Za to przy drugim peronie stoi sobie…
Jasna cholera! Pomyliłem perony!
Trzy minuty do odjazdu! Bieg!
Najpierw jeszcze konduktorka.
-Przepraszam, czy to jest pociąg do Wisły?
-Nie. Do Gliwic.
Teraz drzwi. No już! Piip pip! Pssyyyt! Schody! Tunel! Znów schody! Peron drugi. Szybko! Szybko!
Pssyyyt!
Nie wiem ile metrów nad poziomem morza ma katowicki dworzec, ale pierwszy skok ciśnienia na miarę kozicy górskiej mam już za sobą. A dwie godziny stania na baczność przed. Wszystkie miejsca pozajmowane. I pomyśleć, że byłem tu piętnaście minut przed czasem!
A to przez kobietę. Megafonistkę tak zwaną. To ona namieszała mi w głowie. I nie nawet żeby była ładna czy coś, tego zresztą nie wiem, ale zaczęła, że Koleje Śląskie, że ważna zmiana, że uwaga peron pierwszy, odjazd szósta ble ble ble…
Uff… Nieważne. Jadę. Tylko to się teraz liczy.
29 sierpnia 2012
Odległość (wg www.szlaki.net.pl): 16,6 km,
mój czas przejścia (Ustroń Polana PKP - Wisła Głębce PKP): 8 godzin.
Szlak wiedzie jak już wspomniałem krawędzią lasu i daje szansę ukrycia się w cieniu drzew, gdy słoneczko przygrzeje. Turystów „na pokaz” poznać zaś można po tym na przykład, że na pełnej szybkości, czerwoni jak buraki pchają się do góry samym środkiem nartostrady (bardzo ciekawy przypadek pana idącego de facto na czworakach w pozycji „na małpoluda” albo też pary, z której to on pędzi, a ona, niczego sobie zresztą istota jęczy gdzieś z tyłu: Ale zaczekaj! Zaczekaj, bo widzisz… )
A ja spokojnie. Mnie się absolutnie nigdzie nie spieszy.
Ostatni odcinek przed polaną, na której stoi górna stacja kolejki jest bardziej stromy, ale na szczęście drzewa i korzenie zastępują z powodzeniem poręcze i schody, więc da się wytrzymać. Nie zmienia to faktu, że i ja jak chyba większość tutaj jestem jak wyciągnięty spod prysznica. Sekret tkwi w tym, że nie ma tu przerw, jakichś krótkich choćby odcinków po równym. Od ulicy do polany cały czas stromo pod górę. Jeżeli kogoś to interesuje, to z ręką na sercu przyznaję, że dojście zajęło mi godzinę i dwadzieścia pięć minut, ale po pierwsze z kilkoma przerwami, a po drugie… to tutaj, to absolutnie nie szczyt. Chociaż najgorsze niewątpliwie już za mną.
Sytuacja podobna jak na Szyndzielni. Od kolejki do szczytu trzeba co nieco przejść „nogoma”, i znów, jak w przypadku historii z Klimczokiem, TAM jest krócej.
Stację wyciągu otacza tłum ludzi pożywiających się, wypoczywających lub najzwyczajniej zajętych pstrykaniem słitaśnych grupowych foteczek i robi mi się trochę dziwnie, bo niepokojąco zaczyna mi to przypominać Równicę. Ciekawe czy i tu sprzedają niebieskie małpki?
Ale do rzeczy. Wchodząc mamy stację po lewej, za nią kilka kiosków z pamiątkami (niektóre nawet sympatyczne i niedrogie), po prawej zaś najpierw sokolarium (coś w rodzaju małego zoo plus sanatorium dla ptaków drapieżnych), a nieco dalej bar z daniami gorącymi. I mam taką nadzieję, że między obiema że tak powiem instytucjami nie ma żadnego iunctim.
A teraz uwaga! Czy są tu klienci marketów? Jeśli tak, to poczują się jak w swoim ulubionym sklepie. Od stacji kolejki do prawdziwego szczytu Czantorii posuwamy się bowiem gęsiego...
-A wiesz, że wtedy jak urodziłam Wikę, wiesz, to tak mi włosy wychodziły i wtedy mama mi normalnie żyletką zjechała całą głowę i jak ręką odjął! (Trudno żeby łysej wypadały włosy, nie? - dop. Portiera)
Ratunku!!! Zabierzcie mnie stąd!!!
Po około kwadransie wysłuchiwania historii o łysiejących Pentaxach i goleniu półtwardych kijów wzdłuż czarnego szlaku moje towarzystwo rozchodzi się na szczęście w różnych kierunkach i daje mi odetchnąć. Oto Czantoria. Minęły dwie godziny od wymarszu z Ustronia Polany. Odliczając przerwy po drodze można powiedzieć, że zmieściłem się w czasie.
