Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


Pokazywanie postów oznaczonych etykietą technikalia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą technikalia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 31 sierpnia 2023

Sztuczna Inteligencja, czyli Prawdziwa Głupota

W ciągu ostatnich powiedzmy dwóch lat tak zwana Sztuczna Inteligencja weszła w nasze życie na skalę wręcz niewyobrażalną. Jest prawie wszędzie tam, gdzie stykają się człowiek i oprogramowanie. Jako narzędzie sprawdza się doskonale. Dzięki niej możemy oglądać filmy z VHS-ów podrasowane do Full HD a nagrania z "mindefałek" (mini DV - pierwszy powszechny system cyfrowego zapisu filmów) zaprgrejdowane do 4K. Wyostrza i wzbogaca zdjęcia, koryguje kolory, odszumia i poprawia dźwięk. Zapewne ma też inne zastosowania. Nadal jednak zyskujemy tylko, jeżeli jest naszym narzędziem, a gdy usiłujemy ustawić ją w roli czegoś więcej...

Tak mi się teraz skojarzyło. Nowocześni i bardzo nowocześni śmieją się do rozpuku z ludzi, którzy z jakiejś plamy na ścianie czy zarysu na drzewie robią sobie w głowach obraz Chrystusa albo Maryi i zaczynają się doń modlić. Niejednokrotnie jednak ci właśnie w tak bezkompromisowy sposób postępowi chwilę później również "modlą się" do iluś literek kodu programu, czyli właśnie Sztucznej Inteligencji. Dla nich to już nie narzędzie, ale prawie osobowość, drogowskaz, wyrocznia.

Dla mnie to nawet gorsze zacofanie niż dziadek z babcią klękający przed plamą na murze.

Na You Tube posłuchać już możemy Freddyego Mercurego śpiewającego "Final Coundown" zespołu Europe albo Michaela Jacksona wykonującego hity Celine Dion. I ludzie tego słuchają. Naprawdę słuchają. Klikają, komentują, przeżywają. Dekadę temu nazywali Autotune zabijaniem muzyki, dziś chylą czoła przed szambem, jakim jest sztuczne generowanie głosu nieżyjącego wokalisty, który nigdy jakiegoś utworu nie śpiewał, albo nigdy nie chciałby go zaśpiewać. Ale przecież to takie futurystyczne, takie nowe, takie wspaniałe!

PG wchodzi w nasze życie nachalnie, pcha się do wyszukiwarek internetowych, proponuje nie tylko szukanie czegoś, ale wręcz myślenie za nas i udaje, głupio, bo inaczej nie potrafi, że jest mądra.

Google wprowadziło właśnie Barda, Prawdziwą Głupotę mającą być pomocą dla tzw. Przewodników Googla, czyli po prostu ludzi takich jak ja, dodających czasami do Map swoje zdjęcia czy recenzje. Bard jest szybki, miły i potrafi pisać/mówić jak człowiek. Problemem jest to, że nie potrafi myśleć, bo jest tylko zbiorem komend na łączenie w całość różnych wyszukiwań w Internecie.

Zadałem oto Bardowi proste pytanie. Jakie poleca łatwe szlaki turystyczne dla seniorów w Beskidzie Śląskim?

Prawdziwa Głupota zaproponowała mi między innymi trasę z Ustronia Polany na Skrzyczne. Zaciekawiło mnie to, ponieważ stanowczo nie uznałbym niczego ze Skrzycznem w składzie za łatwe, no chyba że od kolejki do kolejki, ale żeby z Ustronia?

Bard nie widzi problemu. Trasa jest łatwa, ponieważ ma trzy kilometry (sic!), sześćset siedemdziesiąt metrów przewyższenia (to nie jest mało, zaręczam) i trwa półtorej godziny. Zaczyna się w Ustroniu Polanie szlakiem zielonym, a kończy na Skrzycznem obok schroniska. Najpierw prowadzi przez las, a potem przez polany (o maj gat!). 

Co Państwo na to? Tylko maszerować. Oczywiście lasy i polany spoko, ale informacje od Barda trzeba zweryfikować, bo w górach żartów nie ma.

Weryfikujemy:

Trasa ma w rzeczywistości 22,5 km, suma przewyższeń to 1510 metrów, a czas przejścia ponad 8 godzin. Założenie było tylko takie, żeby początek był w Ustroniu Polanie, koniec na Skrzycznem a pierwszy odcinek zielony. Jak papiery Barda...

"Jesteś idiotą, Bard. Nawet kalkulator ma więcej inteligencji niż ty" - napisałem mu w okienku.

Oczywiście jak twierdzą uczeni oraz doświadczenie gatunku ludzkiego, Bard będzie ewoluował i jest szansa, że kiedyś zrozumie, że go obraziłem, a także postanowi się zemścić, ale jakoś się tego nie obawiam. Do tego czasu bowiem zostanę już dawno przekonwertowany na torf.

Enter. W imię Ojca i Syna.

Mojżesz teraz bezpiecznie wyłączyć komputer :)




Kliknij, aby powiększyć

niedziela, 24 października 2021

Jak usunąć malware AGENT TESLA

Z pozoru coś zupełnie nie na temat, ale ważnego. Malware. Szkodliwe oprogramowanie. Dokładniej niejaki agent tesla, czyli świństwo pozwalające wykraść nasze dane.

Nie wiem skąd się przyplątało, ale się przyplątało. Najpewniej ze spamem. Jeżeli i Ty masz z nim problem, to przeczytaj jak ja się go pozbyłem. Za darmo.

Jest wiele programów wykrywających tego szpiega, ale co do usunięcia bywa różnie. Wbudowany system ochrony Windows 10 w każdym razie mimo kilku prób sobie nie poradził. Inne programy są płatne, a sposoby ręczne czasochłonne. A ja połączyłem darmowość z szybkością i zadziałało.

Jak napisałem Windows Defender znalazł toto i nie potrafił usunąć. Po przekopaniu Internetu znalazłem program Combo Cleaner (KLIK!). Skuteczny podobno, ale płatny. Zainstalowałem licząc na cud. Cud się stał. Combo Cleaner znalazł zainfekowane lokalizacje będące jakimiś wpisami przeglądarki Microsoft Edge. Żeby je dokładnie usunąć musiałbym zapłacić za pełną wersję, a że tego nie chciałem robić po prostu zapamiętałem/zapisałem kto co i gdzie. Generalnie MS Edge. Spoko. Następnie ściągnąłem program CleanMyPC (KLIK!), który również w pełnej wersji jest płatny, ale sporo można w nim zrobić za darmo. A mnie wystarczyło, że potrafi usuwać programy, których Microsoft do usunięcia nie przewidział, w tym wspomnianą wcześniej przeglądarkę.

