A więc jesień. Niedzielny
wrześniowy poranek. Po mokrym asfalcie niesie się pełen testosteronu stukot
moich wojskowych butów. Mrok, chłód, niebezpiecznie kojarzący się z deszczem
wiaterek.
Lubię takie dni, lubię ten moment
przechodzenia z jednego świata w drugi. Trochę bal maskowy, trochę Alicja w
Krainie Czarów. Dziś przecież nie ma mnie TUTAJ. Dziś mogę
być wszędzie, gdzie tylko zechcę.
Świat zatrzymał się jak skuty
mrozem, a tunelem czasu wewnątrz uśpionego miasta mknie autobus z jednym tylko pasażerem
na pokładzie. Ze mną.
Wreszcie ktoś wsiada. Młody
chłopak z plecakiem. Zerka na mnie i zajmuje miejsce na drugim końcu wozu. Po
chwili wyjmuje z kieszeni złożoną na cztery kartkę. Uśmiecham się w myślach. Też
mam taką. W moim „filmie” to prawie jak przydział mobilizacyjny.
Rozkład jazdy pociągu Katowice –
Wisła Głębce.
No to jedziemy!
23 września 2012
Trasa: Ustroń Polana – Przełęcz Beskidek – Orłowa – Trzy Kopce –
Smerekowiec - Przełęcz Salmopolska
Odległość (wg szlaki.net.pl): 14,7 km
Mój czas przejścia: 4 godziny
50 minut
Jeżdżąc latem pociągiem wyruszającym
z Katowic do Bielska przed piątą już czekając na niego mogłem ogrzewać się
promieniami wstającego słońca, a dzisiaj, mimo że dochodzi siódma, wciąż
jeszcze jest szaro i chłodno. Trudno uwierzyć, że aż trzy internetowe serwisy
pogodowe zagwarantowały mi na tą wycieczkę niczym niezmąconą słoneczną aurę…
Znajduję wolny fotel, siadam i wyjmuję
z plecaka jeszcze ciepłą, dopiero co kupioną drożdżówkę… Peron za szybą jest
już rzeczywistością bardzo mi daleką. Jak wszystko i wszyscy tutaj.
Pociąg rusza, przyspiesza, odlatuje...
Sto szesnaście kilometrów na
godzinę. Klimatyzacja. Zapach kawy z automatu. Ciepło.
Kosmos.
Mikrokosmos.
Pszszszsz… Tu du, tu du, tu du…
Wysiadam na dworcu w Ustroniu
Polanie już jakby młodszy, lżejszy, weselszy. Nad górami świeci słońce, na
peronach i chodnikach nie ma żywego ducha, a ja, który zwlekając się z łóżka o
piątej zastanawiałem się, po jakiego grzyba mi cała ta jazda, oddycham teraz
zimnym powietrzem z ulgą i niecierpliwością jednocześnie.
Jak gdyby w ślad za pociągiem
ruszam chodnikiem mając po prawej tory, a po lewej staw pełen kaczek. Krótki
odcinek prosto, potem lekko w lewo i przy budce trafo w lewo już bardzo mocno,
przez most na Wiśle. Kilka samochodów, starszy pan z psem i znów tylko stukot
moich butów na asfalcie. Jak tętno.
Za mostem skręcam w prawo i idę
kilkaset metrów do przedszkola, za którym szlak zielony prowadzi mnie w lewo, wprost na łąki za ostatnimi zabudowaniami. To teraz dopiero mogę
powiedzieć, że dojechałem.
Dwie niespodzianki czekają na
mnie zaraz na początku. Masa opadłych smutnych jesiennych liści na ścieżce i
zupełnie świeże ślady dzików tuż przy niej. Nie powiem żeby mnie jedno i drugie
cieszyło, ale staram się o tym nie myśleć. Słońce zaczyna wreszcie przygrzewać
i tym samym „upoważnia mnie” do zdjęcia bluzy, przypięcia do pasa aparatu i
podwinięcia nogawek, czyli zastosowania mojego typowego „kamuflażu letniego” z
poprzednich wycieczek.
