niedziela, 4 grudnia 2016
Pukanie zza międzyczasu
Napisałem kiedyś dziwny dość tekst inspirowany autentycznymi kryminałkami opisanymi przez Jerzego Urbana w książce "Jakim prawem". Szaroświatem nazwałem wtedy coś, co mogłoby istnieć tuż obok jak gdyby dorastając dopiero do tego, co zobaczymy na przykład jutro albo za chwilę. Czas zmiany dekoracji, dojrzewania czegoś do czegoś. Wyobraziłem to sobie jako ludzi bez twarzy, ulice bez nazw, autobusy bez numerów. Miedzyczas. Coś co już nie jest pustką, ale jeszcze nie jest pełnoprawnym tu i teraz.
Pamiętam pisanie tego posta. Byłem wtedy świeżo po lekturze wspomnianego tomiku. Choć prawdziwe i zwyczajne, operujące na pograniczu właśnie kryminału, czasem groteski, innym znów razem po prostu gazetowego reportażu miały te historie, nie wszystkie może, ale jakaś ich część na pewno także akcenty grozy, mroku, niepewności. Bywały i straszne i fascynujące jednocześnie. Tak jak od zawsze najstraszniejsze jest nie to, co najmocniej inne, ale to, co innym jest tylko przez jakiś drobiazg, prawie przypadek. Co nie przeraża wprost, ale sprawia, że na pozór bez powodu zaczynamy czuć duszący niepokój.
Tamten międzyczas, to była historia człowieka, który wychodząc po coś z domu wplątał się w wydarzenia, które sprawiły, że powrócić mógł dopiero po latach. Od drobiazgu do drobiazgu zabłądził. Nie dosłownie rzecz jasna, ale w swoich decyzjach, słowach, czynach...
Tu przypomina mi się inny mój wpis. O (między innymi, choć nie to było jego sednem) najstraszniejszym śnie z dzieciństwa. Takim, który jak to u dziecka bywa wracał do mnie wielokrotnie, tak samo jednak, a może jeszcze mocniej przez to przerażając, choć... w gruncie rzeczy niczego strasznego DOSŁOWNIE w nim nie było. To był korytarz piwnicy w naszym bloku i moja powolna, bo sparaliżowana strachem ucieczka przed czymś. Przed kimś? Przed, nie wiem, może falą złych emocji? O, to będzie dobre określenie. A więc nie widzę niczego strasznego, ale czuję, że tam jest, gdzieś w mroku, w dali korytarza. Cofam się, słysząc tylko swój oddech. Cofam mijając schody do góry i oddalając od nich do ciemnego zakończenia u kresu którego jest tylko betonowa ściana... Światło słonecznego dnia wpadające z klatki schodowej oddala się i znika pochłonięte nadciągającym czymś. Cokolwiek by to miało być.
Co wspólnego mają sensacyjne historie sprzed wielu lat z niewiele od nich młodszymi moimi snami?
Coś chyba tak.
Miedzyczas, szaroświat, czy może zwyczajniej inny wymiar.
Od jakiegoś czasu jestem nie tyle na szczęście w codziennym życiu, ale stanowczo bardzo mocno na tym blogu w jakby innym wymiarze, co mnie, przyznaję to dziś, już irytuje.
Przedeptałem mnóstwo kilometrów po szlakach Beskidów, zrobiłem setki zdjęć, nie tylko tam zresztą, bo sporo ich także w rozmaitych zakamarkach Katowic. Przeczytałem kilkadziesiąt książek, obejrzałem jakieś filmy, napisałem, jak to ja, parę skarg i wniosków oraz ileś razy okołopolitycznie się ucieszyłem, oburzyłem lub załamałem. A tu nic. Blog śpi, komputer porasta kurzem.
Czy to brak weny? Nie do końca. Problemy zabierające swobodę myśli? Może jakiegoś dnia, ale na pewno nie stale. Zmiana pracy? Kto wie, być może ciutkę, ale przecież za portierowaniem raczej nie tęsknię. A zatem co? Już nie wiem.
