Gdyby ktoś z Szanownych Czytających te słowa miał pod ręką albo gdziekolwiek indziej jakąś małą dziurkę do zaszycia, to ja serdecznie zapraszam. Mam wolne parę centymetrów nici chirurgicznej z wszelkimi certyfikatami jak najbardziej refundowanej przez państwo. Niestety już używanej. Przeze mnie.
Ja wiem, to nie jest miły temat, ale niestety muszę go poruszyć, ponieważ sytuacja w której mam sam z siebie wytargiwać jakieś niepotrzebne już kabelki nie wydaje mi się akceptowalną. Tym bardziej w kwartał po operacji.
Ale może ja od początku zacznę.
Najpierw pewien chirurg, który na moje pytanie, czy mam się rozebrać (w celach jak najbardziej medycznych) zwykł był odpowiadać; A po co? twierdził przez
circa cztery lata, że wprawdzie mam pewien problem, ale nie ma potrzeby go operować, bo to zaszkodzi. W styczniu 2012 chirurga wymienili, a nowy zaakceptował diagnozę poprzednika tylko w połowie, uznając, że owszem problem jest, ale
operować go należy i to szybko.
Już po dwóch zupełnie króciutkich miesiącach oczekiwania
znalazłem się w szpitalu gdzie najpierw przez pięć dni żywiono mnie makaronem i twarogiem pozwalając leżeć, tudzież być odwiedzanym, dokarmianym i rozpieszczanym jak małe dzidzi (niestety tylko przez rodzinę, bo personel raczej mnie ignorował, nawet przy pomiarze temperatury), a gdy już "nabito" odpowiednią dla uzyskania z NFZ-u refundacji długość pobytu, położono na stole i wycięto to i owo. (Bardzo bym prosił bez nadinterpretacji.)
Ponieważ czasy są (jak zawsze) ciężkie nikt nie zrobił mi żadnych badań poza krwią i EKG, a rzeczonego cięcia dokonano posiłkując się USG sprzed ponad roku. Następnego dnia po operacji, jęczącego z bólu i przemieszczającego się z gracją Josepha Goebbelsa szybciutko wypisano mnie do domu.
Po dwóch tygodniach zgłosiłem się na zdjęcie szwów do tej samej placówki i zostałem postawiony przed alternatywą:
skierowanie od lekarza rodzinnego albo opłata za wizytę. Zgodziłem się na tą pierwszą opcję, podpisałem odpowiedni cyrograf i już po nic nie znaczących wobec wieczności czterech godzinach oczekiwania wezwano mnie do gabinetu, gdzie chirurg obdarzył mnie siedmiosekundowym spojrzeniem godnym Angeliny Jolie, a następnie popędził do pokoju obok, ponieważ tam właśnie poza kolejnością przyjąć musiał mamę swojego kolegi. Szwy wyciągnęła mi pielęgniarka, która z Angeliną miała tyle wspólnego ile ja z Bradem, za przeproszeniem nieletnich Pittem.
Kolejne dwa tygodnie później stawiłem się na kontrolę u lekarza od którego sprawa się zaczęła, a którego tymczasem znów wymieniono na lepszy model i dowiedziałem się, że trzeba mnie ciąć ponownie, oraz że on, znaczy fachowiec, to zrobi bez mrugnięcia okiem z zamkniętymi oczami, ale
muszę załatwić mu takie fajniste skierowanie do niego samego w szpitalu, bo tu w przychodni on by mógł, ale nie ma wolnego pokoju. W skrócie tak: rodzinny wypisze, on rozpruje i zaszyje, a ja będę szczęśliwy.
Zapachniało mi to trochę wymianą znaczków w "Dekalogu X", ale cóż, darowanemu chirurgowi nie patrzy się na pochyłe drzewo, bo przecież baba z wozu, karawana jedzie dalej. Czy coś.
Skierowanie wyprosiłem, chirurg rozciął, zaszył i podziękował, a ja poczułem się jak kłębek nerwów albo raczej (szczególnie próbując wstać) jak poduszeczka na igły. Okazało się bowiem przy okazji, że pani o mało co Angelina zostawiła mi była jakiś szew na pamiątkę. Taka jakby nić Ariadny, te klimaty. Żebym wrócił. Na stół.
Lekarz oczywiście wyraził się w krótkich żołnierskich słowach o fachowości konkurencji, po czym zaprosił mnie za następne czternaście dni na tradycyjne już w tej sytuacji ściąganie szwów.
We właściwym terminie dyskutując z pielęgniarką nt. pojemności parkingu przed szpitalem teraz i trzydzieści lat temu i wieku w związku z powyższym jej samej ("Eee... to pani już ma swoje lata...") szwy mi wyciągnął, w kartotece coś wpisał i pożegnał życząc kolorowych szwów. Snów. Niemiłym zgrzytem było tylko to, że niestety nie przyniosłem sobie świeżego bandaża z domu i ku zgorszeniu obojga musiano opakować mnie czymś, co tam Kasa Chorych akurat miała. Do izolacji rur, sądząc po kolorze.
A przedwczoraj właśnie w okolicznościach godnych nocy żywych trupów, przekonany, że wypruwam sobie żyły dla ojczyzny albo przynajmniej jakiś białoruski podsłuch, po nitce do kłębka zlokalizowałem pewien, bynajmniej nie małżeński węzeł(-ek), który właśnie teraz trzymam w dłoniach...
Parę centów zupełnie dobrej nici.
Już za dwa tygodnie kolejna wizyta...
-------------------------------------
Wszystkie wydarzenia opisane w tekście są autentyczne.