest niżej, to czymże miałby być ten moloch jak nie właśnie schroniskiem. Ale nim nie jest! To tak zwany Dwór Skibówki, jak dla mnie… hmm… no kicz i tyle. 


Prawdziwe schronisko [KLIK!], o wiele ładniejsze, mieści się niżej, tuż obok parkingu na „Krupówkach”. Jakich znowu Krupówkach?  
Już mówię.
Przed schroniskiem jest wyasfaltowany plac. Na nim zaś i obok niego tłum ludzi, samochodów oraz psów przemieszany z tandetnymi pamiątkami, kiełbaską z grilla, piwem, gwarem i skąpo odzianymi niewiastami (to akurat mi nie przeszkadza)  o metr za paroma dziesiątkami rur wydechowych…

To nie mój świat.

Wracając zaś do wycieczki. Spod schroniska na Równicy można zejść do Ustronia bezpośrednio szlakiem czerwonym w około godzinę lub też nieco nadrzucając w ponad dwie godziny traktem niebieskim i zielonym i tą właśnie drugą wersję polecam.
Tutaj jak to mówią panie i panowie posłowie kwestia formalna. Zarówno strzałka na szlaku jak i niektóre przewodniki określają cel tej trasy, jako Orłową, ale Orłowa to góra, a zejście do Ustronia tą drogą nie prowadzi przez jej szczyt, więc pozwolę sobie zgodnie z mapą z której korzystałem używać nazwy Przełęcz Beskidek. 

I znów rysuję literkę V. Z Równicy zszedłem „z godziny jedenastej” pod drogowskaz przed schroniskiem, a na niebieski szlak na Orłową (dalej prowadzi na Trzy Kopce Wiślańskie, proszę nie mylić z Trzema Kopcami pomiędzy Klimczokiem a Błotnym!) wchodzę „na godzinę pierwszą” skręcając zresztą bardzo szybko mocno w prawo. 

Początkowo nie jestem zachwycony. Takiego tłumu nie spotkałem jeszcze nigdzie, nawet na najbardziej ludnym z dotychczas napotkanych szczytów, czyli Skrzycznem.  Idzie się prawie dosłownie „w kolejce”, co jak dla mnie jest odstręczające absolutnie. Na szczęście po minięciu wszystkich możliwych barów i stoisk z niebieskimi pluszowymi małpkami (sic!!!) jest już dużo spokojniej. Trasa jest idealnie wręcz płaska, co czyni ją nie tylko łatwą, ale i w jakiejś mierze nawet regenerującą siły. Po kilkunastu minutach w lewo odchodzi szlak zielony na Błotny (to ten, którym o mało co nie szedłem spod Ośrodka Zdrowia w Brennej!), a niebieski przez piaszczysty las dużym łukiem najpierw łagodnie, później nieco mocniej schodzi w dół. Przez jakiś czas znów jest równo, a po prawej stronie oglądać można wspaniałe panoramy gór, aż wreszcie skręcając w lewo trafia się do miejsca w którym szlak niebieski łączy się z zielonym z Ustronia Polany, a obydwa wiodą na Orłową właśnie, czyli do góry.
To dosyć ważna kwestia z dwóch powodów.
Po pierwsze ZNOWU nie ma tu żadnych oznaczeń poza kolorami szlaków, a po drugie sam zielony jest dosyć niepozorną ścieżką (dużo szersze mijało się po drodze), więc trzeba mieć uszy i (bardziej chyba) oczy szeroko otwarte. Moja sugestia jest prosta. Dopóki jest po równym albo w dół, to idziemy, ale gdy zaczyna być stromo pod górę wypatrujemy zielonego szlaku z lewej i nim „uciekamy” .

Najpierw wąską ścieżką poprzedzielaną ściekającymi z góry strużkami wody schodzę przez las, a potem trafiam na widoczek rodem z bajki o Królewnie Śnieżce. Podobno to właśnie jest Przełęcz Beskidek. Tutaj moja pamięć zostaje poddana drugiemu dziś poważnemu testowi.

Ja tu już kiedyś byłem!!!

Nie, nie teraz odkąd dokumentuję to na blogu i nie także w 1999, gdy zajrzałem w Beskidy po raz ostatni, ale jeszcze wcześniej, dużo wcześniej…

Pada drobny deszcz, jest zimno i smutno, choć to czerwiec. Pogoda się nie dopasowała. Wokół mnie panuje gwar, koledzy przekrzykują się wzajemnie, a ostatnim chyba tematem do rozmów są góry. Ale ja ich nie słucham, wpatruję się w szczupłą dziewczynę idącą z koleżanką zaraz za naszą wychowawczynią, panią od polskiego i przewodnikiem. Wiatr rozwiewa jej kosmyki włosów, które poprawia teraz przekładając je za ucho. Uśmiecha się widząc moje spojrzenia.
- Zamieszkamy tutaj?

