Nie jestem już dziś pewien, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, ale na pewno miał wtedy na sobie tę świetnie skrojoną sztruksową, granatową marynarkę, której potem przez długie lata tak mu zazdrościłem i która już na zawsze będzie mi się z nim kojarzyć. Wsiadał po południu do autobusu którym wracałem z zawodówki o kilka przystanków później niż ja, mimo, że był zatrudniony w tej samej firmie. W porannym nie widziałem go nigdy. Przyglądałem mu się z zainteresowaniem, zastanawiałem się kim jest. Niewątpliwie przystojny, wysoki, szczupły, zawsze gładko uczesany. Jakoś odróżniał się od innych pasażerów. No i przecież kto wtedy na co dzień nosił marynarki?
Powiedzmy, że ma na imię Andrzej, choć i czytający te słowa i ja wiemy że jest inaczej. Ale to nie ma znaczenia.
Po trzech latach przyjąłem się do pracy, przyjąłem, a właściwie jakby przeniosłem, bo nasza szkoła była od początku częścią zakładu. Traf chciał że wylądowałem w dziale w którym mój autobusowy znajomy pracował. Poznaliśmy się. Z czasem staliśmy się dobrymi kumplami.
Andrzej był świadkiem moich porażek i sukcesów, spięć z kierownikiem i wygranych z dyrektorem, widział jak uczę się zawodu i widział jak popełniam błędy. Przez kilka lat widywaliśmy się codziennie, czasem kłócili, czasem pili wódkę, jak to w pracy. Obrazek, jaki wyniosłem ze szkoły, prawie filmowego amanta szybko okazał się złudzeniem. Mój kolega miał spaprane małżeństwo, był alkoholikiem a i w pracy ledwo, ledwo, utrzymywał się na granicy pomiędzy pomocnikiem a fachowcem, cudem chyba tylko po stronie fachowca...
Mam przed oczami kilka wspomnień. Pierwsze nie wiedzieć czemu nasuwa mi się to, kiedy leży jęcząc z bólu w magazynie pełnym worków wapna i czeka na przyjazd pogotowia chwilę po tym jak spróbował podnieść więcej niż pozostali, inny to kolejne awantury z majstrem i nagany za alkohol, jeszcze inny to jego najlepszy kolega chwalący się tuż obok pijanego w sztok Andrzeja jak to dzień wcześniej "ta jego siedziała mi na kolanach i jakbym tylko chciał, to ten by nawet nie wiedział..."
Wypadek na delegacji, jedno, potem kolejne chorobowe, podejrzenie o kradzież, cudem wyprostowana bumelka, kłótnie, skargi, wódka, wódka, wódka...
Jeden z ostatnich obrazków to Andrzej podnoszący kieliszek już dwiema dłońmi a i tak rozlewający połowę na stół i wreszcie ostatni dzień - zwolnienie. Kto nie żył w PRL-u albo krótko po nim, ten nie wie jak abstrakcyjnym było wylecieć dyscyplinarnie z państwowej firmy. Andrzej wyleciał. Pewnego dnia po prostu zabrał swoje rzeczy, podał mi rękę i potem wyszedł bez słowa.
I znów widywałem go tylko z autobusu. Siedział w swojej sztruksowej marynarce czasem z żoną, czasem sam i sprzedawał jakieś drobiazgi na osiedlowym targowisku. Gdy się patrzyło na zawartość jego walizki widać było, że choćby sprzedał wszystko i tak nie zarobiłby więcej niż na średni obiad w barze... Potem już tylko pomagał innym handlarzom nosząc im torby, ustawiając stoiska albo sprzątając. Częściej pijany niż trzeźwy.
Po latach rozmawiałem z kimś kto także z nami pracował. Usłyszałem, że Andrzeja eksmitowali, że żona odeszła, że trafił do jakiegoś ośrodka, nie wiem już dziś, czy na leczenie czy tylko na przetrwanie.
Spotkałem go w zupełnie innej dzielnicy naszego miasta ponad trzydzieści lat później. Na pierwszy rzut oka się nie zmienił. Tak samo szczupły, choć nigdy nie chudy, ta sama, nie nadszarpnięta czasem fryzura, z pozoru identyczny z tym człowiekiem z którym murowałem, betonowałem albo transportowałem szkło dawno dawno temu. Tylko z pozoru.
Zapadnięte oczy, pożółkła cera, braki w uzębieniu. Drżące teraz już non stop dłonie. Tak jak kiedyś w latach osiemdziesiątych widzę go czasem z okna autobusu. Oczywiście mnie nie poznaje, choć kilka razy minęliśmy się oko w oko. Nikogo już nie poznaje. Żyje w innym świecie. A może w ogóle już nie żyje. Po prostu jest.
Czasem w objęciach z podobną mu niemłodą kobietą, czasem sam, kiedyś z podbitym okiem i przestawionym nosem, innego dnia kiwający się bezsensownie na przystankowej ławeczce. Nie ma już tej fascynującej mnie granatowej marynarki ani torby przewieszonej przez ramię. Ma reklamówkę do której zbiera pety ze śmietniczek. Z pozoru kloszard, ale zawsze spokojny, ba! nawet czasem szarmancki dla kobiet. Z pozoru z czymś na kształt uśmiechu, w rzeczywistości uczestniczący w codzienności tylko na tyle, aby od rana dotrwać do zmroku.
Człowiek, który w końcówce komuny nie zrobił tego jednego kroku by ugruntować swoją fachowość, która dałaby mu jakąś gwarancję przetrwania, człowiek który gdy był "wczorajszy", a bywał często, bez oporów zamieniał kielnię i packę na taczkę i łopatę dając się ustawiać byle komu. Kto "nie zniżył się" do tego by poprosić o darowanie win, gdy decydowano o jego dyscyplinarce. Kto jakby spadając w przepaść wciąż głębiej i głębiej po prostu się rozglądał nie decydując się nawet na krzyk. Może z niewiary, że to coś zmieni?
Stracił pracę, stabilizację, pieniądze, żonę, mieszkanie, okruszki normalności. W zasadzie wszystko. Jak na ironię jego ciało i twarz zmieniły się przez te dziesięciolecia najmniej. Gdyby dziś ubrał tę swoją granatową marynarkę z grubego sztruksu, w przeciwieństwie do wszystkich moich kolegów z tamtych czasów i do mnie samego wyglądałby identycznie jak kiedyś.
Życie jest jak ten autobus, do którego niegdyś wsiadł znikąd, przejechał kilka przystanków i z którego później uciekł przed kontrolą, chociaż nikt tak naprawdę go nie gonił a może nawet nie miał zamiaru kontrolować.
Nie wie, nie pamięta, nie poznaje. Znów siedzi na ławeczce, tak samo jak wtedy, gdy w 1988 roku zobaczyłem go po raz pierwszy. Oczywiście że jest dla mnie jak wyrzut sumienia. Ale czy tylko dla mnie? Nigdy się tego nie dowiemy, bo Andrzej nie zamierza już wsiadać do żadnego autobusu.
Nadchodzi mrok.