Skoro jednak dziś, też nie wiedzieć czemu na dobrą sprawę, moje palce zgadały się jednak z klawiaturą, to postanowiłem tu o tym napisać, dodając przy okazji, że odwiedzam i wczytuję się we wszystkie blogi, które śledzę i pewnie jeszcze w kilka innych. Więc może i któregoś dnia, oby jak najszybciej też znów tu coś opowiem. Bo kurczę, powiem Wam, że lubiłem te swoje literki :)
poniedziałek, 10 października 2016
Hotel pod poległym alpinistą
Wiele razy pisałem na tym blogu o sprawach pobocznych związanych z turystyką w górach. O bezmyślnych zezwoleniach na budowę domów coraz to wyżej i wyżej, o niszczących krajobraz drogach (przełęcz Łączecko w Wiśle!), o mniej niż szczątkowej komunikacji miedzy małymi miejscowościami, o braku ujednoliconej informacji, tanich barów, czasem wręcz sklepów, ubikacji czy dostępu do bieżącej wody. Wszystko to przekłada się na pieniądze, to jasne, ale przecież w efekcie może też pieniądze przynosić jako zachęcające do wędrowania. I pewien jestem, że większe niż sama inwestycja. Niestety, wydawać się może, że nikogo, łącznie z władzami gmin i nie wiem po co jeszcze istniejącego PTTK to nie obchodzi.
Umarła lata temu turystyka zorganizowana, umarły dworcowe bary i sklepiki, pozabijano deskami stacyjne budynki, czasem nawet takie wymieniane jako atrakcje same w sobie w przewodnikach, że wspomnę tylko Wisłę Uzdrowisko, Wisłę Głębce, Zwardoń albo Łodygowice. Nie ma generalnie wsparcia dla wędrowców żadnego, nawet drobnego, informacyjnego chociażby, bo nic się nikomu podobno nie opłaca. Szlaki się skraca, ścina, sprowadza na asfalt, i tak dalej i tak dalej. A jednocześnie kwitnie idiotenturystyka w postaci betonowych chodników wchodzących wprost w góry a nazywających się trasami spacerowymi czy tam czymś jeszcze podobnym, jednocześnie na przykład stawia się wieżę na polanie pod Szyndzielnią reklamując ją jako wieżę NA Szyndzielni (nota bene jedyną chyba w górach z widokiem głównie na miasto!) w otoczeniu budek z piwem i towarzystwie toru rowerowego jako maszynkę do robienia kasy, instaluje się tablice ze zdjęciami jakby tu było, gdyby było, i tak dalej i tym podobne. A że turystów z plecakami na szlakach jak na lekarstwo, to jakoś nikogo nie boli. Z nich w końcu i tak nie byłoby pieniędzy.
Pieniądze. Słowo klucz.
Jest taki szlak, jeden z najpiękniejszych w Beskidzie Śląskim, prowadzący z Goleszowa na Czantorię, przy którym stoi sobie restauracja, dla pamiętających normalne czasy ozdobiona napisami informującymi, że absolutnie i w żadnym wypadku nie jest JUŻ schroniskiem... W tłumaczeniu na polski oznacza to, że możesz sobie drogi wędrowcze (po zapisaniu się ze dwa tygodnie wcześniej) zamówić w drodze na Tuł płonącego indyka albo czekoladową fontannę, ale herbaty z cytryną i kanapki z serem już nie. Bo to się nie opłaca.
Nie opłaca się też odnawiać oznakowań szlaków, bo PTTK nie ma na to pieniędzy. Ale jednocześnie nikt tych pieniędzy nigdzie nie zbiera, albowiem jak się domyślam, byłoby to również nieopłacalne. I to właśnie jest Polska!
Wymieniać dalej? Proszę bardzo. Starostwo Żywca na swojej stronie opublikowało rozkłady jazdy autobusów w postaci... skserowanych po raz enty z oryginału druków UMÓW Z PRZEWOŹNIKAMI. Możemy się z nich dowiedzieć, ile wozów i iluosobowych ma dana firma oraz ilu kierowców będzie nas wieźć w ciągu tygodnia, tyle tylko, że połapać się skąd i o której już nie damy rady. A to przecież Żywiec, miasto całkiem spore, na dodatek położone prawie idealnie pomiędzy trzema Beskidami... I co? I pstro! Na dworcu kolejowym mamy tu na przykład sklep mięsny i zdaje się biuro podróży, ale już wskazówek gdzie jest dworzec PKS albo jaki autobus miejski dokąd jedzie się nie uświadczy. No chyba, że dla kogoś informacja z tablicy przystankowej na przykład o treści "Żywiec fabryka śrub" jest zrozumiała. Dla mnie nie jest.
Beskid Mały. Przełęcz Łysa. Kilkaset metrów stalowego ogrodzenia, kamery, asfalt, beton i czyjaś ogromna willa niczym z amerykańskich filmów. W środku gór, na węźle szlaków. Rzecz jak mi się wydaje niewyobrażalna za granicą. A tu proszę, jest. I to legalnie, za zgodą władz, które wydały pozwolenie "bo kiedyś właściciel miał tam jakiś mały domek". Ręce opadają.
