Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 24 października 2021

Na sztokholmskim lajcie

W długiej już mojej że tak zażartuję karierze zawodowej napotykałem bardzo różne typy pracowników z którymi nie sposób mi się było identyfikować.  Do jakiegoś momentu wydawało mi się, że najbardziej odpychający są wazeliniarze. Do dziś siedzi mi w głowie np.  pewien portier który co piątek żegnał wychodzących okrzykiem (sic!) "I życzę miłego weekendu!" wydawanym przez okienko w pozycji kukułki zegarowej, nie zauważając absolutnie, że jest obiektem drwin. Ale co by nie mówić on nikomu krzywdy nie robił. Miał takie nawyki (cytat kolejny: "To do czwartku, BO MNIE JUTRO NIE MA!") i koniec. Fakt faktem, że każdy jego zmiennik zwyczajnie tylko reagujący "proszę-dziękuję" i "dzień dobry - do widzenia" wychodził prawie że na gbura, ale nadal nie było to niczym strasznym. Dopiero lata później, choć niestety także w branży ochroniarskiej napotkałem przypadek dużo gorszy, który zresztą był jednym z wielu nie tylko tam i nie tylko wtedy. "Porwany". I nie, nie chodzi mi tu o stan odzieży roboczej delikwenta, bez obaw. Bardziej mam na myśli tak zwany syndrom sztokholmski w wersji light. 

Środek zimy 2009/2010. Gnijąca budka z dykty na pustym placu po umierającej firmie. Pilnujemy rozpadających się budynków i paru maruderów pracujących tu i ówdzie na ogromnym terenie. Do ukradzenia nie ma tam nic. Do pilnowania także. I nagle wśród nas pojawia się nowy kolega, mężczyzna około trzydziestki, który okazuje się większym służbistą od naszego kierownika, który to (o czym mówiłem w "Urobionych") robił mi wymówki w środku nocy o to, że nie noszę krawata. Bo tego że do połowy łydek mam mokre od śniegu nogi we własnych starych butach i że pracuję za 3,70 (pozdrawiam wielbicieli pana Tuska, to oni, peowcy tak dbali o rynek) nie zauważał. Ale to nie o nim miało być. A więc ten nowy kolega. Sprawny, zorganizowany, zaangażowany. Ani stawka, ani otoczenie go nie deprymują. On się łasi, on wierzy, że dostanie umowę o pracę, że go przeniosą, ba!, może nawet mianują jakimś ochroniarskim generałem czy kim tam. Wydzwania do kierownika, pyta, notuje, biega na obchody, no po prostu cud pracownik. Tyle że dureń.

Ktoś kto czyta mojego bloga od lat, pamięta zapewne ile razy pisałem o tym, że zaangażowanie i uczciwe wykonywanie obowiązków nie powinny zależeć od stawki czy umowy, że jest to nasza część porozumienia z pracodawcą i my ją powinniśmy wykonywać jak należy, skoro na siebie przyjęliśmy. Tak właśnie robiłem. Nie spałem na służbie, nie wpisywałem fikcyjnych obchodów, kilka razy złapałem złodziei, zebrałem też ileś pochwał. ALE! Ale proszę Państwa, to było TYLKO wykonywanie obowiązków. Można rzec, że coś jakby naprawianie dziadowskiej firmy dobrym pracownikiem. Zawsze w stronę petenta, jak najmniej w stronę pracodawcy - oszusta. 

A ten bidok wydzwaniał, poprawiał ten krawat patrolując pusty plac o drugiej w nocy, bał się zamienić z kimś na zmianę i w ogóle brać głębszy oddech bez wiedzy władzy. A to wszystko za 3,70... 

Żebyśmy mieli jasność. On wiedział, że zlecenie na jakim pracujemy jest na warunkach umowy o pracę, wiedział, że firma nas okrada, łamie prawo, ma głęboko w nosie. Ale on tę firmę kochał.