Zaznaczyłem pełne odinstalowanie Edge wraz ze wszystkimi śladami (a w tym także agentem tesla) i... zadziałało. Bez płacenia, bez reinstalacji, bez ręcznego kopania w rejestrach. W ciągu kilkunastu minut! Może mój amatorski sposób Cię przyda. Jeżeli tak, będzie mi miło. Pozdrawiam.

środa, 23 sierpnia 2017

Skąd w 2017 roku pobrać Windows Movie Makera?

Windows Movie Maker, to program do obróbki video z którym zetknął się chyba każdy. Nie jest to jakiś cud techniki, nie jest też programem uniwersalnym, ale ma absolutnie wszystko to, czego najczęściej się używa, zwłaszcza przy filmach amatorskich, to jest przycinanie, dodawanie napisów, możliwość dodania przejść, muzyki, dubbingu, przekodowania itd. A do tego jest prosty, wygodny, darmowy i po polsku. 
Niestety, od początku 2017 roku Microsoft zaprzestał wspierania zarówno Movie Makera jak i pakietu Windows Live (Windows Essentials) na który poza edytorem video składały się także edytor postów do blogów Writer, aplikacja Messenger, Poczta Windows Live, Galeria oraz obsługa dysku OneDrive w czasach gdy nie był on częścią systemu.

Próba pobrania tych programów z wcześniej działających linków kończy się komunikatem o błędzie, takim jak ten poniżej: 


Sam producent na odpowiedniej stronie także informuje o braku możliwości pobierania wspomnianych aplikacji.


Na szczęście istnieje ciągle sposób ściągnięcia tych programów i korzystania z nich jak dawniej.

---

Zaczynamy od strony na której odnaleźć możemy oficjalne stare linki do różnych odmian językowych pakietu Windows Essentials 2012. KLIKNIJ!

Tam wybieramy interesującą nas wersję polską i klikamy w odpowiedni link, a następnie otwieramy lub zapisujemy i otwieramy malutki program instalacyjny (oficjalny od MS). Strona która się wtedy otwiera w normalnej wersji była początkiem ściągania całego pakietu, ale teraz wyświetla błąd 404. Ignorujemy go i KOPIUJEMY tylko zawartość paska adresu.


Otwieramy Internetową Maszynę Czasu i w jej pasku wklejamy adres pliku do pobrania. Otrzymujemy kilka lokalizacji. Dla wersji polskiej wybieramy tę z 23 kwietnia 2016. Klikamy i... już normalnie ściągamy pakiet.

 
Podczas instalacji możemy wybrać programy, które nas interesują a zrezygnować z tych, których nie chcemy.  I tak to właśnie w 2017 roku Windows Movie Maker nadal ma się dobrze i może służyć nam jak dawniej...




poniedziałek, 5 czerwca 2017

Wszyscy jesteśmy januszami

Plus minus dwa miesiące temu pojawiły się w Katowicach na szerszą skalę wypożyczalnie rowerów. Istniały co prawda już wcześniej, ale było ich tak niewiele, a do tego usytuowano je w tak nieprzemyślanych moim zdaniem miejscach (centrum miasta zamiast terenów parkowych itp.), że właściwie tamten pierwszy etap można pominąć. A teraz wydawało się, że jest idealnie. Stacje, acz nie we wszystkich dzielnicach, ale jednak już znacznie szerzej dostępne, odległości między nimi niewielkie (a przecież pierwszy kwadrans jazdy jest gratis!), system korzystania nieco pogmatwany, ale do przeżycia, no i przede wszystkim "tabor" - wygodne, zwarte, nowe, dobrej klasy rowery w sporych ilościach.
 
 
Byłem jednym z pierwszych nowych klientów po dołączeniu do systemu dzielnic Ligota i Panewniki a na pewno pierwszą osobą w Katowicach wystawiającą pomysłowi opinię w Internecie. I w zasadzie byłem zachwycony, problem tkwi jednak w tym, że to co oceniałem, było nowe. Nowe były stacje, nowe były rowery, nie za wielu było klientów, a za to sporo nieśmiało się temu wszystkiemu przyglądających. Od plus minus początku maja ta sytuacja się zmieniła. I nie to, że czasem stojaki są puste albo że przed terminalem tworzy się ogonek mnie zniesmacza, tylko coś, co niestety dowodzi, że pomysł, choć nadal trzymam się tego - sam w sobie świetny, przyszedł chyba o kilka lat... za wcześnie. Wychodzi tu bowiem niestety nasza narodowa januszowatość, buractwo, czy trzymając się bardziej staroświeckich określeń brak kultury wespół chyba z wolnym miejscem po inteligencji.

Nie ma rzeczy doskonałych, ja wiem, zawsze do czegoś można się przyczepić - także zgoda, ale w przypadku rowerów w Katowicach niestety system to może 30% całości moich pretensji, pozostałe 70%, to użytkownicy, którzy po prostu do pewnego poziomu zachowań nie dorośli i boję się, że już nigdy nie dorosną. A jako że jest ich więcej w całej sprawie, toteż od nich zacznę.

Dopóki klientów było mało, wszystko wydawało się grać. Rowery były wypożyczane, wracały, i tak nomen omen w kółko. Siłą rzeczy jednak wraz z upowszechnieniem się usługi, pojazdy zaczęły przemieszczać się dalej niż tylko między dwiema, trzema najbliżej położonymi stacjami i tak dojechały do "nowych" dzielnic sprzęty używane wcześniej już w innych, będących w systemie od lat a i te jeszcze w kwietniu nowe, nowymi być szybko przestały. Brudne ramy, upaćkane smarem sztyce, zadeptane, naderwane lub powgniatane błotniki, uszkodzenia lakieru, wgięte koszyki, wykręcone (wiszące tylko na lince) siodełka i tak dalej i tym podobne. Ostatnio również pozrywane łańcuchy, wykręcone pedały, niesprawne przerzutki albo wręcz rowery czegoś tam pozbawione. Bez koszyka, bez reklamy na tylnym kole, bez dzwonka...
W koszach transportowych znajdujemy śmieci, resztki jedzenia, reklamy i Bóg jeden wie co jeszcze. Kilka dni temu dopiero czwarty rower, jaki wziąłem ze stojaka w ciągu kilku minut nadawał się do jazdy! No chyba, że komuś odpowiada spacer np. tylko na pierwszym lub trzecim biegu, a zaręczam, że miłe to nie jest.

Żeby było weselej, jak wspominałem brak kultury idzie w parze z brakiem inteligencji. Uszkodzone czy zepsute rowery są masowo oddawane i zostawiane bez sygnału do operatora usługi, z nadzieją chyba, że to krasnoludki się nimi zajmą. Inne znów, rowery oczywiście, nie krasnoludki, w tym także te sprawne, dopina się czasem zamiast do stojaków lub dodatkowych uchwytów na nich np. do wcześniej wpiętych pojazdów (wystarczy wypożyczyć taki, a drugi mamy w gratisie!) nawet jeśli przy okazji blokują pół chodnika, i wreszcie, co szczególnie powinno być ciekawe dla lekarzy i farmaceutów - jeszcze inne pozostawiane są LUZEM pomiędzy tymi przypiętymi!

