-Sławek ma walkmana, widziałeś?
-Jaaa… Przyniósł?
-No! Teraz Agniecha pożyczyła, a na dużej przerwie ja biorę. Mam
kasetę TDK, dziewięćdziesiątkę, zobacz!
-A z czym?
-Nie pamiętam, coś tam z radia chyba.
-Dasz posłuchać?
-Chyba śnisz!
Oj śniło się o tym cudeńku,
śniło. Pod Pewexami, przed stolikami handlarzy na „szaberplacu”, w domach
bogatszych koleżanek i kolegów. I bądźmy szczerzy, w większości przypadków na
marzeniach się kończyło. Walkman w PRL-u to stanowczo nie był sprzęt dla
każdego. Znałem zresztą i takich którzy dla szpanu nosili na szyi same tylko (koniecznie z pomarańczowymi gąbeczkami!) słuchawki...
Pierwsze moje spotkanie z tą z
dzisiejszego punktu widzenia ikoną tamtej epoki miało miejsce w połowie lat 80
u kuzyna, który nie tylko był posiadaczem owego sprzętu, ale i miał do niego,
rzecz wtedy absolutnie niebywała, przecudowne malutkie kolumny przyfastrygowane
czymś tam do maty (z pocztówkami oczywiście) nad biurkiem.
Może to śmieszne, ale pamiętam
ten wieczór jakby to było wczoraj. Mrok nocnej lampki, my przy biurku,
teoretycznie w trakcie wspólnej nauki, praktycznie pogryzający batoniki Duplo (z
paczki od ciotki z Reichu) i kartkujący przeterminowane o dwa lata niemieckie
katalogi wysyłkowe z minami znawców tematu…
-To puść coś, nie?
-Głowice się ścierają.
-Kurde! Ale jedną piosenkę
chociaż!
No to puścił. Jakieś zdaje się heimatmelodie, które do dziś
budzą we mnie negatywne skojarzenia, ale znów, czy to
ważne, co? Ważne, na czym!
Plastikowa, czerwona „cegła” na
biurku, głośniczki wielkości ¾ paczki papierosów i zaszumiona, żużyta do imentu
taśma, a przecież i tak mu tego wszystkiego niesamowicie zazdrościłem!
A niedługo potem Kajtek. No tak.
Polski walkman, jeden z dla mnie przynajmniej symboli naszego doganiania Europy
(drugim, późniejszym już, był wedle ówczesnej nomenklatury gramofon cyfrowy Fonica z roku 1990). PS101 się toto nazywało
oficjalnie i o ile pamiętam przez chwilę nawet było na tyle popularne, że nazwy
walkman i Kajtek funkcjonowały wymiennie. Ta „chwila” trwała może ze dwa lata,
czyli plus minus tyle ile produkcja polskiego odtwarzacza kaset.
Sklep Unitry w Katowicach przy
Armii Czerwonej. Ktoś kojarzy? Dziś po gruntownej przebudowie ma tam swoją
siedzibę jeden z banków, a w latach osiemdziesiątych była to mekka takich jak
ja peerelowskich audiofilów-marzycieli. Zapomniałbym też dodać, że dziś, a
raczej od zmiany ustroju ulica ta nosi nazwę Alei Korfantego.
Na lewo wieże i ich poszczególne
segmenty (najczęściej bez kolejki dostępne były tylko tunery i equalizery…), na
wprost przenośne radia i magnetofony (MK232p – kolejny klasyk!) i wreszcie po prawej
czasem kolumny, czasem telewizory, a zupełnie z brzegu na malutkim stoisku
drobnica – mikrofony, wkładki do gramofonów, kabelki, kasety czyszczące i…
Kajtek właśnie.
Cegła? Tak, cegła, na dodatek zasilana czterema bateriami! Jak większość
wtedy. Obrzydlistwo wzorowane na najtańszych i najpodlejszych jakościowo
„internationalach” i podobnym im dziadostwie. Gruby plastik i tandetna klapka
kasety, której zawiasy pękały po paru tygodniach używania, ale i tak przecież
przedmiot pożądania małolatów. Dlaczego? To proste. Typowe magnetofony w
rodzaju wspomnianej „eMKi”, Grundiga czy Kasprzaka były monofoniczne
(nagrywanie z radia kablem DIN – cała historia!), a Kajtuś wręcz przeciwnie. Cenowo zbliżało się toto do najtańszych magnetofonów i właściwie wybór sprowadzał
się do dosyć paradoksalnego dylematu: nagrywanie albo stereo. Wahając się nieco
postawiłem na nagrywanie i po odstaniu swego w kolejce zakupiłem magnetofon.
Walkman pozostał w sferze marzeń. To był rok 1987.
Końcówka lat osiemdziesiątych to
wysyp sprzętu dziś kultowego, a wtedy kupowanego przez domorosłych przemytników
bardziej na kilogramy niż na sztuki. Te „jamniki” z dźwiękiem jak ze studni, te pożal
się Boże „ghettoblastery” z migającymi kolorowymi lampkami na głośnikach i
przede wszystkim, co mnie zawsze fascynowało, napisy na opakowaniach
objawiające potencjalnym nabywcom zalety sprzętu.