Minęło circa pięć lat. Znalazłem się w ogromnym zakładzie produkcyjnym na jakże popularnym w naszym kraju stanowisku operatora maszyn. To już były inne pieniądze, to fakt, ale poza tym jak w ochronie albo i gorzej. Wyzwiska ze strony tak zwanych "liderów", ciągłe poganianie, ignorowanie przepisów prawa pracy i bhp i tak dalej i tym podobna. A do tego wyścig szczurów, bo przecież raz na pół roku kto się naprawdę angażował (soboty, niedziele, nadgodziny, normy) mógł dostać prawdziwą umowę o pracę. I w takiej to firmie spotkałem którejś nocy piękną ciemnowłosą dziewczynę. Wydała mi się jakaś inna, spokojniejsza, ciekawsza od całego tego oszalałego tłumu wokół. O jakże się myliłem! Plus minus w środku dniówki traf chciał że zastawiłem wózkiem na odpady jej wózek. Ot, musiałaby swoje ścinki wrzucić górą albo do mojego. Żaden problem, tym bardziej, że wszystko trwało może ze trzy minuty. Wiązanki jaką wtedy od niej usłyszałem nie jestem w stanie do dziś powtórzyć, a święty nigdy nie byłem. Te bluzgi, te wyzwiska pod adresem bądź co bądź starszego od niej, kogo widziała pierwszy raz w życiu zwyczajnie mnie powaliły.

Norma! Czas! Wydajność! Lider! A ty taki owaki i tak dalej... 

A przecież ona wiedziała, że tę upragnioną umowę powinna mieć od pierwszego dnia, że dodatek nocny którego na zleceniu nie ma też jej się należał, że nagradzanie etatem to żenada. Ale cóż tam, ważne, że może ktoś zauważy, pochwali, podrapie za uchem... O tym, że się gdzieś przez ten wyścig powoli odczłowiecza pewnie nie pomyślała.

Nie tak dawno poznałem kolejnego takiego człowieka. Nie jest młody. Nie jest też stary. Sporo umie. Od lat pracuje na minimalnej dostając resztę (niewielką) pod stołem, od lat znosi wyzwiska szefa i chamskie komentarze kierowników, od lat tłumaczy się z każdego dnia urlopu czy chorobowego. A i tak nie ma tygodnia żeby nie był szmacony. A i tak tę firmę kocha. I tak nawet nie zerknie na ogłoszenia w których za jedną z kilku jego umiejętności oferują pensję o tysiąc albo i więcej złotych wyższą od tej którą ma. 

Takich ludzi są tysiące, a może dziesiątki tysięcy. Karmieni chlebem ze smalcem zamiast suchego chleba zapomnieli już że istnieje szynka. Są tragiczni potrójnie. Krzywdzą siebie samych i swoich bliskich, upewniają złodziei i oszustów że mogą dalej kraść i oszukiwać, a wreszcie gdy ktoś obok krzyknie DOŚĆ! to oni pierwsi go uciszą, zanim pracodawca zdąży otworzyć usta.

Bójmy się ich.

Jak usunąć malware AGENT TESLA

Z pozoru coś zupełnie nie na temat, ale ważnego. Malware. Szkodliwe oprogramowanie. Dokładniej niejaki agent tesla, czyli świństwo pozwalające wykraść nasze dane.

Nie wiem skąd się przyplątało, ale się przyplątało. Najpewniej ze spamem. Jeżeli i Ty masz z nim problem, to przeczytaj jak ja się go pozbyłem. Za darmo.

Jest wiele programów wykrywających tego szpiega, ale co do usunięcia bywa różnie. Wbudowany system ochrony Windows 10 w każdym razie mimo kilku prób sobie nie poradził. Inne programy są płatne, a sposoby ręczne czasochłonne. A ja połączyłem darmowość z szybkością i zadziałało.

Jak napisałem Windows Defender znalazł toto i nie potrafił usunąć. Po przekopaniu Internetu znalazłem program Combo Cleaner (KLIK!). Skuteczny podobno, ale płatny. Zainstalowałem licząc na cud. Cud się stał. Combo Cleaner znalazł zainfekowane lokalizacje będące jakimiś wpisami przeglądarki Microsoft Edge. Żeby je dokładnie usunąć musiałbym zapłacić za pełną wersję, a że tego nie chciałem robić po prostu zapamiętałem/zapisałem kto co i gdzie. Generalnie MS Edge. Spoko. Następnie ściągnąłem program CleanMyPC (KLIK!), który również w pełnej wersji jest płatny, ale sporo można w nim zrobić za darmo. A mnie wystarczyło, że potrafi usuwać programy, których Microsoft do usunięcia nie przewidział, w tym wspomnianą wcześniej przeglądarkę.