Obrazu dopełniają użytkownicy, którzy nie doczytali czegoś, nie zrozumieli, nie dopytali, nie potrafią lub nie chcą zadzwonić do biura obsługi i potem szarpią się jak wilk we wnykach żeby wyjąć rower z zamka lub go tam wprowadzić, klną po raz szósty wpisując PIN albo uważają, jak pewien pan, także ogłaszający to wszem i wobec w Opiniach Google, że niesprawna stacja uniemożliwia zdanie sprzętu i tym samym generuje mu dodatkowe koszty zmuszając do jazdy gdzie indziej...

Ręce opadają.

A samo City By Bike? Też nie jest bez winy. Telefoniczne biuro obsługi łatwym interlokutorem nie jest, to pewne. Wybierz język, Jesteś już klientem czy nie?, Podaj numer telefonu, Podaj PIN  i wreszcie po minucie dopiero czy lepiej takiego klikania, upragnione: Wybierz rozmowę z konsultantem naciskając coś tam...

Zgłaszam awarię - pani notuje, pani notuje - pani dziękuje. Za dwa dni rower stoi jak stał. Kiepsko. Stanowczo brakuje jakichś  "lotnych patroli serwisowych" i po prostu większego zaangażowania operatora na każdym etapie funkcjonowania systemu.

Dużo, dużo jeszcze jest do zrobienia z obu stron, by rowerowe wypożyczalnie w moich mieście były tym, czym być powinny i czym być miały w planach ich pomysłodawców.



---
 
 
Rower prawicowy - z zakazem pedałowania.
 
 
Rower z brakiem reakcji łańcuchowej.
 
 
U góry i dołu: Rowery syjamskie. Pożyczasz pierwszy (przypięty do zamka)
a drugi (przypięty do pierwszego) jest Twój bezpłatnie.
 
 
 
 
Pierwsza reklama w koszyku. Pewien jestem, że za miesiąc
będzie ich tu po kilkanaście każdego dnia.
 
 
Dla równowagi - pierwszy rower bez reklamy.
Zapewne misyjny.
 
 
Śrubkę już ma, ale oleju w głowie nadal ni kropli...
 
 
A tutaj ktoś próbował chyba zakosić kosz.
 
 
"Na proktologa"
 
 
1410? 1234?
Kichaj to, niech się ONI martwią...
 
Skalpel to przy tym pikuś... 
 
I na koniec rower po-ranny, czyli jak widać
nie tylko mnie krew zalewa gdy widzę to wszystko.
 

środa, 5 czerwca 2013

Kwestie formalne

Wykorzystując po raz milionowy swój filmik z przejazdu pociągiem pomiędzy Szopienicami a Zawodziem wzbogaciłem go o warstwę muzyczną i niniejszym zapraszam do zerknięcia tudzież posłuchania tak zmiksowanej całości poniżej. Wykonawcą utworu jest... rosyjska grupa Stoner Train.
 
Na You Tube dostępna jest także zmieniona wersja filmu z dziesiątej wycieczki w Beskidy, zaś na Dysku Google mój subiektywny po nich (o mało co) przewodnik w formacie PDF.
 
Smacznego!
 
 

Kliknij w obrazek poniżej aby przejść
do pobierania darmowej książeczki "Zadyszka za dyszkę"!
 

wtorek, 4 czerwca 2013

Oranżeria

Czasem rozmawiając z kimś o tym co mnie irytuje, opisując to na blogu lub interweniując gdzieś zdarza mi sie słyszeć, że się czepiam, że przesadzam, że przecież błądzić jest rzeczą ludzką oraz (nie wiem dlaczego coraz częściej, ha ha ha!), że na starość robię się zmierzły.

Ale taki już jestem, sorry Winnetou. Nie wymagam od świata więcej jak tylko zgodności obietnic z rzeczywistością albo... milczenia, gdy się czegoś zrobić nie może, czy też nie potrafi.

Moja dzisiejsza opowiastka związek ma z Orange, operatorem telekomunikacyjnym z którego usług (wcześniej pod marką Idea) korzystam nieprzerwanie od 1999 roku i którego od plus minus 2007 oceniam raczej słabo, mimo szczerej nadziei, że kolejnym razem będzie inaczej.

Taki kolejny raz (i kolejny nieudany) miał miejsce kilka dni temu, a związany był z przedłużeniem umowy abonenckiej. Rzecz cała zaczęła się od dokonania przeze mnie wyboru odpowiedniego aparatu, wysokości abonamentu i czasu trwania zobowiązania, a następnie złożeniu zamówienia na dostarczenie przesyłki. Jako że decydując się na konkretny model telefonu przeszukiwałem najpierw strony producentów, serwisy testujące oraz oczywiście You Tube, miałem jako taką wiedzę na temat tego, co kupuję. Przyszłość pokazała, że większą niż pracownicy "pomarańczowego" Biura Obsługi.

środa, 20 marca 2013

Moje dziesięć lat z komputerem

Lada moment minie dziesięć lat odkąd po raz pierwszy uruchomiłem komputer. Własny komputer. Wprawdzie nie przez siebie zbudowany, ale za to przez siebie za ciężko pożyczone pieniądze kupiony. Jedyny w moim życiu fabrycznie nowy należałoby tu nie bez pewnego skrępowania dodać.
 
Nie zapomnę chwili, gdy przewracając się o rozłożone na podłodze kartony i torby połączyłem wreszcie wszystkie kabelki i nacisnąłem POWER modląc się w duchu o brak jakiejś przypadkowej eksplozji. Nie wiedziałem jeszcze wtedy o "maszynach matematycznych" zbyt wiele...
 
Zanim jednak nadszedł TEN wieczór było kilka innych. Dni, nocy, popołudni i ranków. Naprawdę pierwszym komputerem, z którym wszedłem w kontakt (proszę się nie śmiać!) był poczciwy jak stara Mućka Pentium 100 MHz. Zdaje się, że miało toto jakieś 64 MB ramu i Windows 98 na pokładzie. Na uruchomienie na tym potworze najprostszego programu czekało się tyle, że można było zasnąć z nudów.
Ale właśnie przed czymś takim zasiadłem któregoś dnia z duszą na ramieniu i prowadzony telefonicznie przez znajomą („Widzisz taki duży guzik na tej skrzyni pod biurkiem?”) odpaliłem co trzeba.
„Przeczekaj to czarne, a jak się pokaże pulpit, to tam w rogu będzie taka ikonka, no znaczek taki, z dużym Wu
Przeczekałem, znalazłem ikonkę, z niemałym trudem naprowadziłem kursor gdzie trzeba i kliknąłem. Nic. „Musisz dwa razy, szybko” Aha. No to dwa razy. Klik, klik.
Tadam!
 