Motocykliści na szlakach? Do wyboru, do koloru! Na Czuplu, na zboczach Magurki Wilkowickiej, przy podejściu na Kowalówkę i pewnie w jeszcze iluś miejscach. Turyści wiedzą i widzą, a co z policją, co z leśnikami? Śpią? Pewnie śpią, skoro mogąc bez wysiłku "skasować" dwukołowych i czteroklepkowych ;) bohaterów na kilkaset stówek od łebka darowują sobie taką okazję.
Motocykliści na szlakach? Do wyboru, do koloru! Na Czuplu, na zboczach Magurki Wilkowickiej, przy podejściu na Kowalówkę i pewnie w jeszcze iluś miejscach. Turyści wiedzą i widzą, a co z policją, co z leśnikami? Śpią? Pewnie śpią, skoro mogąc bez wysiłku "skasować" dwukołowych i czteroklepkowych ;) bohaterów na kilkaset stówek od łebka darowują sobie taką okazję.
Można by wymieniać te absurdy z różnych miast, gór i branż w nieskończoność, ale przecież nie o nie nawet konkretnie tu chodzi, a o dramat faktu, że nie widać znikąd nadziei na lepsze. Wręcz przeciwnie.
Dziś media ogłosiły, że schronisko na Równicy utraciło status schroniska. Będzie to zatem kolejna prywatna "karczma", "chata", "gospoda" czy co tam jeszcze. Nieważne. Z "dworkiem potworkiem" leżącym kilkadziesiąt metrów wyżej i tak nie wygra.
Właściciele, którzy sami złożyli do PTTK stosowny wniosek (sic!) skarżyli się na brak wsparcia finansowego ze strony gminy, na turystów którzy chcieli mieć wszystko i to najlepiej za darmo, czasem zachowując się na dodatek jak dzicz i wreszcie na zbyt mocną konkurencję. Zapewne mieli rację, ale żal pozostaje. Turystyka rozumiana jako wyzwanie, jako walka o coś, jako wreszcie przede wszystkim idea, którą należy upowszechniać, umiera.
Zostaje kasa, której i tak zwykle nie ma.
Czyli nic.
Obecnie już "dawne" schronisko na Równicy. Foto - Portier
================================
Nie całkiem na temat, ale jednak troszkę :)
niedziela, 25 września 2016
Góroterapia
Dwie, w pewnym sensie symboliczne dla mnie wycieczki, na razie tylko w wersji filmowej. Pierwsza, czyli tak naprawdę już czterdziesta druga, to nie tylko znów jedna z dłuższych, prawie dwudziestokilometrowa deptanina po Beskidzie Śląskim, ale także premierowe odwiedzenie Zaolzia i przepięknej, a bardzo łatwej do zdobycia, przynajmniej od strony Wielkiego Stożka, góry o nazwie Filipka. Ale też ta właśnie trasa, to zupełnie prywatnie jakby moje pożegnanie z dawną pracą, ostatnie dni w "starym świecie" i chwila oddechu przed... wskoczeniem na głęboką wodę trzy dni później. Wycieczka kolejna, którą przedeptałem akurat dziś, to jakby drugi biegun, jedna z najkrótszych tras jakie kiedykolwiek mi się przytrafiły, a taka właśnie stety niestety z braku sił i czasu na coś większego. I tak jak poprzednia zrealizowana głównie dla tego magicznego uczucia jakie budzą we mnie góry i chęci zapomnienia o szarej czasem, męczącej i nie zawsze przyjaznej codzienności. Małe, a cieszy, czyli właśnie Beskid Mały, wyraźnie przeze mnie faworyzowany w tym roku. Ze Straconki wprost na Magurkę, a z niej przez Leńczok i Chatkę na Rogaczu do stacji kolejowej w Wilkowicach.