Zaznaczyłem pełne odinstalowanie Edge wraz ze wszystkimi śladami (a w tym także agentem tesla) i... zadziałało. Bez płacenia, bez reinstalacji, bez ręcznego kopania w rejestrach. W ciągu kilkunastu minut! Może mój amatorski sposób Cię przyda. Jeżeli tak, będzie mi miło. Pozdrawiam.

sobota, 26 czerwca 2021

Szkiełko, oko, mózg na ścianie

Na naszym skrzyżowaniu tuż przed pasami napisano jakiś czas temu białą farbą ostrzeżenie o treści "Odłóż telefon i żyj". Pomyślałem sobie dzisiaj, konstatując jednocześnie, że sam swojego aparatu zapomniałem, że chyba najczęściej stosują się do tegoż hasła konsultanci w telefonicznych biurach obsługi, przez co takie na przykład "Orinoco Flow" niejakiej Enyi i to w wersji maxisinglowej każdy abonent Orange jest w stanie zanucić nawet obudzony o drugiej w nocy. Ale ja nie o tym miałem. Ciekawych ludzi dziś spotkałem, o to mi chodziło. Postanowiłem Wam o tym opowiedzieć. Wam wszystkim czterem którzy na tego bloga traficie tylko dlatego, że kiedy siedzieć będziecie przed klawiaturą chomik Wasz nagle przez nią przebiegnie...

Najpierw zatem tuż za moimi plecami pan w wieku późnopaździernikowym zaczął wydawać odgłosy. Samo to może jeszcze by mnie nie zdziwiło, gdyby nie fakt, że były one że tak powiem w dużej opozycji do jego metryki i brzmiały w uproszczeniu tak:

-Mmmm... Oooo... Ładna... Malutka taka...

Spodziewając się... no nie wiem... strach pisać kogo, bo to w sumie dobry reżyser jest, więc chyba nie, obejrzałem się za siebie i ujrzałem mężczyznę GŁASZCZĄCEGO pozostawioną przez kogoś elektryczną hulajnogę. 

Nie dowiedziałem się niestety czy między nimi zaiskrzyło, a lepiej żeby nie, bo było po deszczu, bowiem podjechał akurat autobus. W nim także czekały na mnie niespodzianki. Najpierw kierowca po wejściu pasażerów wyłączył silnik. Uznałem, że może ma instrukcję obsługi do góry nogami i już miałem mu to zasugerować, kiedy to on zasugerował chłopakowi obok mnie: Pan w dresie, proszę założyć maseczkę!

-A spie... (oddal się szybko w dowolnym kierunku) -odmruczał wezwany

-Proszę założyć maseczkę! Pan mnie słyszy?

-Słyszę, słyszę, rwa...

Ruszyliśmy. 

-A wie pani, jak to usłyszałam, to aż się zaczęłam macać, czy też mam - rzuciła z dziwnym uśmiechem babcia na siedzeniu po lewej do swojej towarzyszki - maseczkę, no maseczkę przecież!

-A ten nie ma, widziała pani? I jakoś żyje. A jakie ząbki fajne, jak malowane - odpowiedziała jej tamta komentując billboard za oknem.

Z billboardu wspomnianego uśmiechał się do nas pewien niegdyś między innymi piosenkarz reklamujący obecnie jedzenie w torebkach. 

-On to pięć żon miał! A z każdą inne dziecko! (No trudno, żeby to samo, pomyślałem)

-Boże jedyny, dokąd ten świat zmierza?

-"Przystanek przychodnia" - odpowiedział natychmiast donośny bas z głośników


Wysiadłem. Jak to mawiał mój kolega "fizycznie, psychicznie i logicznie".

Jako że bezdyskusyjnie jestem Polakiem (babcia co prawda podpisała volkslistę, ale miała okulary na NFZ, więc to się nie liczy, za to druga dla równowagi trzymała ruskich u siebie na strychu, czym jak po 1989 roku twierdziła znacząco opóźniała postęp frontu na tym odcinku, bo to akurat oni mieli cały bimber i reszta nie wiedziała co robić) więc mam obowiązki polskie. Znaczy rzunt nasz pisobłogosławiony każe nosić maseczkę, to noszę. Bom patriota. Inna wersja, że mianowicie golę się raz na tydzień i zwyczajnie mi się nie chce tej szmatki ściągać jest podłą insynuacją wiadomych kół. I innych sześcianów.

No to se szłem. 