Ten pierwszy obrazek, jaki mam w głowie jest więc pustą „kartką” Worda – mojego do dziś ulubionego programu. Od niego zacząłem. Coś tam popisałem, skasowałem, zamknąłem. Z klawiaturą jakoś sobie radziłem, bo od dwóch lat całkiem nieźle pisałem na maszynie. Ale nikt, nikt mi nie powiedział o istnieniu w Windows funkcji „polski 214” przez co długo jeszcze wściekałem się na złośliwca, który „przestawił” klawisze „z” i „y”.
 

poniedziałek, 11 lutego 2013

Czy trzeba wypowiadać umowę o wywóz śmieci?

Niedawno wpadła mi w ręce bezpłatna gazetka wydawana w jednym z miast Górnego Śląska z zamieszczoną tam informacją o konieczności składania z odpowiednim wyprzedzeniem wypowiedzeń umów firmom zajmującym się wywozem odpadów dla uniknięcia od lipca podwójnych opłat w związku z przejęciem tej usługi przez gminy. 
 
Zwróciłem się po jej przeczytaniu do największego chyba "operatora śmieciowego" w Katowicach - Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej z zapytaniem jak też w naszym mieście wyglądać będzie ta operacja, jaki jest okres wypowiedzenia, w jakiej formie należy je składać oraz przede wszystkim jak sprawić, by unikając zdublowania usługi nie zostać jednocześnie choćby na tydzień "sam na sam z kubłem".
 
Odpowiedź jaką dziś otrzymałem i zamieszczam poniżej dowodzi nie tylko szybkości i praktycznego podejścia samej firmy (bez tych wszystkich "z uwagą zapoznalismy się ble ble ble"), ale także, co o niebo ważniejsze, wzorowego wręcz rozwiązania problemu. Chapeau bas!
---
Dzień dobry,
w odpowiedzi na otrzymane zapytanie informuję, że na fakturze za I kwartał 2013 zostanie umieszczona informacja:
MPGK INFORMUJE, ŻE DOPISUJE SIĘ W §10 UMOWY PUNKT 2 O BRZMIENIU: „2. W ZWIĄZKU Z WEJŚCIEM W ŻYCIE USTAWY O UTRZYMANIU CZYSTOŚCI UMOWA ULEGNIE ROZWIĄZANIU W TERMINIE PRZEJĘCIA OBOWIĄZKÓW ZG.Z W/W USTAWĄ PRZEZ GMINĘ KATOWICE.
Tym samym zwalnia to naszego klienta z konieczności wypowiadania wiążącej nas umowy i podwójnych opłat.

Z poważaniem
Teresa Manowska
Miejskie Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej Sp. z o.o. 
 
 =============
 
DODANE 9 MARCA 2013
 
 Dotyczy tylko mieszkańców Katowic!
 
Do trzydziestego pierwszego marca br. nalezy pobrać STĄD i złożyć osobiście lub przesłać listem poleconym na adres Urzędu Miasta Katowice wypełnioną deklarację wraz z kopią dotychczasowej umowy z przedsiębiorstwem wywozowym. Obowiązek ten spoczywa na właścielu posesji. W przypadku współwłasności i jednej umowy wystarczy złożenie powyższego dokumentu przez tylko jednego ze współwłaścieli. W razie osobnych umów - przez wszystkich.

niedziela, 4 listopada 2012

Miłość z walkmana

-Sławek ma walkmana, widziałeś?
-Jaaa… Przyniósł?
-No! Teraz Agniecha pożyczyła, a na dużej przerwie ja biorę. Mam kasetę TDK, dziewięćdziesiątkę, zobacz!
-A z czym?
-Nie pamiętam, coś tam z radia chyba.
-Dasz posłuchać?
-Chyba śnisz!
 
Oj śniło się o tym cudeńku, śniło. Pod Pewexami, przed stolikami handlarzy na „szaberplacu”, w domach bogatszych koleżanek i kolegów. I bądźmy szczerzy, w większości przypadków na marzeniach się kończyło. Walkman w PRL-u to stanowczo nie był sprzęt dla każdego. Znałem zresztą i takich którzy dla szpanu nosili na szyi same tylko (koniecznie z pomarańczowymi gąbeczkami!) słuchawki...
 
Pierwsze moje spotkanie z tą z dzisiejszego punktu widzenia ikoną tamtej epoki miało miejsce w połowie lat 80 u kuzyna, który nie tylko był posiadaczem owego sprzętu, ale i miał do niego, rzecz wtedy absolutnie niebywała, przecudowne malutkie kolumny przyfastrygowane czymś tam do maty (z pocztówkami oczywiście) nad biurkiem.
 
Może to śmieszne, ale pamiętam ten wieczór jakby to było wczoraj. Mrok nocnej lampki, my przy biurku, teoretycznie w trakcie wspólnej nauki, praktycznie pogryzający batoniki Duplo (z paczki od ciotki z Reichu) i kartkujący przeterminowane o dwa lata niemieckie katalogi wysyłkowe z minami znawców tematu…
 
-To puść coś, nie?
-Głowice się ścierają.
-Kurde! Ale jedną piosenkę chociaż!
 
No to puścił. Jakieś zdaje się heimatmelodie, które do dziś budzą we mnie negatywne skojarzenia, ale znów, czy to ważne, co? Ważne, na czym!
Plastikowa, czerwona „cegła” na biurku, głośniczki wielkości ¾ paczki papierosów i zaszumiona, żużyta do imentu taśma, a przecież i tak mu tego wszystkiego niesamowicie zazdrościłem!
 
A niedługo potem Kajtek. No tak. Polski walkman, jeden z dla mnie przynajmniej symboli naszego doganiania Europy (drugim, późniejszym już, był wedle ówczesnej nomenklatury gramofon cyfrowy Fonica z roku 1990). PS101 się toto nazywało oficjalnie i o ile pamiętam przez chwilę nawet było na tyle popularne, że nazwy walkman i Kajtek funkcjonowały wymiennie. Ta „chwila” trwała może ze dwa lata, czyli plus minus tyle ile produkcja polskiego odtwarzacza kaset. 
 
Sklep Unitry w Katowicach przy Armii Czerwonej. Ktoś kojarzy? Dziś po gruntownej przebudowie ma tam swoją siedzibę jeden z banków, a w latach osiemdziesiątych była to mekka takich jak ja peerelowskich audiofilów-marzycieli. Zapomniałbym też dodać, że dziś, a raczej od zmiany ustroju ulica ta nosi nazwę Alei Korfantego.
 
