Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 1 października 2012

Wrzesień plecień

A więc jesień. Niedzielny wrześniowy poranek. Po mokrym asfalcie niesie się pełen testosteronu stukot moich wojskowych butów. Mrok, chłód, niebezpiecznie kojarzący się z deszczem wiaterek.
 
Lubię takie dni, lubię ten moment przechodzenia z jednego świata w drugi. Trochę bal maskowy, trochę Alicja w Krainie Czarów. Dziś przecież nie ma mnie TUTAJ. Dziś mogę być wszędzie, gdzie tylko zechcę.
 
Świat zatrzymał się jak skuty mrozem, a tunelem czasu wewnątrz uśpionego miasta mknie autobus z jednym tylko pasażerem na pokładzie. Ze mną.
 
Wreszcie ktoś wsiada. Młody chłopak z plecakiem. Zerka na mnie i zajmuje miejsce na drugim końcu wozu. Po chwili wyjmuje z kieszeni złożoną na cztery kartkę. Uśmiecham się w myślach. Też mam taką. W moim „filmie” to prawie jak przydział mobilizacyjny.
Rozkład jazdy pociągu Katowice – Wisła Głębce.
 
No to jedziemy!
 
23 września 2012
Trasa: Ustroń Polana – Przełęcz Beskidek – Orłowa – Trzy Kopce – Smerekowiec - Przełęcz Salmopolska
 
Odległość (wg szlaki.net.pl): 14,7 km
Mój czas przejścia: 4 godziny 50 minut
 
 
Jeżdżąc latem pociągiem wyruszającym z Katowic do Bielska przed piątą już czekając na niego mogłem ogrzewać się promieniami wstającego słońca, a dzisiaj, mimo że dochodzi siódma, wciąż jeszcze jest szaro i chłodno. Trudno uwierzyć, że aż trzy internetowe serwisy pogodowe zagwarantowały mi na tą wycieczkę niczym niezmąconą słoneczną aurę… 
 
Znajduję wolny fotel, siadam i wyjmuję z plecaka jeszcze ciepłą, dopiero co kupioną drożdżówkę… Peron za szybą jest już rzeczywistością bardzo mi daleką. Jak wszystko i wszyscy tutaj.
 
Pociąg rusza, przyspiesza, odlatuje...
Sto szesnaście kilometrów na godzinę. Klimatyzacja. Zapach kawy z automatu. Ciepło.
Kosmos.
Mikrokosmos.
Pszszszsz… Tu du, tu du, tu du…
 
Wysiadam na dworcu w Ustroniu Polanie już jakby młodszy, lżejszy, weselszy. Nad górami świeci słońce, na peronach i chodnikach nie ma żywego ducha, a ja, który zwlekając się z łóżka o piątej zastanawiałem się, po jakiego grzyba mi cała ta jazda, oddycham teraz zimnym powietrzem z ulgą i niecierpliwością jednocześnie.
 
Jak gdyby w ślad za pociągiem ruszam chodnikiem mając po prawej tory, a po lewej staw pełen kaczek. Krótki odcinek prosto, potem lekko w lewo i przy budce trafo w lewo już bardzo mocno, przez most na Wiśle. Kilka samochodów, starszy pan z psem i znów tylko stukot moich butów na asfalcie. Jak tętno.
 
Za mostem skręcam w prawo i idę kilkaset metrów do przedszkola, za którym szlak zielony prowadzi mnie w lewo, wprost na łąki za ostatnimi zabudowaniami. To teraz dopiero mogę powiedzieć, że dojechałem.
 
Dwie niespodzianki czekają na mnie zaraz na początku. Masa opadłych smutnych jesiennych liści na ścieżce i zupełnie świeże ślady dzików tuż przy niej. Nie powiem żeby mnie jedno i drugie cieszyło, ale staram się o tym nie myśleć. Słońce zaczyna wreszcie przygrzewać i tym samym „upoważnia mnie” do zdjęcia bluzy, przypięcia do pasa aparatu i podwinięcia nogawek, czyli zastosowania mojego typowego „kamuflażu letniego” z poprzednich wycieczek.
 
