sobota, 30 marca 2013
First minute
W oczekiwaniu na wiosnę i powrót na turystyczne szlaki Beskidów zapraszam do wirtualnej podróży pociągiem Kolei Śląskich z Gliwic przez Katowice do Wisły Głębce. Proszę wsiadać, drzwi zamykać! Oto i nasz ELF gotowy do drogi!
Uwaga! Podróż odbywa się w czasie rzeczywistym i trwa dwie i pół godziny ;))
środa, 20 marca 2013
Moje dziesięć lat z komputerem
Lada moment minie dziesięć lat
odkąd po raz pierwszy uruchomiłem komputer. Własny komputer. Wprawdzie nie
przez siebie zbudowany, ale za to przez siebie za ciężko pożyczone pieniądze
kupiony. Jedyny w moim życiu fabrycznie nowy należałoby tu nie bez pewnego
skrępowania dodać.
Nie zapomnę chwili, gdy
przewracając się o rozłożone na podłodze kartony i torby połączyłem wreszcie
wszystkie kabelki i nacisnąłem POWER modląc się w duchu o brak jakiejś
przypadkowej eksplozji. Nie wiedziałem jeszcze wtedy o "maszynach matematycznych" zbyt wiele...
Zanim jednak nadszedł TEN wieczór
było kilka innych. Dni, nocy, popołudni i ranków. Naprawdę pierwszym komputerem,
z którym wszedłem w kontakt (proszę się nie śmiać!) był poczciwy jak stara
Mućka Pentium 100 MHz. Zdaje się, że miało toto jakieś 64 MB ramu i Windows 98 na pokładzie. Na uruchomienie na tym potworze najprostszego
programu czekało się tyle, że można było zasnąć z nudów.
Ale właśnie przed czymś takim
zasiadłem któregoś dnia z duszą na ramieniu i prowadzony telefonicznie przez
znajomą („Widzisz taki duży guzik na tej skrzyni pod biurkiem?”) odpaliłem co
trzeba.
„Przeczekaj to czarne, a jak się pokaże pulpit, to tam w rogu będzie
taka ikonka, no znaczek taki, z dużym Wu”
Przeczekałem, znalazłem ikonkę, z
niemałym trudem naprowadziłem kursor gdzie trzeba i kliknąłem. Nic. „Musisz dwa
razy, szybko” Aha. No to dwa razy. Klik, klik.
Tadam!
Ten pierwszy obrazek, jaki mam w
głowie jest więc pustą „kartką” Worda – mojego do dziś ulubionego programu. Od
niego zacząłem. Coś tam popisałem, skasowałem, zamknąłem. Z klawiaturą jakoś
sobie radziłem, bo od dwóch lat całkiem nieźle pisałem na maszynie.
Ale nikt, nikt mi nie powiedział o istnieniu w Windows funkcji „polski 214”
przez co długo jeszcze wściekałem się na złośliwca, który „przestawił” klawisze
„z” i „y”.
niedziela, 10 marca 2013
Na wyspach czasu
Podróże w czasie to bardzo poważna sprawa. Najczęściej myślimy o nich wtedy, gdy chcielibyśmy naprawić nasze błędy, zmienić dawno zapadłe decyzje lub spotkać znów kogoś, kogo dziś z różnych powodów obok nas nie ma. Zapominamy jednak, że wracając możemy co najwyżej odegrać swoją rolę po raz drugi lub (co czasem jeszcze bardziej przygnębiające) tylko jej się przyjrzeć, ale niczego zmienić ani odwołać nie będziemy w stanie, bo wszystko to już się raz zdarzyło, a każde nasze dziś jest konsekwencją wczoraj.
Wiem coś o tym. Sporo podróżuję.
Wiosną 2011 roku prawie w transie spacerowałem po umarłej kopalni, moim niegdysiejszym miejscu pracy. Przypominałem sobie ludzi, rozmowy, wydarzenia, budynki. Na kilka godzin tamten świat wstał z grobu. Ale wstając nie przestał być martwy.
Wiem coś o tym. Sporo podróżuję.
Wiosną 2011 roku prawie w transie spacerowałem po umarłej kopalni, moim niegdysiejszym miejscu pracy. Przypominałem sobie ludzi, rozmowy, wydarzenia, budynki. Na kilka godzin tamten świat wstał z grobu. Ale wstając nie przestał być martwy.
Nie spotkałem przecież nikogo, nikt nie powiedział słowa, którego kiedyś bym nie słyszał. Mogłem tylko zobaczyć to, co już raz się odegrało.
Byłem autentycznie załamany, gdy ochroniarze z psami wyprowadzali mnie do bramy. Wydawało mi się, że są tępi, nie rozumieją, nie chcą dać mi tych kilku minut abym w na poły zburzonym pawilonie swojego oddziału mógł dotknąć czasu, który odszedł. Późno, bardzo późno po tym zdarzeniu dotarło do mnie, że dla nich byłem po prostu mężczyzną pstrykającym zdjęcia ruin. Zupełnie jak w „Koszmarze z ulicy Wiązów”, co innego widziałem ja, co innego oni.
Byłem autentycznie załamany, gdy ochroniarze z psami wyprowadzali mnie do bramy. Wydawało mi się, że są tępi, nie rozumieją, nie chcą dać mi tych kilku minut abym w na poły zburzonym pawilonie swojego oddziału mógł dotknąć czasu, który odszedł. Późno, bardzo późno po tym zdarzeniu dotarło do mnie, że dla nich byłem po prostu mężczyzną pstrykającym zdjęcia ruin. Zupełnie jak w „Koszmarze z ulicy Wiązów”, co innego widziałem ja, co innego oni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.