Tą samą drogą schodziłem nie tak
dawno idąc ze Skoczowa przez Równicę właśnie do Ustronia, ale jednak z każdym
krokiem utwierdzam się w przekonaniu, że trasa pokonywana w odwrotnym kierunku
jest trasą zupełnie nową. Można z grubsza
wiedzieć gdzie co jest, ale nie sposób wyczuć i przewidzieć pewnych smaczków
czy to widokowych, czy też, że pozwolę tu sobie na taki neologizm,
zmęczeniowych. Wszystko jest inne.
Leśną ścieżką dochodzę do
Przełęczy Beskidek, na całe szczęście pełnej jeszcze świeżej, zupełnie letniej
zieleni i wspaniałych widoków. Kilkaset metrów niżej, na stoku pasie się krowa hałasując
przy tym z wyraźną satysfakcją uwieszonym jej na szyi dzwonkiem. Ot, taki sobie
krowi walkman albo mp3 jeśli ktoś woli.
Lekko w dół, a potem już ostrzej
pod górę. Po kolejnych kilkunastu minutach dochodzę do miejsca w którym kończy
się „powtórzeniowa” część mojej trasy. To właśnie zetknięcie szlaku
niebieskiego z Równicy na Orłową z moim, zielonym. Od tej chwili (a od wymarszu
minęła plus minus godzina) wszystko już będzie nowe.
Skręcam w prawo i bardzo stromym,
choć na szczęście nie kamienistym podejściem wchodzę na szczyt Orłowej. No przynajmniej
WYDAJE MI SIĘ, że wchodzę. Na górze jest kilka domów, słupek z oznaczeniami
szlaków i ciekawe widoki, ale jakoś nie ma informacji, że to już i zupełnie
słusznie zresztą, bo do szczytu, choć o dziwo absolutnie po równym, jeszcze
spory kawałek. A na razie sam staję się szczytem dla pewnego dzikiego
stworzenia, które wykorzystując moje zamyślenie nad kolejnym zdjęciem
bezwstydnie pakuje mi się na kolana i zaczyna mruczeć.
Otóż! Otóż, szanowne turysty, na
Orłowej mieszka mały kocio, zresztą notowany, bo uwieczniony na fotografii
na przykład na stronie szlaki.net.pl i dlatego pewnie w jakimś sensie znany mi z
widzenia już od dawna.
Tenże stwór, zapewne wyobrażający
sobie w swoim futrzatym rozumku, że jest zawodnikiem sumo, pcha się brutalnie,
domaga głaskania, drapania, pociągania za ogon, oraz, gdyby to nie stanowiło
jakiegoś problemu, także czegoś do jedzenia. Dziesięć minut na tą znajomość można doliczyć bez
mrugnięcia okiem. Za to uśmiech gwarantowany na resztę dnia.
Po długim pożegnaniu ruszam
w dalszą drogę i po kilku minutach marszu przez las docieram wreszcie
do "oficjalnego" szczytu Orłowej, z którego oprócz wybranego przeze mnie teraz
szlaku niebieskiego na Trzy Kopce (Wiślańskie, nie mylić jak ja, z tymi za
Klimczokiem) skręcić też można w lewo trasą zieloną do Brennej.
Ważne, choć nieco odbiegające od
tematu.
Planuję większość swoich wycieczek
posiłkując się wspominaną tu już stroną szlaki.net.pl, ale o ile w samym planowaniu
jest ona pomocna a i czasy przejścia w większości odpowiadają faktycznym, o
tyle podawane tam wykresy wysokości można sobie włożyć…
Powiedzmy, że między bajki. ;)
O co chodzi? Już mówię. Trzy Kopce są o trzy metry NIŻSZE
od Orłowej, co według ww. serwisu oznacza, że droga między nimi jest
praktycznie idealnie równa.
Nie jest.