-Khe, khe, khe... (wie ktoś jak zapisać kaszel???) - dotarło do mnie z przystankowej ławki. Śmiech jakim te odgłosy były przetykane jasno dawał do zrozumienia, że był to komentarz do mojego (wy)stroju.

Jako że autorami owych odgłosów okazały się być dwa nomen omen fundamenty Polskiego Monopolu Spirytusowego oraz rosyjskich rozlewni płynu do spryskiwaczy pokazałem im na którym palcu proktolog nie nosi obrączki i poszedłem dalej. Jak to mawiają piloci (polska historia pokazuje niestety, że nie wszyscy) - nie będę się zniżał.

W sklepie panowała przyjemna atmosfera. Chyba posprzątali. To już drugi raz w tym roku. Też kiedyś się zbiorę i dojdę do takiej średniej. A za stoiskiem z bułkami rodził się związek. Dżeronima z Martinsem...

Tfu! Zboczeńcy!

...Dżeronima z Martinsem uspokajam, że nie związek zawodowy!

Uff!

Zresztą to nie ta sieć. 

Siedź i słuchaj. 

-Bierzesz jajka (O Matko! Czyli jednak!) i dodajesz pieprz, bazylię, potem ser (Jeżuniu Kolczasty, jaka ulga) i to wszystko mieszasz..

- I ty to wymyśliłeś?

-No.

Ech młodość, miłość i inne takie... Ona zauroczona jego jajkami (z bazylią), on jakże dumny a nie spodziewający się, że potem będzie musiał pozmywać... I tak do końca życia...

Zostawmy ich. Niech sami dojdą. Do porozumienia.

Po zakupach głównych (Dygresja numer czy i pół. Uwielbiam studentów. W sensie ich sposób kupowania. Proszę pół jajka, dwa plasterki parówki i trochę okruszków spod półki z ciastem. Mam dziś urodziny!) planowałem jeszcze zajrzeć do innego sklepu, ale po drodze był tylko ten, który bojkotuję. (Jak odparł pewien kucharz okrętowy na pytanie co tak śmierdzi plastikiem w kuchni) więc sobie darowałem. Na wystawie jednak dostrzegłem obrazek jakże uroczy. Oto przeceniona flago-sztandaro-szaliko-chusto-płachta kibica z napisem Zwyciężymy! a obok wielki napis Brzoskwinia UFO 8,99. I weź tu sobie człowieku odpowiedz co jest bardziej zabawne!

I już wysiadając z autobusu ostatnia perełka mię dopadła. Stanąłem oto oko w oko z człowiekiem trzymającym w ręku torbę z napisem JESTEM KOTEM!

-A ja psem. Dokumenty poproszę! 

:))


-----------------------------

Wszystkie zdarzenia i dialogi zasłyszane i opisane są autentyczne i miały miejsce między ósmą a dziewiątą rano dziś, w sobotę dwudziestego szóstego czerwca roku pańskiego dwa tysiące dwudziestego pierwszego. Skojarzenia i interpretacje są wyłącznie moje. Oraz lekarza lub farmaceuty. 

Dobranoc :)

niedziela, 20 czerwca 2021

Album covidowy

Doceniamy wagę wszystkiego, gdy jest już za nami, tak mógłbym zacząć, czytając wpis na pewnej stronie zachęcający do tworzenia "albumów covidowych", czyli po prostu zbierania wspomnień z dziwnych czasów w jakich przyszło nam od ponad roku żyć. Albowiem rzeczywiście, w pierwszym odruchu pomyślałem sobie "a cóż mam tam zbierać?", po co mi zostawiać w pamięci to wszystko, ten strach, maseczki, puste półki, taśmy ostrzegawcze w autobusach i profilaktyczne odsuwanie się od każdego kaszlącego, nawet jeśli jego kaszel towarzyszy nam (i jemu) od lat?

Ale zastanowiłem się kilka chwil i dotarło do mnie, że Weronika, która tworzenie takich albumów promuje, ma rację. O wiele za późno ta propozycja została upowszechniona, to fakt, ale pomysł jest przedni. 