Ile mamy lat? Może dwanaście, może trzynaście. Wtedy to znaczyło zupełnie co innego niż dzisiaj. Nikt się z nikim nie umawia, nikt nie ma jeszcze sympatii, cały czas chłopcy trzymają się chłopców, a dziewczyny dziewczyn.
A ona pierwsza to zmieniła.

Kiedyś po jakiejś klasówce czy może z innej okazji stolik naszej pani oblegał tłum. Drobna dziewczyna z ciemnymi włosami również tam była. I nagle jak gdyby cały świat zamarzł w stopklatce odwróciła do mnie głowę i ni stąd ni zowąd posłała całusa. Dmuchnęła go z dłoni, uśmiechnęła się do mnie i wróciła do reszty.

Kilkanaście dni później była ta wycieczka.

Poznałem ten szlak. Poznaję kolejne zakręty, niektóre zabudowania, ogrodzenia, widoki. Wiem, że wtedy tu byłem.

Jest 2012 rok. Zupełnie inny świat. Zupełnie inna pogoda.
Nie mam pojęcia skąd na moim policzku te krople tamtego deszczu.
Naprawdę nie mam…

Po skręcie w lewo szlak prowadzi teraz zdecydowanie w dół i po raz pierwszy widać góry na których zboczach nie ma absolutnie żadnych domów, dróg ani pól, a tylko gęsty ciemny las wyglądający z daleka jak milusie futerko.

Kolana dają o sobie znać. Znów idę coraz wolniej błagając w duchu o kawałek równiny, ale ta jak się okaże pojawi się pod moimi stopami dopiero na dole, w miasteczku.

Las przerzedza się coraz bardziej, wreszcie kończy i przez łąki trasa doprowadza mnie do pierwszych zabudowań, wśród których najokazalszym jest Przedszkole numer 1.  Jestem w Ustroniu!

Teraz w prawo już zwyczajnym chodnikiem przy drodze, potem w lewo przez most na Wiśle, dalej znowu w prawo i oto widać tory kolejowe, wyciąg na Czantorię i wreszcie stacyjkę Ustroń Polana.


To stąd po kilkugodzinnym oczekiwaniu zabierze mnie w drogę powrotną do Katowic kosmiczny pociąg [KLIK!] Kolei Śląskich.


Pełna galeria zdjęć TUTAJ!
===========


* -  Odległości podaję wg. wyliczeń ze strony szlaki.net.pl

15 komentarzy:

  1. Polecam książkę Staszewskiego "Ojciec.prl". Twój post o ojcu, górach i pierwszej miłości jakby z tej samej bajki.
    Więc tak wyglądają wczasy post-prl?:) Niebawem kafejki internetowe? Ok, tylko nie zalew bilbordów, proszę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale tamto to powieść, a to tutaj, aczkolwiek momentami pewnie kulawe wydarzyło się naprawdę. Między innymi dlatego wśród książek, których w sumie czytam dużo od wielu już lat nie ma powieści.

      A te kafejki... Wszystko idzie w tym kierunku.

      Podjechać na Równicę autem, kupić pluszową małpkę koloru blue, poleżeć w spalinach na kocyku, a potem powiedzieć "byliśmy w górach" - brr!

      Usuń
    2. Obudziłeś moje marzenie o połażeniu po górach. W przyszłym roku się nie dam i jadę! Kijki jeszcze sprzed dwóch lat mam. Kierunek - Cisna. Pisz, pisz, żebym nie zapomniała jak to jest morderczo fajnie;)

      Usuń
    3. Bardzo dziękuję.

      Cisna? To tam gdzie pada deszcz, prawda? ;)) Krystyna Prońko coś takiego śpiewała. I to są Bieszczady? Oooo... dobrze. Bardzo peerelowskie góry.

      Dwa pytania tylko. Dlaczego dopiero w przyszłym roku i po kiego grzyba Ci te kijki? Wszyscy poszaleli na punkcie patyków choć wyglądają z nimi jak pomidory, które uciekły z grządki ;))

      Kiedy wchodziłem na Równicę i nagle tak mnie jakoś zatoczyło ze zmęczenia, pomyślałem: no nie, padnę tu i nie idę dalej!
      Patrzę, a przede mną STOI wbity w ziemię kij! Kiedy ściągano pnie jakaś gałąź się odłamała, wbiła w szlak i tak została. Wyciągam rękę, łapię - idealnie moja wysokość. Jak to sie na taki kijaszek mówiło? Kostur!
      I już idę dalej podpierając się tymże kosturem.