Nie jest, ponieważ system
pokazuje tylko różnicę samych wierzchołków, ale nie podaje wysokości z trasy
między nimi, która to trasa praktycznie zaraz za szczytem Orłowej idzie bardzo
ostro w dół. Logiczne zatem, że każdy „oddany” metr trzeba będzie potem „odrobić”,
czyli… do Zakrzoska z górki albo po równym, a dalej pod górę, na szczęście nie
jakoś ekstremalnie stromo.
Na Orłowej więc skręcam w prawo i
najpierw rzadkim, potem coraz gęściejszym lasem schodzę kamienistą i
trudną wedle moich miar ścieżką. Na samym szczycie można zobaczyć i
sfotografować np. panoramę Brennej albo widoczny już stąd szczyt Skrzycznego i
warto te fotografie zrobić, bo później przez spory odcinek dookoła mamy tylko
drzewa.
Schodząc na równinę docieram
najpierw do pastwisk i łąk ze (znów) przepięknymi widokami w tym zwłaszcza na dopiero co zostawioną w tyle Orłową, a potem przez krótki leśny odcinek
do Zakrzoska, mijając nieczynny i nieco jakby zdziczały bar „Złoty Bażant”.
Tuż przed nim po lewej stronie napotykam
jeszcze wybudowaną prawie na samej ścieżce pseudo góralską chałupkę z
powybijanymi oknami i bałaganem wokół. Po raz kolejny zmuszony jestem
zastanowić się, kto i dlaczego zezwala na takie szpecenie polskich gór. Powinno
mu się TUTAJ zrobić biuro i codziennie kazać zap…. (chodzić) pieszo do i z pracy. Tak na otrzeźwienie.
Bar zaś o którym wspomniałem jest już
dużo milszy, choć równie nie na miejscu. Drewniana wiata ze stołami i ławami
wewnątrz, balustrada i ciekawe widoki przekonują mnie do zjedzenia tu
śniadania. Robię zatem pierwszą poważną przerwę, dożywiam się, zmieniam aparat
fotograficzny, przepuszczam „goniącego” mnie od Beskidka starszego pana z
kijkami i po około dziesięciu minutach spokojnie ruszam dalej. Lekko w dół, a
potem już tylko pod górę. Po asfalcie. Skąd tu asfalt? Ano stąd, że kończy się
tu droga prowadząca gdzieś z dołu. Kończą także z tego samego kierunku biegnące
rzadko, bo rzadko, ale jednak zabudowania.
Daleko po lewej rzuca mi się w
oczy charakterystyczna sylwetka świeżo postawionego budynku. Budynku na
szczycie jakiejś góry (potem dowiem się, że to właśnie Trzy Kopce). Żadnego ze słów,
jakie wypowiadam w myślach i nie tylko na ten widok nie mogę tu zacytować.
Szlak lekko skręca w lewo i przez
las (z tabliczkami w stylu „sprzedam działkę budowlaną”) doprowadza mnie
najpierw na Trzy Kopce, a potem (po prawej możliwość zejścia trasą żółtą do
Wisły) pod ów dom, który okazuje się rozbudową schowanego za nim „przytuliska”
Telesforówka. Ale moją opinię o tym miejscu oraz jego wpływie na naturalność
okolicy wyraziłem już w poście „Trzy Kopce i co dalej”, więc tutaj tematu nie będę
rozszerzał.
Od szczytu Trzech Kopców kieruję się w lewo szlakiem
żółtym (wspaniałe widoki po obu stronach!), który mijając
Telesforówkę prowadzi najpierw przez łąki, a potem dosyć gęsty las do kolejnego
rozgałęzienia i odnogi trasy zielonej do Wisły Uzdrowiska. Ja jednak idę dalej
wychodząc na zbocze (o ile mnie geografia nie myli) Smerekowca gdzie z prawej
dołącza się szlak zielony (inny niż ten wcześniejszy) z Wisły przez Kubalonkę.
Ogromne połacie lasów, doliny i
góry ciągnące się aż po horyzont, czyli po prostu to, co w Beskidach najsmakowitsze towarzyszyć mi od teraz będzie praktycznie aż do końca wycieczki.