Tutaj też stykam się po raz pierwszy z bardzo europejskim wymiarem górskiego wędrowania. Tabliczki informacyjne są albo dwujęzyczne albo zdublowane w dwóch językach albo wreszcie (jak się potem okaże najczęściej) tylko po czesku, a wokół słychać nie tylko te dwa języki, ale i niemiecki z rosyjskim. I jak im tu wszystkim teraz mówić to „dzień dobry” na szlaku?
Ciekawostka. Polskie oznaczenia podają czas przejścia, a czeskie w tym samym miejscu ilość kilometrów. Wydaje mi się, że to drugie rozwiązanie jest jednak lepsze, bo przecież chodzimy różnym tempem zależnym od wieku, wagi, temperatury, zmęczenia itp., a odległość zawsze jest jednakowa. No i czeskie tabliczki są plastikowe, z pewnością wytrzymalsze, choć może mniej ekologiczne od polskich – drewnianych.
Co dalej? Jeżeli przyjąć, że na szczyt wchodzi się „na godzinie szóstej”, to na jedenastej jest czeski bar, na dwunastej wieża, a na około wpół do trzeciej trasa do (również czeskiego) schroniska (bez noclegów) lub możliwość zejścia do Ustronia Zdroju, a nawet dojścia do Goleszowa. Na siódmej mamy polski barek, a na dziesiątej zejście w kierunku „Beskydskeho Sedla”, czyli Przełęczy Beskidek, o dziwo niemającej niczego poza nazwą wspólnego z tą, którą mija się schodząc z Równicy lub Orłowej do Ustronia Polany szlakiem zielonym.
Ścieżka wiedzie niezbyt stromo w dół, a graniczne słupki stają się nieodłączną jej częścią praktycznie aż do Wielkiego Stożka, czyli na ładnych parę godzin. Warto przyjrzeć się bliżej wspomnianym słupkom, by zobaczyć, że mają one indywidualną numerację z jednej, a „rok produkcji” (1920) z drugiej oraz oznaczenia krajów (P – Polska, C – Cesko lub dawniej Ceskoslovensko) z dwóch pozostałych - przeciwległych.
Początkowa część trasy jest najpierw średnio stroma, choć kamienista, potem przez kilkanaście minut prawie płaska i porośnięta trawą, aż wreszcie staje się bardzo mocno nachylona i wymagająca dużej uwagi przy schodzeniu (byłem świadkiem dwóch, na szczęście niegroźnych wywrotek innych turystów). Po lewej stronie mam dosyć ciekawe panoramy polskich gór i miasteczek, a po czeskiej, prawej, właściwie cały czas tylko mniej lub bardziej gęsty las. Po jakimś czasie dochodzę do bacówki „Światowid”, a po kolejnych kilkunastu minutach spokojnego leśnego traktu do samej przełęczy. Od wyruszenia ze szczytu Czantorii minęło około pięćdziesięciu pięciu minut (3,5 km). Według strzałek od de iure celu mojej wycieczki, czyli Wielkiego Stożka dzieli mnie jeszcze 7 kilometrów, ale nie uprzedzajmy faktów.
Począwszy od „Światowida” trasa staje się wyrównana i poza kilkoma krótkimi, bardzo łagodnymi wzniesieniami prowadzi praktycznie po płaskim. Minusem jest tutaj brak jakichkolwiek ciekawych widoków, ponieważ aż do polany przed Soszowem idzie się non stop przez las. Dobra to okazja do przemyśleń i relaksu. Co zaś się tyczy problemu z pozdrawianiem na szlaku, to rozwiązuje się on sam, ponieważ „dzień dobry” lub „cześć” bezbłędnie oznacza Polaka, zaś „dobri” – Czecha. I tak oto przesiąknięty duchem panslawizmu maszeruję sobie podpierając się znalezionym gdzieś, znów jak na miarę, kosturem, wspominając jak to w czasach wczesnej podstawówki posiadanie przeze mnie mapy Cieszyna z przyległościami, a przez kolegę nożyc do stali doprowadziło nas do snutych w piwnicy fantastycznych planów… napadu na warzywniak w Czechach. Na szczęście na planie się skończyło, bo sami zostaliśmy napadnięci w tunelu pod katowickim rondem i skutecznie pozbawieni zarówno animuszu jak skromnych zasobów gotówki…
Summa summarum może to i lepiej, prawda?
Z „miękkiego” zielonego lasu wchodzę teraz w bardziej „jesienny”, suchy i pełen opadłych liści, aż wreszcie docieram do polany, na której ze zdziwieniem stwierdzam istnienie kolejnego wyciągu krzesełkowego (proszę rozważyć, jako opcje skrócenie sobie mojej dzisiejszej trasy poprzez wjazd lub/i zjazd którymś z trzech wyciągów: Czantoria, Soszów lub Stożek), a także baru i całkiem sympatycznego schroniska.
