Zdjęcie pierwsze. Dwóch młodych, prawdopodobnie nietrzeźwych mężczyzn siedzi na kanapie. Jeden z nich pochyla głowę nad rozporkiem drugiego imitując fellatio. Po kilkunastu sekundach od zamieszczenia fotografii w jednym z serwisów społecznościowych obrazek ma już kilkadziesiąt wyświetleń i dużą szansę na trafienie na któryś z blogów wyśmiewających podobne nie do końca przemyślane żarty. Oczywiście de facto na zdjęciu nić zdrożnego się nie dzieje, ale czy ktoś z nas chciałby zobaczyć taki żart imprezowy z sobą w roli głównej na biurku czy monitorze swojego szefa?
Zdjęcie drugie. Para tym razem mieszana. Sądząc z opisu mąż i żona. On pochylony z dość jednoznacznie wypiętą tylną częścią ciała i ona ściągająca mu spodnie i tym samym ukazująca światu 3/4 mężowskich pośladków. Oboje sądząc po minach dobrze się bawią. Ta fotka także prawie natychmiast wyrabia sobie kilkaset wejść. Można ją nawet skasować minutę później, ale kto odnajdzie i wykasuje dziesiątki jej zrobionych w tym czasie kopii?
Zdjęcie trzecie… To Ty?!
Prywatność. Jedno ze słów kluczy cywilizacji XXI wieku. Jedna z przyczyn likwidacji tzw. spisów lokatorów na klatkach schodowych, usunięcia rubryki „zatrudnienie” z dowodów osobistych oraz powstania wszelakich „kolorowych” linii telefonicznych dla przekazywania lub uzyskiwania różnych informacji bez ujawniania tożsamości.
Prywatność jest ważna, tego nie negujemy. Coś blokuje nas przed podawaniem nieznajomym adresu czy nawet numeru telefonu, przed zwierzaniem się koleżankom i kolegom z pracy, przed odpowiadaniem na zbyt bezpośrednie pytania nawet tych osób, których jakiś sposób bliskości akceptujemy.
A w Internecie zdajemy się o tym wszystkim zapominać.
Beztrosko opisujemy swoje przeżycia, rozstania, pierwsze razy czy depresyjne myśli. Bez głębszego zastanowienia udostępniamy na lewo i prawo adresy mailowe, czasem numery telefonów albo zdjęcia (nie tylko te „dziwne”). Zachowujemy się tak jakby Internet nie był częścią tego samego świata, którego przedstawicielem jest nachalny kloszard na przystanku, zbyt bezpośredni ankieter czy wścibski kolega z pracy. Nadal, mimo upływu czasu i rozwoju (stopnia upowszechnienia) wysokich technologii dajemy sobie taryfę ulgową tam, gdzie zamiast słów i pociągnięć pióra wchodzi w grę klawiatura i myszka.
Ilu nieznanym osobom dalibyśmy bez wahania swoje zdjęcie? Na blogu czy stronie WWW czynimy to przy byle okazji. Ilu opowiedzielibyśmy o psychicznym dole, niewiernym mężu czy swoim życiu intymnym? Tu czasem zdarza nam się nie mieć tematów tabu.
A przecież po odejściu od komputera znów ubieramy swój cieńszy lub grubszy pancerz. I co ciekawe akceptujemy go!
Odwiedzam tygodniowo dziesiątki stron i blogów. Czasem skacząc po linkach, czasem szukając konkretnej odpowiedzi na konkretne pytanie, czasem jeszcze idąc na ślepo. Z wieloma osobami poznanymi (?) w ten sposób prowadziłem korespondencję mailową czasem krótką, czasem ciągnącą się miesiącami. I nieodmiennie przeraża mnie otwartość co niektórych. Nie wiem skąd się biorąca.
Do pisania bloga wystarczy płeć, może imię czy miasto skąd się wywodzi autor. Plus oczywiście jego zainteresowania, poglądy i opinie. Nie trzeba za to absolutnie jego wieku, stanu cywilnego, wykształcenia czy zdjęcia. A przynajmniej nie trzeba go tam, gdzie tematyka jest bytem niezależnym od samej osoby autora, bo oczywiście ktoś promujący swoje obrazy, teksty, rzeźby czy fotografie ma prawo promować też i siebie. Byle robił to świadomie.
Tymczasem z tą świadomością bywa różnie. Czasem wręcz pragniemy już, zaraz, natychmiast czyjegoś zdjęcia, numeru komunikatora, informacji na temat wieku i bycia lub nie bycia z kimś. Działa złudzenie internetowych zakupów albo ściągania programów.
"Kolega"-"zainstaluj" - klikamy.
No powiedz, czemu nie chcesz? Nie lubisz mnie?
Mogę lubić Twoje słowa, charakter i sposób opisywania świata, ale nie mogę naprawdę lubić Ciebie, bo Cię tutaj nie ma.
Mnie także nie.
----
user logout
end of transsmision