Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 27 stycznia 2011

Pewnego lata w Zakopanem


Mam w domu kilka takich książek, które, choć dobrze się je czyta dalekie są jednak od moich zainteresowań i pojawiły się na regale wyłącznie ze względów hmm… historyczno sentymentalnych. O dwóch z nich, Opowieściach z dreszczykiem i Książce kucharskiej dla samotnych i zakochanych już kiedyś wspominałem. Pora na kolejną.

Ryszard Marek Groński - Kropla deszczu na dłoni

Łańcuszek moich skojarzeń zaczął się od jakiejś wypatrzonej na Allegro książki dla dzieci ilustrowanej przez niepowtarzalnego Bohdana Butenkę, a może też po części od zapamiętanego  jakimś cudem opisu  śniadania, który od zawsze powodował u mnie ślinotok nie tyle chyba przez jakąś wybitną wyjątkowość, ile raczej właśnie „pragmatyczną” smakowitość:
Śniadanie było obfite: jajka na miękko, żółty ser, biały ser, szynka, dżem, miód. No i pieczywo. Słowo daję: tak dobrego pieczywa nigdy nie jadłem.
-Bo w Warszawie nigdy nie dowożą chrupu – zauważył stary

Czytając te słowa w mrokach stanu wojennego wyobrażałem sobie taką szynkę i taki twarożek…
I niestety na wyobrażeniach musiałem jeszcze parę lat bazować, bo szynkę w Polsce jadło się wtedy dwa razy w roku.

I dziś, a dokładniej kilka dni temu ten obrazek kreślony charakterystyczną kreską plus odwieczna miłość do… twarożku właśnie przypomniały mi coś, co wyciągnęło mnie z łóżka w środku nocy i kazało wyszukać w Internecie książeczkę o tytule już wyżej wspomnianym napisaną w latach siedemdziesiątych przez Ryszarda Marka Grońskiego.

Właściwie to znów tylko kwestia emocji, bo na dobrą sprawę poza kolorem okładki, autorem oraz ilustratorem, a także smakowitym sniadaniem ;) nie pamiętałem zbyt wiele. Ale mimo to uśmiechnąłem się, gdy udało mi się po kilku minutach znaleźć i kupić upragniony ni stąd ni zowąd zeszycik.

Kiedy czytałem go po raz pierwszy? Zapewne w okolicach 1982 roku plus minus, czyli dawno. Oczywiście w piwnicy, podczas prania. O tym też już opowiadałem.
Mieliśmy tam takie pudło pełne np. Widnokręgów, Magazynów Polskich (polecam wydać parę złotych i kupić sobie kilka numerów najlepiej z lat 60 lub 70) starych książek i tygodników, które spełniały rolę mojej rozrywki w czasie, gdy mama robiła pranie. I tak siedząc na nieśmiertelnej skrzyni z ziemniakami i podjadając np. truskawki z kompotu odkrywałem przygody Ferdynanda Wspaniałego, Gapiszona, Gucia i Cezara, Tytusa, Romka i A’tomka oraz smaki śniadania w górskim pensjonacie. ;)

Gdybym miał w największym skrócie opisać ten tomik powiedziałbym, że jest skrzyżowaniem przygód kapitana Żbika i bohaterów… Podróży za jeden uśmiech. Ot, taka przygoda z milicyjnym morałem w tle. Za to świetnie napisana, genialnie zilustrowana i pełna różnych smaczków, których urok działa na czytelnika i dziś mimo upływu wielu lat.

A zaczyna się od tego, że syn milicjanta wraz ze swoim ojcem jadą na wakacje do Zakopanego. Od początku jest dziwnie, bo chłopak był już spakowany na obóz, a tu nagle tata zarządził zmianę planów. I mało tego, gdy już dojechali na miejsce uprzedził go, że od dziś, gdyby ktoś pytał, jest oficjalnie szefem fabryki zabawek Kubuś…

Gdy zaś okazało się, że w bagażach ojca jest także służbowy pistolet i dwa magazynki, wiadomo już było, że to nie będą zwykłe wakacje…

Polecam z całą odpowiedzialnością.




6 komentarzy:

  1. Szkoda, że zrezygnowłeś z poprzedniego posta. Był bardzo dobrej jakości.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóś mi tu pachnie Markiem Piegusem? Czy to ten sam ilustrator?

    OdpowiedzUsuń
  3. Ferdynanda Wspaniałego to i ja pamiętam. Wspaniała lektura! Podobnie jak bajeczka tv "Proszę słonia", czy jakoś tak... ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. @Rotek: Nie zrezygnowałem, tylko miałem mały 'wybuch' w brudnopisie i kolejnośc postów mi się pomieszała. Dziękuję za dobre słowo. Pozdrowienia.

    @Słowa Malowane: Sprawdziłem na Allegro i raczej to nie ten pan. Przynajmniej na mój gust, ale już wiem jakich książek będę teraz szukał...

    @DużeKa: No tak, Ferdynand był fajny. Taki duży format, coś jak np. Newsweek teraz. ;)
    Jak to zwykle u mnie nie ekscytuję się jednak książeczką (bądź co bądź dla dzieci) ale emocjami, zaklętym w niej czasem i "łańcuszkiem wspomnień" jakie wywołuje...

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja zaczytywałam się książkami siedząc na mięciutkim krzesełku w moim pokoju, między kaflowym piecem (stoi do dzisiaj w mieszkaniu rodziców jako zabytkowa ozdoba), a wersalką. Gdy zanurzałam się w lekturze, świat przestawał dla mnie istnieć, ten realny świat. Zapominałam też o piciu i jedzeniu, a rodzice zapominali, że jestem w domu. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam znane Ci powody by sądzić że nie za wiele się to zmieniło ;))

      Mnie na szczęście także miłość do książek została w formie nieskażonej i żadne pdf-y ani audiobooki tego nie zmienią. Amen. Jutro listonosz przyniesie dwie kolejne lektury do poczytania... Już mi półek brakuje :)

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.