Po wykonaniu kilku zdjęć i z grubsza rozejrzeniu się po okolicy ruszam w dalszą drogę bez zbędnych przestojów. Obok schroniska średnio stromym, ale za to jednolitym, bez kamieni czy wyrw, i niezbyt długim podejściem docieram na szczyt Soszowa. Według oznaczeń na szlaku mam za sobą 6,5 kilometra od szczytu Czantorii i 4 do Wielkiego Stożka. Jest godzina 12:50.
Z Soszowa roztacza się szeroka panorama gór i dolin, a bardzo łagodne zejście ze szczytu sprzyja kontemplowaniu przyrody i wybieraniu dogodnych obiektów do uwiecznienia na fotografii. Po kilkunastu minutach dochodzę jednak do wniosku, że czas najwyższy na śniadanie i rozsiadam się na małej polance rozkładając kanapki i picie na ściętych pniach drzew. Spędzam tu około dziesięciu minut, by wreszcie westchnąwszy głęboko (parę godzin ciągłego marszu robi swoje) wyruszyć w dalszą drogę i znów poprzez las dotrzeć o 13:30 do Cieślara, wzniesienia z gatunku tych „trzecioligowych”, jak np. Zebrzydka, które nawet nie zawsze zaznacza się na mapach.
Wchłaniam litr Kuracjusza Beskidzkiego (Polecam każdemu! Ja, który nienawidzi wód mineralnych „bo przecież to takie kranówy” pijam tą akurat pasjami!) i ruszam odprowadzany zdziwionymi spojrzeniami ludzi, którzy widzieli, w jakim stanie się tu pięć minut wcześniej wtoczyłem.
-A my do Głabców pojdziemy. Wisła Głabce… Głebce… - dogadują się dwaj Rosjanie z polskimi turystami przy stoliku tuż obok. Muszę przyspieszyć.
No i cóż. Okazało się, że nie muszę wracać do połowy podejścia i odgałęzienia szlaku zielonego, a mam w zamian szlak niebieski przez bliżej nieznaną mi Mraźnicę również prowadzący do Wisły. Po wejściu w las (w stosunku do podejścia szlakiem czerwonym na Stożek idę dalej w linii prostej mając schronisko „na godzinie dziewiątej”) ze zdziwieniem spostrzegam kolejny już, a wspomniany wyżej w tym wpisie wyciąg krzesełkowy. Oczywiście sytuacja sama nasuwa rozwiązanie. Lokować się na krzesełku i…
Idę dalej! Idę! Koniec, kropka!
Po dalszych kilkudziesięciu metrach szlak niebieski skręca w lewo w dół, a kilka pozostałych wiedzie prosto. Tym samym zaczynam się oddalać od granicy schodząc już w kierunku miasta bardzo długą jednak i spokojną ścieżką. I tutaj o niej słów kilka. Pierwszy odcinek prowadzi przez mało sympatyczny, mokry i ciemny las, w którego połowie mamy okazję zabłądzić, ponieważ dochodzimy do skrzyżowania ścieżek, a oznakowanie szlaku jest… wycięte wraz z drzewami. Używając mojej zegarkowej terminologii powiedziałbym, że idziemy na „wpół do pierwszej”. Dosyć to ważne, bo „na trzeciej” mamy szeroką trasę na logikę bardziej kojarzącą się ze szlakiem niż to wąskie coś pełne gliny i zwisających gałęzi, czym musimy przez kilka minut maszerować. Na szczęście komuś przyszło do głowy przy wycince zerwać korę z oznaczeniem niebieskim i… zawiązać ją na pozostawionych drzewach, przez co od biedy przy dobrym wzroku można się jakoś połapać.
Las przerzedza się teraz, a ze zbocza góry wdziera się przez gałęzie słońce i tutaj właśnie, co wydaje mi się początkowo niemożliwe zaczyna się najpiękniejszy odcinek wycieczki. Mogę powiedzieć tak. Jeśli ktoś jest leniwym romantykiem albo romantycznym leniwcem to polecam mu wjazd kolejką na Stożek, a następnie zejście do Wisły szlakiem niebieskim. Wspaniałe widoki, cisza, łagodna trasa…
Dróżka skręca teraz najpierw lekko w prawo, potem przez dłuższy czas do zetknięcia ze szlakiem czerwonym prowadzi prosto, aż wreszcie zmienia bieg w lewo. Mówiąc jaśniej robimy jakby wielkie półkole, co jest dosyć zabawne, gdy się spojrzy w dół (lub później – w górę) i dostrzeże gdzie się będzie lub było. I tutaj raz jeszcze się powtórzę, widoki są bajkowe. Cała tam Czantoria i inne Soszowy to pikuś w porównaniu z tym. Państwo słyszeli? Pikuś!!!