Voila!
poniedziałek, 19 września 2016
Dawniej Portier
Nieco ponad sześć lat temu zakładałem tego bloga rozpoczynając nowy, choć mało jak dziś oceniam nobilitujący rozdział mojego życia zawodowego, a mianowicie przestając być cywilnym portierem w Śląskim Uniwersytecie Medycznym, a zostając, na papierze przynajmniej, ochroniarzem. Jak wszystko ważne, co nas spotyka, tak i to nie zaczęło się jednak z dnia na dzień, a raczej bardzo, bardzo stopniowo. Najpierw przez długie lata pracowałem w firmie budowlanej. Tej samej, dzięki której powstała absolutna większość obiektów ówczesnej Akademii Medycznej w Ligocie i tej samej, której siedziba mieściła się tuż obok tego wszystkiego co budowała. Wydawało mi się wtedy, że oto znalazłem idealne miejsce dla siebie. Uczciwy pracodawca, zarobki raczej wystarczające, najczęściej ośmiogodzinne dniówki, wolne weekendy, jakieś dziesięć minut spacerkiem od domu. Czegóż chcieć więcej? Ano właśnie. Tego tylko, by to trwało wiecznie. A tak się niestety nie stało. Pamiętam dzień, w którym mój szef powiedział mi prosto w oczy, że firma ma problemy finansowe i że powinienem zacząć rozglądać się za nową pracą. Nie dlatego że mnie zwalniają, czy mogą zwolnić, ale dlatego, że zakład może istnieć jeszcze rok, a może tylko miesiąc. Już te słowa były dla mnie szokiem, ale kto wie czy nie większym jego zaraz potem złożona mi propozycja zatrudnienia właśnie w uczelni, na stanowisku portiera. Za dyskretnym wsparciem ma się rozumieć, bo dostać się tam tak ulicy, nawet jako robotnik, wydawało się czymś dla szarego Kowalskiego prawie nieosiągalnym...
Powie ktoś, że mieć takiego szefa to skarb. Zgadzam się. Tym bardziej więc nie byłem skory do odejścia, nawet gdy w opisywanej sytuacji nie wymagało ono ode mnie żadnej aktywności w poszukiwaniu nowej pracy. No i ten portier... Co to niby za robota? Siedzieć i klucze wydawać? Nie...
Co robiłem wcześniej? Łatwiej było by powiedzieć czego nie robiłem. Ale spróbujmy podsumować. W tej konkretnej firmie byłem głównie magazynierem, czasem też murarzem czy malarzem, poza tym amatorskim copywriterem, redaktorem zakładowej gazetki i gdzieś tam incydentalnie jeszcze pewnie ze stu innymi. A tutaj... portier!
-Ale to jako miękkie lądowanie. Możesz pracować i szukać sobie czegoś innego.
-No tak. Mogę.
Zgodziłem się. Zmieniłem pracę. Po tygodniach czy może miesiącach nawet się przyzwyczaiłem. Zarobki nie były wiele niższe, tak zwany socjal, łącznie z dopłatami za pracę po południu, z czym się raczej nigdzie indziej nie spotkałem, imponował, a i wbrew moim przypuszczeniom sporo się ciekawego wokół działo.
I wtedy właśnie pani kanclerz wpadła na genialny inaczej pomysł zastosowania jakże modnego obecnie outsourcingu, czyli przerzucenia jakiejś części działalności na usługodawcę zewnętrznego. Pracujących czasem przez dziesięciolecia zaangażowanych i lubiących "swoją" uczelnię portierów wymieniono na ochroniarzy w obrzydliwych czarnych pseudo mundurach. Wtedy powinienem zwiewać, dziś już to wiem, ale cóż, nie zrobiłem tego i tak właśnie stałem się jednym z nich...
Od tego też czasu plus minus istnieje ten blog. I także od tego momentu wszystkie mniejsze i większe zastrzeżenia jakie mogłem mieć wobec jednego, drugiego czy trzeciego mojego pracodawcy odeszły w cień wobec skali naruszeń prawa z jakim spotkałem się w ochronie. A pomyśleć, że wcześniej opóźniona o dwa dni wypłata wydawała mi się skandalem...
Pożegnałem się po jakimś czasie z jedną firmą, odszedłem do innej, potem przyjmowałem się do kolejnej, a cały czas wczytywałem się i wsłuchiwałem w wieści z innych. Przez sześć lat mojego "ochroniarstwa" zobaczyłem rzeczy w które wcześniej bym nie uwierzył. Przymusowe umowy zlecenia w fikcyjnych spółkach córkach do wypłaty godzin nadliczbowych na zaniżonych stawkach, fikcyjne szkolenia, mobbing, nagany in blanco (sic!), fikcyjne zlecenia na nigdy nie wykonywaną pracę dla uniknięcia płacenia składek na ZUS, wstecznie wypełniane dokumenty, fikcyjne a przymusowe "prośby" o zatrudnienie na gorszych niż do tej pory warunkach, stawki sięgające w dół czasem poziomu biletu autobusowego, dyskryminację, pracę po 400 godzin w miesiącu, brudne, śmierdzące "mundury" po kimś, posterunki bez bieżącej wody i ubikacji i tak dalej i tym podobne.