Myśląc o wspomnieniach mamy zwykle przed oczami te największe, te od łez, śmiechu, te na całe życie. A przecież między nimi, obok nich i bezustannie mijamy te zwyczajne, te z których NAPRAWDĘ składa się nasza codzienność. I co ciekawe one nawet nie muszą być ważne. One mają być tylko, a przynajmniej być powinny, ikonkami dla naszej pamięci, powinny wyzwalać to, co mamy w głowach i sercach a co tylko poprzez skojarzenie wynika ze wspomnianych wspomnień ;) typu standard. Przykład? Mam w domu taki zeszyt sprzed dokładnie trzydziestu lat a w nim między innymi bilet autobusowy. Zwykły bilet, nawet po czasie nie mający żadnej wartości, ale będący kluczykiem (ok. niech będzie że hasłem) do "folderu" w mojej pamięci. A w nim jest już cała masa ważnych chwil. Deszczowy dzień, strach, wielki szpital, oczekiwanie na decyzję lekarza, przyjęcie, operacja, długie dni leżenia i wreszcie wyzdrowienie. A wszystko zaczęło się od tego biletu. 

Nie, nie robiłem zdjęć gdy pojawiła się pandemia. Pewnie z dzisiejszej perspektywy oceniając robiłbym, ale nie robiłem. Mam jednak "zrzuty ekranu" w głowie. Obrazki - symbole tamtych dni. Pierwszy to zapewne jakieś wiadomości o epidemii, gdzieś daleko, na końcu świata. Zaraz potem nawet nie dziewiętnastowieczne, ale chyba przedpotopowe myślenie, że TO nigdy do nas nie dotrze, bo przecież morza, góry, tysiące kilometrów...

Obrazek drugi to chłopak w maseczce, którego minąłem obok Biedronki kilka tygodni później. Mój pogardliwy uśmiech mający zamaskować niepokój. To był pierwszy człowiek w maseczce jakiego spotkałem gdzie indziej niż na ekranie telewizora czy monitorze komputera.

Obrazek trzeci. No właśnie, błahy, ale mocno wyryty w pamięci. Kierowca autobusu podniesionym głosem każący mi usiąść, ponieważ NIE MA TERAZ MIEJSC STOJĄCYCH. Bzdury jakieś, powie ktoś. Nie za bardzo. Wsiadłem do autobusu żeby wracając ze sklepu przejechać trzy przystanki. Jak zawsze. Nie siadałem, bo nie było mi cięzko, trasa też krótka, słowem zachowałem się jak setki razy wcześniej. I nagle ta głowa wychylona z szoferki... Bez słowa usiadłem. Byłem przerażony.

Przerażenie, na granicy łez nawet budziły też u mnie maseczki. Ludzie odsuwający się od siebie, opatuleni tymi szmatkami i zachowujący się jakby tak było zawsze. Bałem się, że tak BĘDZIE zawsze. Że stało się coś strasznego skoro musimy wyglądać jak postacie z katastroficznego filmu.

Obrazek następny. Mój ulubiony sklep i montażyści zakładający pleksiglas na drewniane ramy wokół kas, kasjerki w przyłbicach i rękawiczkach, ochroniarz odliczający ilość klientów mogących jednorazowo wejść. Zamiast wesołych piosenek (jest tylko jedna sieć marketów która gra fajne piosenki pod nóżkę a nie smęty) komunikaty o tym by realizować zakupy szybko i bez spacerków. Kolejki, długie kolejki z odstępami po dwa metry między każdym czekającym. I nikt nie psioczył, nikt nie narzekał. Każdy się bał.

Potem pojawili się ONI. Ci którymi gardzę do dziś. Hieny i tchórze. Hieny podnosiły ceny na wszystko (mydło Protex zamiast średnio 2,60 zł za sztukę na 12 zł w promocji albo paczka rękawiczek zamiast 10 zł około 100) a tchórze wykupywali (wykupywały?) hurtowe ilości najzwyklejszych artykułów łudząc się że przedłużą sobie zdrowie i życie kartonem makaronu...

Przeżyłem komunę. Znam puste półki, czekanie na dostawę, jedzenie szynki dwa razy w roku albo zapach batoników Mars dochodzący zza drzwi Pewexu na dworcu w Katowicach. Biedę, taką prawdziwą, gdy nie ma się na bułkę też przerabiałem. Wydawało mi się zatem, że w tej materii nie może mnie już nic zdziwić. A tymczasem wiosną 2020 roku okazało się, że w ogromnym markecie nie ma ziarenka soli. SOLI!!!! A nie wiem jak czytającym te słowa, ale piszącemu je, kilo soli wystarcza circa na rok... Zatem sól, makaron, kasza, konserwy, mrożone mięso, papier toaletowy i puste półki, puste palety, wypchane po brzegi wózki. Oczywiście, że nie zazdrościłem tym, którzy coś "upolowali" przede mną, nie w tym rzecz, ja po prostu nienawidziłem ich za ten chaos jaki wprowadzają, za to nakręcanie strachu, zachęcanie kolejnych im podobnych do identycznych a KRETYŃSKICH zachowań. 