Na lewo wieże i ich poszczególne segmenty (najczęściej bez kolejki dostępne były tylko tunery i equalizery…), na wprost przenośne radia i magnetofony (MK232p – kolejny klasyk!) i wreszcie po prawej czasem kolumny, czasem telewizory, a zupełnie z brzegu na malutkim stoisku drobnica – mikrofony, wkładki do gramofonów, kabelki, kasety czyszczące i… Kajtek właśnie.
 
Cegła? Tak, cegła, na dodatek zasilana czterema bateriami! Jak większość wtedy. Obrzydlistwo wzorowane na najtańszych i najpodlejszych jakościowo „internationalach” i podobnym im dziadostwie. Gruby plastik i tandetna klapka kasety, której zawiasy pękały po paru tygodniach używania, ale i tak przecież przedmiot pożądania małolatów. Dlaczego? To proste. Typowe magnetofony w rodzaju wspomnianej „eMKi”, Grundiga czy Kasprzaka były monofoniczne (nagrywanie z radia kablem DIN – cała historia!), a Kajtuś wręcz przeciwnie. Cenowo zbliżało się toto do najtańszych magnetofonów i właściwie wybór sprowadzał się do dosyć paradoksalnego dylematu: nagrywanie albo stereo. Wahając się nieco postawiłem na nagrywanie i po odstaniu swego w kolejce zakupiłem magnetofon. Walkman pozostał w sferze marzeń. To był rok 1987.
 
Końcówka lat osiemdziesiątych to wysyp sprzętu dziś kultowego, a wtedy kupowanego przez domorosłych przemytników bardziej na kilogramy niż na sztuki. Te „jamniki” z dźwiękiem jak ze studni, te pożal się Boże „ghettoblastery” z migającymi kolorowymi lampkami na głośnikach i przede wszystkim, co mnie zawsze fascynowało, napisy na opakowaniach objawiające potencjalnym nabywcom zalety sprzętu.
 
„Auto stop”, „Soft eject”, „Stereo”, "Continuous play”, "High speed dubbing” i parę jeszcze innych tak samo żenujących swoją oczywistością. Walkmany, a raczej około azjatyckie bliźniaki Kajtka też tam były. Na szczęście, jako już co nieco obeznany dzięki wędrówkom po Pewexach wiedziałem, że schodzenie poniżej powiedzmy Sanyo nie ma sensu. I znów nic nie kupiłem.
 
A mój pierwszy i jak dziś ze zdziwieniem skonstatowałem jedyny, (choć nie do końca, ale o tym później) walkman w życiu to jakby w nagrodę za cierpliwość oryginalny Sony z MegaBassem i korektorem, wzbogacony o jedne chyba z pierwszych słuchawek dousznych z dźwiękiem tak doskonałym, że trudnym zapewne do wyobrażenia dzisiejszym słuchaczom empetrójek.
 
1989. Budapeszt. Pamiętam, że wyjeżdżając z Polski „mijałem się” (w sensie dnia) z odwiedzającym nasz kraj prezydentem Bushem seniorem, ale bynajmniej nie stanowiło to dla mnie obciążenia, gdyż cel mojej podróży przesłaniał mi wszystko. Oto podróżne torby pełne po brzegi krówek (!!!) i butelek Napoleona zamienić się miały u naszych "bratanków" właśnie w wymarzony sprzęt audio…
Między innymi oczywiście.
 
I się zamieniły. W jak najbardziej oficjalnym salonie nabyłem za jak najbardziej nieoficjalnie zarobione forinty nowiutkiego Soniaka, któremu do walkmanowego high endu brakowało tylko bardzo wtedy rzadkich, jeżeli w ogóle obecnych; układu Dolby i radia.  Ale komu tam radio potrzebne!
 
Ten zapach, te piękne zielonkawe instrukcje, gwarancje, ulotki…  Czysta nowość bez skazy.
 
Vaci utca – najdroższa do dziś ulica Budapesztu, środek lata i ja gorączkowo poszukujący… kaset, no kaset przecież! Okazało się bowiem, że swoich domowych zapewne z braku miejsca między cukierkami i alkoholem nie zabrałem.
 
„Bratankowie” słuchali wtedy muzyki raczej mi dalekiej, trochę rocka, trochę popu, przeważnie zresztą rodzimego, a z zachodnich zespołów bardzo popularny był męski duet Bros, ale to i tak nie były moje klimaty. O Kenie (nomen omen) Laszlo, Modern Talking czy Mike Mareenie mogłem zapomnieć, ale gdzieś wreszcie za jakieś niebotyczne pieniądze udało mi się zakupić piracką taśmę Laserdance. Muzycznie blisko, bliżej w każdym razie niż wszystko inne wokół.
Przysiadłem na klombie, rozpakowałem walkmana, założyłem baterie, podłączyłem wciśnięte głęboko w uszy słuchawki i wreszcie nacisnąłem play…
 
Pierwszy utwór – „Power Run” – dziś już absolutna klasyka spacesynth i italo disco.
O rany! Jakiż to był dźwięk! Aż dreszcz mnie przeszedł!
 
Tego dnia wracałem do domu (Paskomliget utca, dzielnica XV, gdyby kogoś ciekawiło) jak na skrzydłach. Pierwszy raz w życiu miałem w głowie i przed oczami „teledysk na żywo”! W końcu nigdy wcześniej nie korzystałem ze słuchawek na dworze!
 
Ponieważ mieszkałem w stolicy Węgier ładnych parę tygodni zaopatrzyłem się później jeszcze w inne kasety, z których do dziś pamiętam zespół Modern Hungaria i damski duet Plexi i Frutti (prawda, że urocza nazwa?), ale i tak to właśnie „Future Generation” zostało w mojej głowie „soundtrackiem” z tamtych wakacji…
A walkman?
 
Przeżył ze mną sporo, na przykład zabawną dosyć próbę modowej metamorfozy po powrocie do Polski. Było to tak. Marynarka w kratę z zadziornie podniesionym „kołnierzem”, biała koszula, czarny wąski krawat, takież same czarne spodnie i buty, a do tego fryzura na „Tulipana” (odsyłam do Wikipedii – chodzi o bohatera polskiego serialu, nie o jakiś szczególny styl czesania) i oczywiście okulary lustrzanki…
Plus guma w zębach i soniak za pasem.
 
Mój kierownik na kopalni zdaje się zamiast dzień dobry wydusił tylko… Aaahaaa… to ty! i zamarł. Ja zresztą także, gdy już natrafiłem na lustro, ale to zupełnie inna historia.
 
Poza tym wiadomo. Jakieś wycieczki, czasem jazda na rowerze. Wreszcie w połowie lat 90 odtwarzacz w całkiem dobrym jeszcze stanie komuś podarowałem. 
 