Owszem, próbowałem w tym funkcjonować. Odłożyć na bok zastrzeżenia wobec uczciwości pracodawcy i skoncentrować się na zapewnieniu bezpieczeństwa osób i mienia na podległym obiekcie. Robiłem zatem obchody, pisałem przepustki, legitymowałem, kontrolowałem, notowałem. Nigdy po ormowsku nadgorliwie, a raczej zawsze w przekonaniu, że dobrze, kulturalnie i z pełnym zaangażowaniem wykonywana praca sama sobie dodaje wartości i sensu. Niestety, to nie pomogło. Poza bowiem doświadczeniem pierwszym, wspomnianym powyżej, mianowicie kosmiczną skalą naruszeń prawa pracy i nie tylko, z jaką się spotkałem, doświadczeniem drugim, które w efekcie przechyliło moją czarę goryczy okazała się świadomość, że, proszę wybaczyć wielkie słowa, ochrona taka, jaką się ją w większości przypadków, zwłaszcza poprzez ochroniarzy niekwalifikowanych świadczy w Polsce, to teatrzyk i zasłona dymna zarazem, a złamać tworzone przez nią "zabezpieczenia" mógłby średnio rozgarnięty ośmiolatek.
Brutalnie należałoby może powiedzieć, że kluczem do funkcjonowania ochrony osób i mienia w naszym kraju jest... PFRON. Od strony firm ochroniarskich dlatego, że najważniejszym jest, aby dostać stamtąd dotację, nawet zatrudniając osoby, które NIGDY NIE POWINNY MIEĆ Z OCHRONĄ DO CZYNIENIA, zaś od strony wynajmujących takie firmy - by na tenże fundusz nie płacić obowiązkowych a dużych składek. A nie płaci się ich właśnie wtedy gdy taka zewnętrzna firma ochroniarska, co jest baaardzo częste, jest jednocześnie Zakładem Pracy Chronionej. Reszta, czyli jakość i potencjalna choćby skuteczność takiej ochrony to kwestia już dla obu stron drugorzędna. Drobiazgi takie jak kultura, wizerunek, inteligencja, empatia, to już zupełna egzotyka. Może nie zawsze i nie wszędzie, nie twierdzę tego, ale we wszystkich miejscach w których sam pracowałem albo które na swojej drodze mijałem częściej niż kilka razy, a było ich przez te sześć lat niemało...
***
Nie jestem już portierem, "panem od kluczy" jak sam siebie lata temu nazwałem. Zdałem kilka tygodni temu swój mundur, legitymację, identyfikator, odebrałem ostatnią wypłatę i zacząłem "nowe życie". Ani bogatsze o wiele, ani łatwiejsze, ale po prostu nowe, inne.
wtorek, 19 lipca 2016
Krótki kaszel
Pewien bardzo znany, kto wie czy nie najpopularniejszy portal zajmujący się prawem, w tym prawem pracy opublikował swego czasu świetną poradę jak de facto prawo to omijać. Ponieważ rozbawiło mnie to do łez, postanowiłem króciutko wspomnieć o sprawie także tutaj - na blogu.
Napisał oto z prośbą o pomoc do wspomnianego serwisu pewien przedsiębiorca. Pan ten ma problem, ponieważ zatrudnia kilku pracowników i kilku śmieciobiorców. Chciałby jak się można domyślić wykorzystując jednych i drugich do tego samego rodzaju pracy wystrzec się jednak w umowach śmieciowych sformułowań mogących sugerować, że wykonują oni dla niego normalną (etatową) pracę a nie zlecenie.
Serwis w osobie pana specjalisty służy pomocą objaśniając szeroko jakie to zapisy mogą a jakie absolutnie nie powinny znaleźć się w śmieciówce, mało tego, podaje nawet jej proponowaną treść. Przykładowy fragment tej porady brzmi tak:
WAŻNE!
Ustalenie w umowie zlecenia prawa do jednostronnego wyznaczania miejsca pracy przez zleceniodawcę może narazić go na zarzut uznania umowy zlecenia za umowę o pracę.
Może to doprowadzić do odpowiedzialności za wykroczenie przeciwko prawom pracownika i przekształcenia tej umowy w umowę o pracę.
To, że nie można zawrzeć w treści umowy zapisów pozwalających na wyznaczanie przez zleceniodawcę miejsca pracy, nie oznacza, że nie można znaleźć rozwiązania odpowiadającego Pana potrzebom.