Tą samą drogą schodziłem nie tak dawno idąc ze Skoczowa przez Równicę właśnie do Ustronia, ale jednak z każdym krokiem utwierdzam się w przekonaniu, że trasa pokonywana w odwrotnym kierunku jest trasą zupełnie nową.  Można z grubsza wiedzieć gdzie co jest, ale nie sposób wyczuć i przewidzieć pewnych smaczków czy to widokowych, czy też, że pozwolę tu sobie na taki neologizm, zmęczeniowych. Wszystko jest inne.
 
 
Leśną ścieżką dochodzę do Przełęczy Beskidek, na całe szczęście pełnej jeszcze świeżej, zupełnie letniej zieleni i wspaniałych widoków. Kilkaset metrów niżej, na stoku pasie się krowa hałasując przy tym z wyraźną satysfakcją uwieszonym jej na szyi dzwonkiem. Ot, taki sobie krowi walkman albo mp3 jeśli ktoś woli.
 
Lekko w dół, a potem już ostrzej pod górę. Po kolejnych kilkunastu minutach dochodzę do miejsca w którym kończy się „powtórzeniowa” część mojej trasy. To właśnie zetknięcie szlaku niebieskiego z Równicy na Orłową z moim, zielonym. Od tej chwili (a od wymarszu minęła plus minus godzina) wszystko już będzie nowe.
 
Skręcam w prawo i bardzo stromym, choć na szczęście nie kamienistym podejściem  wchodzę na szczyt Orłowej. No przynajmniej WYDAJE MI SIĘ, że wchodzę. Na górze jest kilka domów, słupek z oznaczeniami szlaków i ciekawe widoki, ale jakoś nie ma informacji, że to już i zupełnie słusznie zresztą, bo do szczytu, choć o dziwo absolutnie po równym, jeszcze spory kawałek. A na razie sam staję się szczytem dla pewnego dzikiego stworzenia, które wykorzystując moje zamyślenie nad kolejnym zdjęciem bezwstydnie pakuje mi się na kolana i zaczyna mruczeć.
 
 
Otóż! Otóż, szanowne turysty, na Orłowej mieszka mały kocio, zresztą notowany, bo uwieczniony na fotografii na przykład na stronie szlaki.net.pl i dlatego pewnie w jakimś sensie znany mi z widzenia już od dawna.

Tenże stwór, zapewne wyobrażający sobie w swoim futrzatym rozumku, że jest zawodnikiem sumo, pcha się brutalnie, domaga głaskania, drapania, pociągania za ogon, oraz, gdyby to nie stanowiło jakiegoś problemu, także czegoś do jedzenia. Dziesięć minut na tą znajomość można doliczyć bez mrugnięcia okiem. Za to uśmiech gwarantowany na resztę dnia.
 
Po długim pożegnaniu ruszam w dalszą drogę i po kilku minutach marszu przez las docieram wreszcie do "oficjalnego" szczytu Orłowej, z którego oprócz wybranego przeze mnie teraz szlaku niebieskiego na Trzy Kopce (Wiślańskie, nie mylić jak ja, z tymi za Klimczokiem) skręcić też można w lewo trasą zieloną do Brennej.
 
Ważne, choć nieco odbiegające od tematu.
 
Planuję większość swoich wycieczek posiłkując się wspominaną tu już stroną szlaki.net.pl, ale o ile w samym planowaniu jest ona pomocna a i czasy przejścia w większości odpowiadają faktycznym, o tyle podawane tam wykresy wysokości można sobie włożyć…
Powiedzmy, że między bajki. ;)
 
O co chodzi? Już mówię. Trzy Kopce są o trzy metry NIŻSZE od Orłowej, co według ww. serwisu oznacza, że droga między nimi jest praktycznie idealnie równa. 
Nie jest.
 