Napisałem, że Sony był moim sprzętem jedynym, choć nie do końca. Z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że w latach 90 potęgę walkmanów odkryli moi rodzice, więc odwiedzając ich i ja z niej czasem jeszcze korzystałem, a druga…
 
Piętnaście złotych. Dwa tygodnie temu. Po prostu nie mogłem się powstrzymać.
Fajnie znów być młodym ;)
 
 
* - Tytuł dzisiejszego posta jest oczywiście zaczerpnięty z piosenki Papa Dance.
 
========================

O tym jak Portier aparat kupował przeczytasz TUTAJ ;)

 

piątek, 2 marca 2012

Karate po polsku



Cyfrowy Polsat: Termin płatności upływa w dniu [...]. Aby zapobiec wyłączeniu programów prosimy o dokonanie wpłaty [...]

Taką informację sms odczytałem już po raz kolejny na ekranie swojego telefonu komórkowego. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że o groźbie wyłączenia sygnału przypomina mi się miesiąc w miesiąc na dziesięć dni przed wymaganym terminem uregulowania należności.

Z całym swoim wrodzonym obiektywizmem przyznać muszę, że tego rodzaju praktyki (wcale nie twierdzę, że stosowane tylko przez tego jednego operatora) kłócą się jakoś ze słodkimi jak miód reklamami i głosikami pań konsultantek polecających nam dodatkowe promocyjne pakiety w super cenach.  Skąd zatem takie pomysły na wyrabianie marki i przywiązania do operatora?
Najlepiej zapytać u źródeł...


Chyba już kiedyś wspominałem, że w biurach obsługi wszelkiego rodzaju informacja nie jest sprawą pierwszoplanową... Liczą się słowa.
Trzy konkretnie. Ble, ble, ble.


 ----------------------

Powie ktoś, że to nic, można skasować i zapomnieć. OK. Wyobraźmy sobie zatem portiera zatrzymującego eleganckiego pana, który udaje się właśnie na spotkanie w celu omówienia dużego kontraktu w budynku, którego tenże portier pilnuje...

-Proszę pana!
-Przepraszam, spieszę się, o co chodzi?
-Gdyby pan chciał tu wejść w nocy przez płot, to mogę pana wylegitymować, a w razie stawiania oporu zatrzymać i obezwładnić do czasu przyjazdu patrolu interwencyjnego.
-Co?!
-W tym celu w razie konieczności użyć także przymusu bezpośredniego.
-Jak?! Co ty człowieku?!
-Nic. Tylko gdyby pan w nocy, przez płot... A teraz witamy serdecznie w naszym biurowcu! Życzę wszystkiego dobrego.

 :)

środa, 16 listopada 2011

Money for nothing

Taki mail znalazłem w swojej skrzynce jakiś czas temu. Już to, że Narody Zjednoczone wspierają (dumnie!) Allegro wydało mi się dziwne, podobnie zresztą jak nazwisko pani Anieli, ale już tekst na zielonym tle szczerze mnie wzruszył...

A wszystko przyszło na adres, którego nigdy w Allegro nie używałem, czyli na ten "bezimienny" - blogowy. Ciekaw jestem, czy są ludzie, którzy dają się nabrać na takie wyrafinowane jak okładka Faktu listy?

wtorek, 31 maja 2011

Konflikt sprzętowy

Wielokrotnie już na tym blogu i poza nim zdarzało mi się apelować lub może dokładniej; marzyć o bardziej ludzkim podejściu do biznesu i większej dozie empatii jaka moim zdaniem zmieniłaby na korzyść wszelakie stosunki pracodawców z pracownikami, kupujących ze sprzedającymi oraz abonentów z operatorami i kogo tam jeszcze z kimkolwiek. Krótko pisząc abyśmy ponad słupki Excela potrafili wynieść swoje i innych człowieczeństwo.

Nie może być chyba lepszego potwierdzenia słuszności moich słów niż historia, jaka przydarzyła mi się w ostatnich dniach.

Postanowiłem sprzedać stary komputer. Sprzęt ani  drogi ani wyjątkowy, ot typowa kompletna maszyna pod Windowsa xp.



Wystawiłem skrzynię na Allegro i zamieściłem parę ogłoszeń w darmowych serwisach. Cena uczciwa, przedmiot sprzedaży w niezłym stanie, a do tego jako bonus licencja na oprogramowanie i ono samo. Nie przesadzę pisząc, że gdybym to ja miał go kupić, to nie wahałbym się ani sekundy. Niestety, potencjalni kupujący bynajmniej nie pchali się drzwiami i oknami i nawet typowych maili w stylu „mogę panu dać [tutaj kwota]” nie uświadczyłem w swojej skrzynce ani razu do końca aukcji. Z ogłoszeniami zresztą nie było lepiej. Trochę pytań o kartę graficzną, trochę o twardy dysk i mimo pozornego zainteresowania paru osób nadal bezruch.

Obniżyłem cenę, dodałem mysz i nowiutką klawiaturę. Kilka dni i znów zero odzewu.

Obniżyłem cenę po raz kolejny zabierając tym razem dla równowagi peryferia. Też nic. Klątwa jakaś. 

Ogłoszenia wygasły, aukcja się skończyła. Potem druga. W desperacji wystawiłem trzecią znów ucinając parę groszy aż do granicy jakiejkolwiek opłacalności.

I buch! Następnego dnia komputer się sprzedał. Nabywcą okazał się pewien starszy pan z Chorzowa. Kulturalnie umówiliśmy się na spotkanie, szybko dobili targu i zadowoleni rozeszli w swoje strony. Powiedziałbym nawet że rozeszli z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, bo zdanie: Wie pan, ja przechodzę z Pentium II 400 MHz i 128 MB ram i to będzie dla mnie rakieta! autentycznie mnie wzruszyło. I teraz ważne. Przed sfinalizowaniem transakcji poinformowałem kupującego, że czasem blokuje się plastik przycisku power w obudowie i że trzeba go w związku z tym naciskać mocniej.

Następnego dnia otrzymałem maila. Innego. Bez powitania i podpisu. Bez pozdrowień i wstępów. 
„Komputer jest zepsuty! Nie działa. Włączył się raz, a potem już nie chciał. Oczekuję że mi go pan natychmiast naprawi albo odda pieniądze.  Jeżeli nie, to złożę skargę do Allegro i jeszcze w inne miejsca”

Jakie to jest to trudne słowo na określenie mojego stanu umysłowego w takiej chwili? Konsternacja! O właśnie!

Komputer nie może być niesprawny a tym bardziej mieć problemów z włączaniem, bo nigdy ich przecież nie miał, więc…
Oddzwaniam.
Z drugiej strony napotykam mur złości, pokrzykiwań, gróźb i uwag już nie tylko pod adresem sprzętu, ale i mnie samego, co sprawia, że dla świętego spokoju choć zły, to jednak proponuję osobistą pomoc przy uruchomieniu zestawu w domu kupującego.