[ Podkreślenie moje - Portier]
I jest super. Z pewnością pytający jest usatysfakcjonowany, a odpowiadający dumny z siebie. Drobiazg, że być może dzięki takim poradom kolejne tysiące osób pracować będą jak ja na przykład - za grosze, jako ludzie dziesiątej kategorii, jakoś umyka.
Źle się dzieje w państwie polskim...
sobota, 2 lipca 2016
O ochronie inaczej
Tematy związane najogólniej rzecz ujmując z ochroną osób i mienia w Polsce, to materiał na solidną książkę, księgę nawet, nie wiem, białą czarną czy łaciatą, ale z pewnością zgodnie ze znanym powiedzeniem Hitchcocka zaczynającą się trzęsieniem ziemi, a potem już tylko potęgującą emocje. Napisać by w niej należało o tym, jak to po upadku PRL-u marginalną, ale bardzo jasno zorganizowaną wtedy gałąź administrowania firmą usamodzielniono i nadano jej wizerunek absolutnie nieprzystający do realnego znaczenia a zwłaszcza możliwości skutecznych działań. Jak w tej nowopowstałej branży znalazło najpierw schronienie a potem zupełnie niezłą przyszłość, także na kierowniczych stanowiskach, wielu dawnych funkcjonariuszy MO, jak wyszkoloną, jednolicie umundurowaną, uzbrojoną i zatrudnioną w podlegającej ochronie firmie a nie u usługodawcy zewnętrznego Straż Przemysłową zlikwidowano, a jej resztki i potencjalnych następców (również fachowo przygotowanych) wsadzono do jednego worka razem z dozorcami, portierami i panami od podlewania kwietników przed dyrekcją. Jak wreszcie w worek ten upchnięto w kolejnych latach ludzi, którzy nigdy nawet o najprostszą formę stróżowania się nie otarli, bo na przykład byli bezrobotnymi, emerytami albo osobami bez wykształcenia i zatrudnienie akurat tu okazało się dla nich szalupą ratunkową. I chciałoby się teraz podsumować, że to tylko tyle i aż tyle, ale nie. To dopiero początek, szczyt góry lodowej.
Powstała przecież, i to jest sednem, w wyniku wszystkich tych i innych jeszcze działań ochrona opierająca się głównie na stwarzaniu wrażenia, że chroni, a nie faktycznie chroniąca*, ochrona źle wyszkolona, wyposażona, zorganizowana, opłacana i kontrolowana, ochrona w której pracownicy kwalifikowani (dawni licencyjni, czyli jedyni PRAWDZIWI ochroniarze) stanowią 20% procent ogółu**, co już brzmi szokująco, ale przecież odjąć należy Z TEJ CZĘŚCI JESZCZE kierowników, dowódców i innych komendantów siedzących głównie za biurkami a zatem służących tylko do zawyżania statystyk i poprawy wizerunku i last but not least ochrona, w której ktoś, kto w teorii przynajmniej dbać ma o bezpieczeństwo mienia, zdrowia i życia innych, bronić ich i organizować im ewakuację, a przede wszystkim być spostrzegawczym, szybkim i skutecznym zarabia za to wszystko najwięcej wtedy, gdy jest... niepełnosprawny.***
Tak właśnie!
Albowiem ktoś kiedyś pośród tysięcy genialnych w swoim odczuciu pomysłów jak dawać urlop w wolne, zatrudniać za trzy czwarte albo i połowę pensji minimalnej, płacić za nadgodziny z fikcyjnej umowy albo dopisywać na jeszcze innej, równie nierealnej, podlewanie kwiatków na pustyni za 50 zł miesięcznie po to żeby TYLKO od tej kwoty opłacać ZUS**** wykoncypował, aby trudną (?) sytuację na rynku zrekompensować sobie relatywnie łatwymi do uzyskania dopłatami z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.
Jak grzyby po deszczu powstawać zaczęły wtedy (zwłaszcza w pierwszej dekadzie XXI wieku) kolejne firmy ochroniarskie, nowe, przekształcone lub utworzone jako córki już istniejących a mające status zakładów pracy chronionej, swoiste oksymorony, w których chorzy ubrani w mundury bronić mają zdrowych. Właśnie na tym aspekcie dziś chciałbym się skupić i o realiach funkcjonowania takich ludzi w branży słów parę opowiedzieć.