Nie jest, ponieważ system pokazuje tylko różnicę samych wierzchołków, ale nie podaje wysokości z trasy między nimi, która to trasa praktycznie zaraz za szczytem Orłowej idzie bardzo ostro w dół. Logiczne zatem, że każdy „oddany” metr trzeba będzie potem „odrobić”, czyli… do Zakrzoska z górki albo po równym, a dalej pod górę, na szczęście nie jakoś ekstremalnie stromo.
 
Na Orłowej więc skręcam w prawo i najpierw rzadkim, potem coraz gęściejszym lasem schodzę kamienistą i trudną wedle moich miar ścieżką. Na samym szczycie można zobaczyć i sfotografować np. panoramę Brennej albo widoczny już stąd szczyt Skrzycznego i warto te fotografie zrobić, bo później przez spory odcinek dookoła mamy tylko drzewa.
 
Schodząc na równinę docieram najpierw do pastwisk i łąk ze (znów) przepięknymi widokami w tym zwłaszcza na dopiero co zostawioną w tyle Orłową, a potem przez krótki leśny odcinek do Zakrzoska, mijając nieczynny i nieco jakby zdziczały bar „Złoty Bażant”.
Tuż przed nim po lewej stronie napotykam jeszcze wybudowaną prawie na samej ścieżce pseudo góralską chałupkę z powybijanymi oknami i bałaganem wokół. Po raz kolejny zmuszony jestem zastanowić się, kto i dlaczego zezwala na takie szpecenie polskich gór. Powinno mu się TUTAJ zrobić biuro i codziennie kazać zap…. (chodzić) pieszo do  i z pracy. Tak na otrzeźwienie.
 
Bar zaś o którym wspomniałem jest już dużo milszy, choć równie nie na miejscu. Drewniana wiata ze stołami i ławami wewnątrz, balustrada i ciekawe widoki przekonują mnie do zjedzenia tu śniadania. Robię zatem pierwszą poważną przerwę, dożywiam się, zmieniam aparat fotograficzny, przepuszczam „goniącego” mnie od Beskidka starszego pana z kijkami i po około dziesięciu minutach spokojnie ruszam dalej. Lekko w dół, a potem już tylko pod górę. Po asfalcie. Skąd tu asfalt? Ano stąd, że kończy się tu droga prowadząca gdzieś z dołu. Kończą także z tego samego kierunku biegnące rzadko, bo rzadko, ale jednak zabudowania.  
 
Daleko po lewej rzuca mi się w oczy charakterystyczna sylwetka świeżo postawionego budynku. Budynku na szczycie jakiejś góry (potem dowiem się, że to właśnie Trzy Kopce). Żadnego ze słów, jakie wypowiadam w myślach i nie tylko na ten widok nie mogę tu zacytować.
 
Szlak lekko skręca w lewo i przez las (z tabliczkami w stylu „sprzedam działkę budowlaną”) doprowadza mnie najpierw na Trzy Kopce, a potem (po prawej możliwość zejścia trasą żółtą do Wisły) pod ów dom, który okazuje się rozbudową schowanego za nim „przytuliska” Telesforówka. Ale moją opinię o tym miejscu oraz jego wpływie na naturalność okolicy wyraziłem już w poście „Trzy Kopce i co dalej”, więc tutaj tematu nie będę rozszerzał.
 
Od szczytu Trzech Kopców kieruję się w lewo szlakiem żółtym (wspaniałe widoki po obu stronach!), który mijając Telesforówkę prowadzi najpierw przez łąki, a potem dosyć gęsty las do kolejnego rozgałęzienia i odnogi trasy zielonej do Wisły Uzdrowiska. Ja jednak idę dalej wychodząc na zbocze (o ile mnie geografia nie myli) Smerekowca gdzie z prawej dołącza się szlak zielony (inny niż ten wcześniejszy) z Wisły przez Kubalonkę.
 