Wieczorem znajduję w skrzynce kolejny mail. „G… mnie obchodzi, że coś nie działa! Jak płacę to ma działać! Jesteś zwykłym oszustem i naciągaczem!”

Nic mnie tak nie wkurza jak pisanie do mnie per ty poza blogiem.

„Szanowny Panie! Nie jesteśmy i z pewnością nigdy nie będziemy na ty, więc proszę się liczyć ze słowami! Komputer jest sprawny, być może zacina się przycisk w obudowie, mnie to jednak nigdy nie przeszkadzało. Kwestia wprawy. Przyjadę i wszystko wyjaśnimy.”

Nie ma co ukrywać, jestem wściekły. Po trzech aukcjach i pięciu czy sześciu ogłoszeniach w różnych serwisach sprzedałem swój ukochany sprzęcik za cenę ledwie minimalną, a tu jeszcze trafił mi się jakiś zrzęda!
Ale nic. Obiecałem to jadę.

Łatwo nie jest. Maile i rozmowa (?) telefoniczna siedzą w głowie i nakazują zabierać co swoje i kazać się miłemu panu wypchać. Szczególnie gdy wybrzydza kupując komputer z Windowsem za cenę bardziej niż korzystną.
Atmosfera zatem cokolwiek nerwowa, rozmowa trudna, ale zaczynamy. Oczywiście uruchamiam sprzęt bez przeszkód. Instaluję z płytki aktualizacje, uruchamiam po raz kolejny, a potem znowu i jakby nie patrzeć za każdym razem odpala bezproblemowo. Zapada cisza...

Starszy pan zaczyna mnie przepraszać za swoje słownictwo, a jego żona dodatkowo objeżdża go za choleryczny charakter. Po chwili zaczynamy rozmawiać normalnie.

Czy mógłbym skonfigurować Internet, zainstalować dobrego antywira, przeglądarkę i parę innych rzeczy? Za opłatą ma się rozumieć?

Mógłbym. W końcu komputery to coś, co kocham. Nie kryję, że opłaty również.

Siedzę zatem,  instaluję, dostrajam. Rozmawiamy, żartujemy. Jak ludzie. Teraz już jak ludzie. Okazuje się że summa summarum ani ja jego nie chciałem oszukać, ani on mnie obrazić.

Wychodzę po około dwóch godzinach. "Co łaska" zarobiłem tyle, że zwrócił mi się nie tylko dojazd, ale i wszystkie obniżki ceny począwszy od pierwszej aukcji, zaś mój niedawny adwersarz zyskał tanio (bo wie pan ile bierze za samo przyjście prawdziwy informatyk?) i szybko optymalnie skonfigurowany sprzęt, którego zalety poznaje teraz z wypiekami na twarzy.

Wszyscy są uśmiechnięci. A przecież jeszcze gdy przyjechałem...

Myślę, że obu nas ta historia czegoś nauczyła.

piątek, 13 maja 2011

Pomarańczowe papiery

Wyobraźmy sobie, że kupujemy samochód. Wszystko w nim jest dobrej jakości, ładne, nowoczesne, a całość wydaje się niedroga. Tyle tylko, że pojazd ma trzy zamiast czterech kół. I to brakujące oczywiście zaraz mogą nam dokręcić, ale będzie to kosztowało  jedną piątą wartości auta. 
Bzdura? No tak. Ale nie w Orange.

Dawno dawno temu, w czasach, gdy telefony służyły jeszcze do telefonowania ktoś wpadł na pomysł, aby zabezpieczać się przed „ucieczką” abonentów do konkurencyjnych sieci poprzez blokowanie w ich aparatach możliwości współpracy z „obcą” kartą sim. Wykształciuchy ;) nazywają taki wynalazek simlockiem.
Tenże simlock, wbrew temu co myślało o nim pierwsze pokolenie komórkowców w Polsce nie wymaga wcale fizycznej ingerencji w mechanizm naszego aparatu, a tylko odpowiedniego zmodyfikowania jego oprogramowania. Co logiczne, im oprogramowanie prostsze, tym usunięcie owego simlocka łatwiejsze. Tyle że tracimy gwarancję.
Albo nie tracimy – gdy płacimy. Autoryzowanemu serwisowi.
A płacić musimy sporo, bo przecież „rozwód” ma nas boleć.
Jeszcze kilka lat temu usunięcie simlocka w salonie Orange kosztowało 500 zł. Obecnie tylko (?) 77 zł.

Marna to pociecha gdy okazuje się, że Plus, Era oraz Play takich blokad od wielu miesięcy nie stosują i tylko chcąc mieć pełnowartościowy telefon WŁAŚNIE Z ORANGE musimy zapłacić naszemu operatorowi za coś, co on najpierw z pełną premedytacją popsuł. Czy to nie piękne?

Pomysłowością jednak jeszcze większą wykazał się ten, kto zdecydował, że taka wcześniej założona blokada może być zdejmowana nie tylko za opłatą, ale i wyłącznie w oryginalnym serwisie producenta. Tak, tak! Nie uwierzyłbym gdybym nie zobaczył na własne uszy i usłyszał na własne oczy.
Coś co byle pan Ździchu w kiosku pełnym Nokii 3210 i chińskich baterii robi za circa dwie dychy na poczekaniu w minutę, a co także jeszcze półtora roku temu również na poczekaniu robiło Play (i to za darmo!) Orange wykonuje (uwaga!) w dwa do siedmiu dni. Prawdopodobnie, bo na pokwitowaniu mamy termin miesięczny, jako wartość graniczną.

Podsumujmy:
-Fińska Nokia zrobiła telefon (na Węgrzech)
-Polskie Orange go popsuło podskakując z radości
-Polski Portier go kupił i będzie spłacał dwa lata
-Polskie Orange zgodziło się go naprawić (bo jak to niby nazwać?)
-...zainkasowało 77 zł i…
-...odesłało do serwisu producenta.

I tak się zastanawiam…
Simlock na mózg. Możliwe czy nie?



---------------------
Post scriptum

Orange wprawdzie wyrobiło się (?) w 24 godziny, ale skarga na piśmie do ich BOK oraz UOKiK-u i tak poszła szybciej. Nie za takie podejście do klienta dwanaście lat płacę im abonament.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Sprzedaż (z)wiązana

Każdy chyba lubi dostawać życzenia. I te od rodziny i te od przyjaciół czy znajomych. W końcu są one poza swoją główną wymową także znakiem, że ktoś gdzieś cieszy się, gdy i my się uśmiechamy. Czegóż chcieć więcej?

Szczerości.
Autentyczności.
Dobrego smaku.