Szał zakupów na maseczki. Te zwykłe przeciwpyłowe, budowlane, kosztujące wcześniej może złotówkę, a teraz sprzedawane po 20 albo i 70 za sztukę. I te "nowocześniejsze" szmaciane, warte (i sprzedawane dziś znów po) 2 złote wtedy nagle wyceniane na 10 albo 20. I jeszcze płyny antybakteryjne, które jak wynika z nazwy guzik mają wspólnego z wirusami. I masa, cała masa innych towarów.  Gorączka cen i zakupów. Strach, który obudził w nas małych, wrednych, prawie że szmalcowników. 

I już przede mną inne zdjęcie. Ja - pacjent zero. O mało co. Gdy zaczęły się zachorowania w Polsce, gdy po raz pierwszy otworzono specjalne oddziały covidowe, zachorowałem ni stąd ni zowąd na pewną zakaźną chorobę, której początkowe objawy bardzo przypominały tę, której tak wszyscy się baliśmy.  Stąd moje telefony do sanepidu, do szpitali i do lekarza rodzinnego. Stąd potem codzienne dopytywania moich przełożonych o mój stan. Byłem przez moment słynny, wszak mogłem zostać tym, który wyśle na kwarantannę co najmniej kilkunastoosobową grupę współpracowników i to jako pierwszy w naprawdę dużym zakładzie! Gdy już potwierdziło się, że to zupełnie co innego, wszystko nagle ucichło. Przeleżałem sobie w domu około dziesięciu dni słuchając Pet Shop Boysów i czytając wspomnienia Augusta Kubizka. Jedno i drugie też już na zawsze będzie mi się kojarzyć z tym czasem. 

Następna kartka. Końcówka maja. Ogłoszenie o zwolnieniach grupowych w mojej firmie. Czytam je i fotografuję rano, kilka godzin później otrzymuję już wypowiedzenie. A razem ze mną wielu, wielu innych.

No właśnie. Poza strachem, cenami, trudnościami w zrobieniu zakupów i zmianą w zachowaniach jest coś, co dla mnie osobiście stało się wspomnieniem ważniejszym. Iluś ludzi, ileś miejsc, ileś rozmów, ileś przyjaźni, sympatii, ileś zwykłego tu i teraz zostało przez pandemię skasowane. Kogoś się lubiło, z kimś się rozmawiało, kogoś znało się od lat. Jedni potracili pracę, inni zdrowie, jeszcze inni życie. Poszatkował nam się ten świat.

Antyszczepionkowcy, antymaseczkowcy. Kolejna porcja ludzi "nieobsługiwanych w Media Markt". Szkoda na nich złości, ale zrozumienia u mnie także nie znajdą. Są następnym obrazkiem covidowego albumu. Razem z hienami i tchórzami to oni także, choć co jasne, nie wyłącznie, są winni temu jak przeszliśmy ten czas.

***

Mamy początek lata 2021 roku. Udało mi się nie zachorować. Straciłem "tylko" pracę, zgubiłem po drodze iluś ludzi których mi brakuje, zaliczyłem trzymiesięczne bezrobocie (bezbolesne dzięki odprawie i "dudowemu") i jestem o rok starszy. Kilka dni temu przyjąłem drugą dawkę szczepionki i wierzę, że będzie lepiej. Ale ten rok z małym hakiem zmienił w mojej duszy, w naszych duszach, więcej niż całe dziesięciolecia wcześniej. 

Czasem ważniejsze są te małe sprawy na których wyrastają dopiero te wielkie, życiowe. Jeżeli za kilka dni znów usiądę obok kogoś w tramwaju lub autobusie bez zastanawiania się nad tym czy mi wolno, to może już to będzie milowym krokiem do świata jaki znaliśmy przed marcem 2020. A może akurat los sprawi, że tym kimś będzie ktoś, kogo dawno, dawno nie widziałem?

Dla tego uśmiechu jaki by spowodowało takie spotkanie zostawiam miejsce na ostatniej stronie mojego albumu.

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.