Jest to temat tyleż kłopotliwy do oceny moralnej lub prawnej*****, co i organizacyjno technicznej, ale spróbujmy mimo to mu się przyjrzeć. Niewątpliwie osoby niepełnosprawne w bardzo dużej liczbie są w stanie, tudzież mają potrzeby zarówno psychospołeczne jak i ekonomiczne, aby w miarę możliwości funkcjonować zawodowo. Nie da się też zaprzeczyć, że znalezienie pracy odpowiadającej ich stanowi nie zawsze należy do łatwych, w związku z tym każde wolne miejsce jest ważne i potrzebne. Jednakże, obok ofert jak najbardziej w tej sytuacji pożądanych, pojawił się na rynku w ostatnich kilkunastu latach czynnik nieobecny jak sądzę wcześniej a bezsprzecznie negatywny jakim są stanowiska de iure tylko dostosowane do potrzeb osób chorych, właśnie w celu uzyskania dopłat z PFRON-u. Stanowiska na których są oni traktowani przez pracodawców przedmiotowo, bez wnikania w to, co mogą, czego chcą i do czego absolutnie się nie nadają. Poza absurdami do kwadratu, takimi jak niepełnosprawni murarze, rzeźnicy, brukarze (Autentyki z portali ogłoszeniowych! Brukarza do pracy z ubijarką wibracyjną poszukiwał swego czasu nawet katowicki PUP!) jedną z baz takich właśnie ofert jest ochrona i tzw. usługi czystościowe. Jako że dziś piszę tylko o ochronie realia pracy w firmach sprzątających zostawmy sobie na inną okazję.
A więc ochrona. Problemem pierwszym są tu warunki w jakich świadczy się pracę. Niestety portiernie, posterunki, dyżurki i jak tam jeszcze zwie się te miejsca nie zawsze mieszczą się w wyłożonych marmurami urzędach, pachnących nowoczesnością biurowcach, szpitalach czy szkołach. Często są to położone na odludziach stare kioski, budki, przyczepy kempingowe, barakowozy czy nawet... własny samochód, jeżeli się go posiada rzecz jasna, zaparkowany gdzieś pod drzewkiem. A wszystko to niezależnie od pory roku. Obiekty bez dostępu do ubikacji, bez bieżącej wody, przeciekające, niedogrzane, niedoświetlone, gnijące, brudne, są trudne do wytrzymania nawet dla zdrowych, a co dopiero dla chorych, starszych lub słabszych. Dwunasto, szesnasto lub dwudziestoczterogodzinna służba tylko pogarsza sprawę. A co z ludźmi, którym lekarze zakazali pracy w nocy albo samodzielnej? Nie zawsze jest możliwość zapewnienia im takich warunków, a jeśli zgadzają się na gorsze, ryzykują co najmniej zdrowiem...
"Posterunek" ochrony jakich wiele. Wiosna 2016.
Autor: Portier
Problem kolejny to oczywiście wydajność i skuteczność. Często spotykam się z argumentacją, że typowy portier w biurowcu czy parkingowy nie są narażeni na niebezpieczeństwa takie jak ochroniarze kwalifikowani, mają prostsze niż oni obowiązki do wykonania a zatem mogą być to również osoby niepełnosprawne. Nie zgadzam się z tym. Jest to może bolesna opinia dla samych zainteresowanych, ale powtarzam - nie zgadzam się. Moja ocena bierze się z lat pracy podczas których zaobserwować mogłem realną szeroko rozumianą wydolność takich osób w sytuacjach krytycznych lub tylko nietypowych. Zwykle jest ona na tyle różna in minus od reakcji osoby zdrowej, że praktycznie pozbawiająca ją wartości. Poza tym absolutną nieprawdą jest jakoby portier czy parkingowy nie napotykali w swojej pracy na bezpośrednie zagrożenia dla osób i mienia które mają zabezpieczać. Są one być może rzadsze, z pewnością innego rodzaju i skali, ale że są przekonałem się kilka razy na własnej skórze.