„Auto stop”, „Soft eject”, „Stereo”,
"Continuous play”, "High speed dubbing” i parę jeszcze innych tak samo
żenujących swoją oczywistością. Walkmany, a raczej około azjatyckie bliźniaki
Kajtka też tam były. Na szczęście, jako już co nieco obeznany dzięki wędrówkom po
Pewexach wiedziałem, że schodzenie poniżej powiedzmy Sanyo nie ma sensu. I znów
nic nie kupiłem.
A mój pierwszy i jak dziś ze
zdziwieniem skonstatowałem jedyny, (choć nie do końca, ale o tym później)
walkman w życiu to jakby w nagrodę za cierpliwość oryginalny Sony z MegaBassem
i korektorem, wzbogacony o jedne chyba z pierwszych słuchawek dousznych z
dźwiękiem tak doskonałym, że trudnym zapewne do wyobrażenia dzisiejszym słuchaczom
empetrójek.
1989. Budapeszt. Pamiętam, że
wyjeżdżając z Polski „mijałem się” (w sensie dnia) z odwiedzającym nasz kraj
prezydentem Bushem seniorem, ale bynajmniej nie stanowiło to dla mnie
obciążenia, gdyż cel mojej podróży przesłaniał mi wszystko. Oto podróżne torby pełne
po brzegi krówek (!!!) i butelek Napoleona zamienić się miały u naszych
"bratanków" właśnie w wymarzony sprzęt audio…
Między innymi oczywiście.
I się zamieniły. W jak
najbardziej oficjalnym salonie nabyłem za jak najbardziej nieoficjalnie
zarobione forinty nowiutkiego Soniaka, któremu do walkmanowego high endu
brakowało tylko bardzo wtedy rzadkich, jeżeli w ogóle obecnych; układu Dolby i radia.
Ale komu tam radio potrzebne!
Ten zapach, te piękne zielonkawe
instrukcje, gwarancje, ulotki… Czysta
nowość bez skazy.
Vaci utca – najdroższa do dziś
ulica Budapesztu, środek lata i ja gorączkowo poszukujący… kaset, no kaset
przecież! Okazało się bowiem, że swoich domowych zapewne z braku miejsca między cukierkami i alkoholem nie zabrałem.
„Bratankowie” słuchali wtedy muzyki
raczej mi dalekiej, trochę rocka, trochę popu, przeważnie zresztą rodzimego, a z zachodnich zespołów bardzo popularny był męski duet Bros,
ale to i tak nie były moje klimaty. O Kenie (nomen omen) Laszlo, Modern Talking czy Mike
Mareenie mogłem zapomnieć, ale gdzieś wreszcie za jakieś niebotyczne pieniądze
udało mi się zakupić piracką taśmę Laserdance. Muzycznie blisko, bliżej w
każdym razie niż wszystko inne wokół.
Przysiadłem na klombie, rozpakowałem
walkmana, założyłem baterie, podłączyłem wciśnięte głęboko w uszy słuchawki i
wreszcie nacisnąłem play…
Pierwszy utwór – „Power Run” –
dziś już absolutna klasyka spacesynth i italo disco.
O rany! Jakiż to był dźwięk! Aż dreszcz mnie przeszedł!
Tego dnia wracałem do domu
(Paskomliget utca, dzielnica XV, gdyby kogoś ciekawiło) jak na skrzydłach.
Pierwszy raz w życiu miałem w głowie i przed oczami „teledysk na żywo”! W końcu
nigdy wcześniej nie korzystałem ze słuchawek na dworze!
Ponieważ mieszkałem w stolicy
Węgier ładnych parę tygodni zaopatrzyłem się później jeszcze w inne kasety, z
których do dziś pamiętam zespół Modern Hungaria i damski duet Plexi i Frutti
(prawda, że urocza nazwa?), ale i tak to właśnie „Future Generation” zostało w
mojej głowie „soundtrackiem” z tamtych wakacji…
A walkman?
Przeżył ze mną sporo, na przykład
zabawną dosyć próbę modowej metamorfozy po powrocie do Polski. Było to tak.
Marynarka w kratę z zadziornie podniesionym „kołnierzem”, biała koszula, czarny wąski krawat,
takież same czarne spodnie i buty, a do tego fryzura na „Tulipana” (odsyłam do
Wikipedii – chodzi o bohatera polskiego serialu, nie o jakiś szczególny styl
czesania) i oczywiście okulary lustrzanki…
Plus guma w zębach i soniak za
pasem.
Mój kierownik na kopalni zdaje
się zamiast dzień dobry wydusił tylko… Aaahaaa… to ty! i zamarł. Ja zresztą także,
gdy już natrafiłem na lustro, ale to zupełnie inna historia.
Poza tym wiadomo. Jakieś
wycieczki, czasem jazda na rowerze. Wreszcie w połowie lat 90 odtwarzacz w całkiem
dobrym jeszcze stanie komuś podarowałem.
Napisałem, że Sony był moim
sprzętem jedynym, choć nie do końca. Z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że w
latach 90 potęgę walkmanów odkryli moi rodzice, więc odwiedzając ich i ja z
niej czasem jeszcze korzystałem, a druga…
Piętnaście złotych. Dwa tygodnie temu. Po prostu nie mogłem
się powstrzymać.
Fajnie znów być młodym ;)
* - Tytuł dzisiejszego posta jest oczywiście zaczerpnięty z piosenki Papa Dance.
========================
O tym jak Portier aparat kupował przeczytasz TUTAJ ;)