      Nauczyłem się cieszyć takimi drobiazgami. I muczeniem krowy i odbłyskami słońca w rzece i nawet świadkami Jehowy w kukurydzy. Jeden dzień z zupełnie innego życiorysu w moim. Super.

      A co do dalszych jazd to nie wykluczam, nie wykluczam. W końcu kto wie ile człowiekowi życia zostało... Trzeba łapać słońce póki jest.

      Usuń
  2. Super wycieczka, jak zwykle pięknie opisana:) A koniki cudne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mały był świetny, puchaty taki jeszcze i widać, że zabawowo nastawiony. Tak się nawet zastanawiam czy to nie pierwszy raz w życiu widziałem w niedzielę źrebaka...

      I chyba tak, niestety. :)

      Usuń
    2. Co nie znaczy rzecz jasna, że widziałem we wtorki lub piątki :)) a tylko, że akurat 19 sierpnia po raz pierwszy "live", o!

      Usuń
  3. Też miałam kiedyś spotkanie z Równicą (prawie): http://gory-abigail.blogspot.com/2011/10/trzy-kopce-i-rownica-no-prawie.html, ale jakoś go nie opisałam zbyt dobrze... Pięknie, jak zawsze wędruje się z Tobą. Podziwiam i tęsknię za górami... A to słowo "konstatacja" pomyliłam kiedyś z "kontestacją" ;) - prawda, że podobnie brzmią? no, ale już znaczą zupełnie co innego... Bardzo dziwne figle płata nam pamięć, zupełnie niespodziewanie podsuwając takie wspomnienia :)...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja ciągle się pilnuję, żeby nie "konstantacja". Teraz przez Ciebie jeszcze "kontestacja" mi dojdzie! ;))
      I Liptowski Mikulasz zamiast Lipowskiego Gronia i... w ogóle potem się okaże, że byłem zupełnie gdzie indziej niż opisuję :)

      Już się nadziałem z tym schroniskiem na Równicy. Tak mnie coś w domu dopiero podkusiło sprawdzić. Wpisuję w Google i widzę co innego niż sfotografowałem! Coś, co uznałem za "jakąś tam" restaurację, czyli akurat na odwrót niż w rzeczywistości.

      A co do tęsknot... Poniedziałek odleżany, a dziś już gór brakuje :))

      Tam jest po prostu prawdziwiej niż tu.

      Usuń
    2. No właśnie... Też mnie już nosi, a same długie trasy nam zostały w okolicy... Ja to taka odważna jak Ty nie jestem :D.

      Usuń
    3. Dobra, dobra... bez takich. ;))
      Wasze wycieczki są (nie wiem czy to po polskiemu) profesjonalniejsze, przynajmniej ja je tak odbieram.

      Zresztą ja jeszcze może ze dwie trasy i koniec. Jesień. Wracam do pisania skarg na spóźnione autobusy :)) a Ty z rodzinką wedrujecie cały rok.

      Tak czy siak jak to kiedys napisałaś fajnie jest porównywac wrażenia z tych samych miejsc, bo czasem dostrzega się coś, co samemu się pominęło.

      Usuń
    4. Nie, no. Cały rok to jednak nie. Od wiosny do jesieni... No i nie wiem, czemu mi z takimi słowami na P ;)... Twoje wycieczki wydają się być bardziej jeszcze, bo samotne... To im nadaje dodatkowy wymiar.

      Usuń
    5. Uhmmm... Czwarty chyba :))

      Usuń
  4. Czeka mnie niebawem "test sprawnościowy" w górach. Jestem pełna obaw, ale po Twoich, mam nadzieję szczerych, wypowiedziach na temat kondycji, nie będę z głupiej dumy udawać, że nie trzeba mi odpoczynku, ukrywać grymasu bólu, gdy cholerny kręgosłup da znać, że jest. Całe szczęście, że przyjęcie odpowiedniej pozycji, i wytrwanie w niej na kilkanaście minut, na jakiś czas niweluje ból. A przecież warto...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z wiekiem zrozumiałem tyle przynajmniej, że nie zawsze jest się zdrowym, pięknym, młodym czy (zwłaszcza) bogatym. Sobą trzeba być.

      Tam się idzie dla gór, dla widoków, dla zapachów i śpiewu ptaków. To czy ktoś wbiega gdzieś jak szaleniec w godzinę, gdy ktoś inny drepce w trzy nie ma znaczenia. Ten drugi więcej zobaczy ;))

      A ja już wkrótce znów wybieram się w trasę. Może akurat gdzieś się miniemy ;)

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.