Droga skręca znów w lewo i grzbietem schodzi najpierw łagodnie, potem ostrzej w
dół. W stosunku do Trzech Kopców i Zakrzoska robię teraz „podkowę”, co daje
bardzo ciekawe efekty wizualne, godne z pewnością uwiecznienia w wielu
ujęciach. Po kilkunastu minutach trasa łagodnieje i staje się prawie parkową ścieżką.
Słońce przygrzewa, ale nie męczy,
lekki wiaterek odpowiednio skutecznie chłodzi, a ja, jak w trakcie każdej chyba
wędrówki uświadamiam sobie, że oto tutaj i tylko tutaj jest najpiękniej i „najważniej”
i pozwalam się temu uczuciu pochłonąć. Zwalniam kroku, proszę wręcz w
myślach, by za kolejnymi zaroślami czy zakrętem nie było jeszcze żadnej cywilizacji
i oddycham z ulgą widząc tam dalsze tylko łąki i lasy.
Trwaj, chwilo! – jak mawiał
klasyk.
Po kilkunastu minutach schodzę na
dno czegoś, co sam dla siebie nazwałem kanionem (Kolorado!) i wreszcie staję
przed ostatnim odcinkiem trasy, jakim jest podejście na Przełęcz Salmopolską.
Czas pomiędzy moim przyjazdem do
Ustronia, a odjazdem PKS-u spod Białego Krzyża, to dokładnie sześć godzin,
trasa według fachowców trwa pięć, a że schodzenia i podchodzenia pod rzekomo
równe sobie góry nie brałem pod uwagę, przekonany jestem, że albo zdążę cudem,
albo jak to ja spóźnię się o kilka tylko minut. Więc pruję, idę na tyle szybko,
na ile to możliwe, a za wiele sił już nie mam, i nagle… nagle kilka metrów nad sobą
widzę barierkę szosy.
Jestem u celu?
No niezupełnie, ale z pewnością
bardzo blisko.
Po stromym podejściu i
przekroczeniu drogi jeszcze na kilka minut wchodzę w las i docieram wreszcie do
parkingu vis a vis przystanku PKS na Przełęczy.
Zegarek. Dziesięć minut przed
czasem. Ponad godzinę przed przyjazdem autobusu.
A może by tak teraz na Malinowską
Skałę? ;))
Pełny zapis fotograficzny TUTAJ!
:)...
OdpowiedzUsuńSuper wycieczka, a kocio po prostu cudny. Buraski górą :)
OdpowiedzUsuń@ Abigail: Mam nadzieję, że to nie uśmiech politowania nad moją turystyką albo jej opisem? ;)
OdpowiedzUsuń@ Koty Katowic: (dziwnie tak pisać "do Kotów Katowic", ale niech tam). Burasek był świetny, niesamowicie natrętny, mruczący jak stara lodówka i pchający się na kolana. Na moje oko gdzieś taki góra dziesięciomiesięczny, ale pewności nie mam. Młody w każdym razie. Kolor kota? Czy ja wiem? Kolor mi obojętny. Ważne, żeby był bardzo futrzasty i bardzo mruczasty :)) Reszta bez znaczenia.
Dziś w Katowicach też podobnego spotkałem pod spożywczym. Pogadaliśmy chwilę jak kot z kotem ;))
Znajomy szedł nie dawną tą trasą, Bardzo ładna. Niestety znam ją tylko częściowo :(
OdpowiedzUsuńWłaściwie to każde miejsce w górach ma jakiś urok. Zależy czego się szuka. Mnie podobają się najbardziej jakieś rozległe prawie że równiny w typie widoku z przełeczy na Błotnym, ale cokolwiek by to było i tak cały czar jest w nas, w tym, czy potrafimy i chcemy POCZUĆ świat, który nas otacza.
UsuńI nawet nie wyobrażałem sobie, że góry, w ogóle wolność jakiej tam się doznaje może tak uzależniać :))
Gdyby nie marna pogoda to już dziś czy jutro jechalbym znowu.