 
Ogromne połacie lasów, doliny i góry ciągnące się aż po horyzont, czyli po prostu to, co w Beskidach najsmakowitsze towarzyszyć mi od teraz będzie praktycznie aż do końca wycieczki. Droga skręca znów w lewo i grzbietem schodzi najpierw łagodnie, potem ostrzej w dół. W stosunku do Trzech Kopców i Zakrzoska robię teraz „podkowę”, co daje bardzo ciekawe efekty wizualne, godne z pewnością uwiecznienia w wielu ujęciach. Po kilkunastu minutach trasa łagodnieje i staje się prawie parkową ścieżką.
 
Słońce przygrzewa, ale nie męczy, lekki wiaterek odpowiednio skutecznie chłodzi, a ja, jak w trakcie każdej chyba wędrówki uświadamiam sobie, że oto tutaj i tylko tutaj jest najpiękniej i „najważniej” i pozwalam się temu uczuciu pochłonąć. Zwalniam kroku, proszę wręcz w myślach, by za kolejnymi zaroślami czy zakrętem nie było jeszcze żadnej cywilizacji i oddycham z ulgą widząc tam dalsze tylko łąki i lasy.

Trwaj, chwilo! – jak mawiał klasyk.
 

Po kilkunastu minutach schodzę na dno czegoś, co sam dla siebie nazwałem kanionem (Kolorado!) i wreszcie staję przed ostatnim odcinkiem trasy, jakim jest podejście na Przełęcz Salmopolską.
 
Czas pomiędzy moim przyjazdem do Ustronia, a odjazdem PKS-u spod Białego Krzyża, to dokładnie sześć godzin, trasa według fachowców trwa pięć, a że schodzenia i podchodzenia pod rzekomo równe sobie góry nie brałem pod uwagę, przekonany jestem, że albo zdążę cudem, albo jak to ja spóźnię się o kilka tylko minut. Więc pruję, idę na tyle szybko, na ile to możliwe, a za wiele sił już nie mam, i nagle… nagle kilka metrów nad sobą widzę barierkę szosy.
Jestem u celu?
No niezupełnie, ale z pewnością bardzo blisko.
 
Po stromym podejściu i przekroczeniu drogi jeszcze na kilka minut wchodzę w las i docieram wreszcie do parkingu vis a vis przystanku PKS na Przełęczy.
 
Zegarek. Dziesięć minut przed czasem. Ponad godzinę przed przyjazdem autobusu.
 
A może by tak teraz na Malinowską Skałę? ;))
 
 
 
Pełny zapis fotograficzny TUTAJ!
 
 

5 komentarzy:

  1. Super wycieczka, a kocio po prostu cudny. Buraski górą :)

    OdpowiedzUsuń
  2. @ Abigail: Mam nadzieję, że to nie uśmiech politowania nad moją turystyką albo jej opisem? ;)

    @ Koty Katowic: (dziwnie tak pisać "do Kotów Katowic", ale niech tam). Burasek był świetny, niesamowicie natrętny, mruczący jak stara lodówka i pchający się na kolana. Na moje oko gdzieś taki góra dziesięciomiesięczny, ale pewności nie mam. Młody w każdym razie. Kolor kota? Czy ja wiem? Kolor mi obojętny. Ważne, żeby był bardzo futrzasty i bardzo mruczasty :)) Reszta bez znaczenia.

    Dziś w Katowicach też podobnego spotkałem pod spożywczym. Pogadaliśmy chwilę jak kot z kotem ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. Znajomy szedł nie dawną tą trasą, Bardzo ładna. Niestety znam ją tylko częściowo :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właściwie to każde miejsce w górach ma jakiś urok. Zależy czego się szuka. Mnie podobają się najbardziej jakieś rozległe prawie że równiny w typie widoku z przełeczy na Błotnym, ale cokolwiek by to było i tak cały czar jest w nas, w tym, czy potrafimy i chcemy POCZUĆ świat, który nas otacza.

      I nawet nie wyobrażałem sobie, że góry, w ogóle wolność jakiej tam się doznaje może tak uzależniać :))
      Gdyby nie marna pogoda to już dziś czy jutro jechalbym znowu.

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.