Kilka lat temu Orange zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie wysyłając sms: W dniu Twojego święta Orange o Tobie pamięta i śle Ci te wyjątkowe życzenia urodzinowe!
Prawda, że sympatyczne? Żadnej reklamy, żadnej przypadkowości. Naprawdę dzień moich urodzin i naprawdę oryginalny pomysł. Ale to był tylko ten jeden raz, bo wszystkie inne życzenia (z natury rzeczy) głównie świąteczne lub noworoczne najczęściej okazywały się inną formą ulotek reklamowych.

Miarka przebrała się w tym roku i w te święta. Oto otrzymałem kilka maili od firm z którymi handlowałem na Allegro, a żeby używać słów właściwej miary napiszę inaczej; od firm w których kupowałem. Buty, kabel antenowy, coś tam, coś tam. I oto proszę. Jeden, drugi, trzeci…

Po co mi to?!

Zanim ktoś „nowoczesny” oburzy się, że nie doceniam, od razu mówię – do łazienki i umyć się zimną wodą! Nie tylko nie doceniam, ale i nie chcę! Spadać mi na drzewo z tą cywilizacją "aj lajków"!

Proszę sobie wyobrazić, że pani, od której kupiłem książkę, panu któremu sprzedałem laptopa oraz chłopcu, który opchnął mi cyfrówkę nagle wysyłam kartkę pocztową czy tam OK. – maila. Przecież mam ich adresy, i te prawdziwe i te elektroniczne. No to co za problem? Może akurat mają imieniny?
Idiotyczne? Idiotyczne totalnie!
A ci tutaj nie mają oporów.

Nie dość, że w większości leci się taśmowo i wysyła jeden mail pod sto adresów, co już jest naruszeniem mojej prywatności, to jeszcze pewna pani z pewnej firmy pokusiła się o dodanie opcji „potwierdzenie odbioru”, która już jest nie tylko wyrazem głupoty ale i chamstwa. Albowiem, co nie od rzeczy jest dodać, poza słodkimi słówkami i obrazkami pełnymi zajączków oraz kurczaczków są przecież wszędzie „przypadkowo” także linki do stron i sklepów nadawców albo oferty super rabatów.

W poprzednich latach zdarzało mi się to sporadycznie, więc cały problem ignorowałem, ale tym razem po dziwnym wysypie „pamięci” u moich kontrahentów postanowiłem odpłacić im pięknym za nadobne i odpowiadałem zaraz w tym samym dniu jasno pisząc na przykład, że… "Proszę przyjąć do wiadomości, że nie udostępniłem Państwu swojego adresu internetowego w celu innym niż zawarcie transakcji i nie życzę sobie wykorzystywania go do spamowania pod pozorem życzeń świątecznych, których od sprzedawców z Allegro NIE OCZEKUJĘ. Tym bardziej “za potwierdzeniem odbioru”.

Z wyrazami szacunku"

Ba! Szacunek. Trudne słowo.

czwartek, 14 kwietnia 2011

(CC)CP


Cyfrowy Polsat zadarł ze mną jakiś czas temu, gdy ustami, a raczej klawiaturą swoich pracowników odmówił mi prawa do wymiany dekodera na lepszy we własnym zakresie. Pokrótce rzecz ujmując chciałem zmienić dekoder standardowy na taki z twardym dyskiem nabywając go od prywatnej osoby – byłego abonenta tego samego operatora. Sprzęt miał logo, pochodził z jak najbardziej oficjalnej dystrybucji, ale dla CP (coś mi się skojarzyło, ale nie napiszę) był ciałem obcym. Proponowano mi przepisanie umowy i tym podobne atrakcje. Mniejsza z tym. Całość tej historii już tu opisywałem. KLIK!


Drugie starcie dotyczyło prawie tej samej sprawy. Otóż Polsat zaznacza w swoich umowach, że po zakończeniu współpracy nadal można użytkować dekoder wraz z kartą dekodującą, jako odbiornik programów FTA (niekodowanych – bezpłatnych) z Hot Birda. Kupiłem zatem któregoś zimowego dnia za niesamowitą kwotę 7 złotych używany dekoder Echostar 616 wraz z kartą, aby dowiedzieć się, że… (oczywiście!) muszę przepisać umowę. Proszę zwrócić uwagę na niedorzeczność tej sytuacji. Ktoś, kto nabył ów sprzęt stał się jego właścicielem „na zawsze”, bez konieczności zwrotu w razie rozwiązania umowy itp. (Wiem co mówię, bo tak właśnie miałem z własnym) Umowa wygasła czy też została rozwiązana po kilku latach. Logicznym jest, że zgodnie z odpowiednim jej paragrafem można dekoder użytkować w tej sytuacji tylko do oglądania programów darmowych. Niektórym to wystarcza. Mnie również w połączeniu z zapasowym 14 calowym telewizorkiem i drugą anteną od lat zalegającą w garażu wystarczyłoby w zupełności. W końcu "normalną" satelitkę mam i bez tego. Ale nie. Polsat chce umowy! Umowy, której nie ma.

Nonsens do kwadratu. Dostaję sprzęt na własność i nie mogę nim dysponować wedle swojej woli!
Permanentna inwigilacja!



Trzeci raz zabolał mnie najbardziej. Oto dekoder mój prawowity wziął sobie i spłonął. Być może ze wstydu za swych mocodawców.
Jego światełko niczym oko Terminatora w zetknięciu z prasą hydrauliczną uruchamianą zgrabną rączką Sary Connor któregoś dnia bezpowrotnie zgasło.

Zadzwoniłem do Biura Obsługi szykując się na najgorsze. A tu nic z tych rzeczy. Pani miła nad wyraz powiadomiła mnie, że „tego” się nie naprawia, "to" się wymienia.
No to ile?
Jeden złoty!


Wymiana dekodera kosztuje 1 zł (tym razem jest to użyczenie, nie zakup), przy umowie bezterminowej i odpowiednio 29 lub 99 zł przy umowach terminowych zależnie od czasu ich trwania do awarii i terminu zakończenia po niej. Prawda, że to miłe dla ucha? Może jednak jestem dla Polsatu zbyt surowy?



Nie jestem. Dekoder owszem jest za złotówkę ale jako bonus musimy podpisać umowę na dwa i pół roku!!! Czy to nie hmm… irytujące? Zwłaszcza gdy się zaczęło dzień z umową bezterminową i trzymiesięcznym okresem wypowiedzenia?



Podsumujmy. Przychodzę do salonu ze sprzętem, który się zepsuł. Oczekuję bądź wymiany na coś podobnej klasy bądź też naprawy, nawet na mój koszt, a dostaję sprzęt na wypożyczenie oraz „obrożę” na dwa i pół roku. Aż strach myśleć, co każą mi podpisać gdyby tak ten teraz się popsuł.



Tymczasem jednak napiszę sobie (znów) do UOKiK-u.

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.