Bardzo długie odcinki po równym lub z lekkim tylko spadem to relaks dla nóg i jednocześnie niezapomniane doznania estetyczne. Na zetknięciu szlaku niebieskiego z czerwonym czekają zaś na wędrowców drewniane stoły i ławy dając możliwość posilenia się i odpoczynku w warunkach prawie niebiańskich, przynajmniej jeśli mowa o stronie wizualnej.
Przy końcu litery C, jaką zatacza szlak ze Stożka ścieżka czerwona odłącza się na Kubalonkę (warto zapamiętać na przyszłość), a niebieska bardzo tym razem stromo prowadzi do pierwszych zabudowań Wisły skąd jeszcze ojej i tak droga daleka…
O ile początkowo jest łatwo, bo zejście już asfaltem jest mimo wszystko czymś zupełnie innym dla nóg (in plus) niż po kamieniach, o tyle sprawa komplikuje się po kilkuset metrach, gdy już w swojej naiwności umyty mineralną i pożegnany z kosturem, który towarzyszył mi przez większą część trasy… błądzę. No oczywiście, że błądzę.
Jest tak. Albo ja mam zły wzrok albo to są czary, ale raczej to drugie, bo ten sam problem mieli też turyści za mną i to nawet dwie grupy. Otóż dochodzi się do skrzyżowania w kształcie litery Y, której dwa ramiona schodzą z góry, a „noga” prowadzi w dół i nagle oznaczenia się kończą. Nie ma ich!!!
Schodzę serpentyną goniony przez jakiegoś oburzonego moją obecnością kundelka i po kolejnych kilkuset metrach… zawracam. Droga prowadzi w dół, OK., nie mam powodów by wątpić, że do Wisły, ale jednak… gdzie są oznaczenia? A może miałem iść w górę igreka? W jego drugie ramię?
Do pociągu zostało mi czterdzieści minut, gdy PO POWROCIE DO SKRZYŻOWANIA, autorytatywnym stwierdzeniu braku znaków* i ponownym zejściu dłuuuuugą drogą do większej już prowadzącej obok koryta Wisły pytam odpoczywającą na ławce starszą panią o pociąg przy całej świadomości dwuznaczności tegoż zapytania.
-Łooo… panie! Pociąg? Do Głębców trza iść. Daleko. I nie wiem jak tam co jedzie.
-Ale BARDZO daleko?
Tak. Mam w domu lustro. Na taki dizajn jaki sobą reprezentuję jedyne co mogę zatrzymać to karawan. Spoko. Idę dalej.
Po zejściu zatem z igreka do głównej drogi skręcić należy w prawo, dokładnie tak jak płynie rzeka. Tą drogą dochodzi się po około dwudziestu minutach, mijając pod drodze skocznię narciarską, do słynnego wiaduktu kolejowego z 1933 roku w stylu bajkowo włosko szwajcarsko jakimś tam. Nota bene naprawdę bardzo ładnego. Przechodząc zaś pod nim (mam piętnaście minut do odjazdu, a nie wiem gdzie stacja!!!) iść trzeba do skrzyżowania i na nim skręcić w prawo, pod górę. Ażeby napisać te słowa autor musiał OCZYWIŚCIE skręcić w lewo, dojść do warzywniaka, który chwilowo zastąpił mu informację PTTK i tam uzyskać wskazówki…
Kilkuminutowy marsz, wreszcie po lewej plac i tabliczka „ulica Dworcowa” (Jak to pytał jeden z kabaretów „Kto dziś pamięta, kto to w ogóle był ten Dworcow?) i oto przede mną dwie wiadomości. Jak zwykle dobra i zła. Dobra jest taka, że u góry STOI POCIĄG. Zła taka, że U GÓRY. Oto na koniec został mi jeszcze jeden szczyt do zdobycia (słodkiegooo, miłegoooo życiaaaa) i dreszczyk emocji w związku z około sześcioma minutami do odjazdu.
Nie szukając już żadnych chodników i ścieżek pcham się przez trawy pod górę machając wszelkimi dostępnymi kończynami i plecakiem niczym ratrak i oczom mym ukazuje się jakże wyczekiwany widok. Dwa perony, dwa pociągi i na jednym z nich napis KATOWICE.
Pssyyyt! Otwieram drzwi, siadam w wygodnym fotelu i ciężko wzdychając sięgam po mineralną rozglądając się jednocześnie ze zdziwieniem po absolutnie pustym składzie…
Z odrętwienia budzi mnie głos spacerującego po peronie maszynisty.
Jak to TAMTYM?! Deja vu?
Pomyliłem perony! Jego mać!
Plecak! Drzwi! Bieg!
Jeszcze ja! Jeszcze ja!
Zaczekajcie na mnie!
Drzwi. Pssyyyt!
Udało się.
-------