Oddajmy jednak głos innym:
Marcin Tadus z agencji pracy Personnel Solutions przyznaje: - Ponad połowa pracujących w ochronie ma 50 lat, a duża część osób jest niepełnosprawna. Nie są oni przystosowani do zawodu i nie są w stanie podjąć jakichkolwiek interwencji [Głos Wielkopolski z 8 sierpnia 2013]
[...] dajmy ich na stanowiska kierownicze, biurowe, magazynowe, stacje monitoringu, wszędzie tylko nie każmy im pracować w linii, bo to przestaje być ochrona. [Paweł Bilko wochronie.pl 2 października 2015]
Uzupełniając jeszcze. Interwencja nie zawsze albo u niekwalifikowanych ochroniarzy nigdy prawie nie polega na powaleniu kogoś, obezwładnieniu, odebraniu czegoś siłą itp. Interwencja to przede wszystkim możliwość szybkiego przemieszczenia się dla sprawdzenia czegoś lub kogoś, błyskawiczna ocena sytuacji i ew. wezwanie wsparcia grupy patrolowej, poinformowanie policji, pogotowia ratunkowego lub serwisu. Nie są w stanie robić tego dobrze ludzie, dla których wejście na drugie piętro albo szybkie przejście stu metrów oznacza wyczerpanie organizmu. A z takimi także, niczego im prywatnie nie ujmując, pracowałem.
Trzecim wreszcie czynnikiem redukującym możliwości zarazem skutecznej jak i bezpiecznej dla siebie i innych pracy osób chorych w branży są bezpośrednie, określmy to tak, wizerunkowe pochodne ich stanu zdrowia. Dużemu procentowi zachowań niepożądanych na terenie ochranianego obiektu może zapobiec zawczasu sama tylko obecność pracownika ochrony, ostrzeżenie, zakaz lub informacja przez niego przekazane. Nie każdy ochroniarz musi mieć posturę kulturysty, to jasne, ale osoba widocznie chora, słaba czy po prostu (również - w wyniku wcześniej wymienionych czynników) niepewna swoich działań nie powstrzyma nikogo a niektórych wręcz sprowokuje...
Reasumując zatem ośmielam się twierdzić, że liczba miejsc pracy w branży ochrony rzeczywiście nadających się dla osób chorych jest ledwie drobną częścią tego, co się oficjalnie na rynku oferuje, zaś to, co się oferuje jest w większości owocem chęci otrzymania dopłat za wszelką cenę bez liczenia się z tym jak na danym stanowisku odnajdzie się i jak będzie skuteczny ewentualny niepełnosprawny pracownik.
I na tym mógłbym zakończyć, ale niestety życie, a raczej swoiście rozumiana inwencja w branży poszły już znacznie dalej. Dokąd? Ano spójrzmy.
Oferty zatrudnienia dla chorych koncentrowały się w ochronie do plus minus końca 2014 roku na II, czasem także III grupie niepełnosprawności (stopnie umiarkowany lub lekki). Zmiany w dofinansowaniach z PFRON-u, kolejne podwyżki pensji minimalnych, konkurencja na rynku, firmy nieumiejące walczyć ze sobą inaczej niż tylko dumpingowymi cenami wytworzyły jednak przyparte do ściany jeszcze jeden absurd, przewyższający wszystko co opisałem powyżej. I moim zdaniem zasługujący już nie tylko na wskazanie nieskuteczności czy skargę do PIP-u, ale na pociągnięcie zarządzających do odpowiedzialności karnej przed sądem, i to bynajmniej nie sądem pracy.
Zanim przejdę do szczegółów, proszę przyjrzeć się treści pewnego ogłoszenia którego zdjęcie posiadam w swoim komputerze. Od razu zaznaczę że jest to jedno z wielu podobnych.
[...] Zatrudnimy osoby niepełnosprawne na stanowiska: PRACOWNIK OCHRONY.
Warunek konieczny: niepełnosprawność z tzw. schorzeniem specjalnym (01-U, 02-P, 04-O, 06-E)
Wydaje się zupełnie zwyczajne, prawda? Wiemy już, że ochrona w Polsce w swojej niewykwalifikowanej części zatrudnia obok zdrowych również osoby chore, więc z pozoru niczego nowego tu nie dostrzegamy. Ale nowość jest i to duża. Widoczna jednak się staje dopiero wtedy, gdy zadamy sobie trud odnalezienia opisu tajemniczych symboli umieszczonych w nawiasie jako warunki podjęcia pracy. Wówczas to dowiadujemy się, że tak naprawdę firma ochroniarska zatrudnić pragnie:
-upośledzonych umysłowo
-chorych psychicznie
-cierpiących na choroby narządu wzroku
-epileptyków
Albowiem, czego już oczywiście nie dopisała, tak się składa, że za nich PFRON dopłaca aktualnie najwięcej. Ale czy aby na pewno z myślą, że znajdą pracę w ochronie? Przy monitoringu? Na budowie? Na portierni przy bramie dużej firmy? Na patrolach? W markecie? Nie sądzę...
ZAMIAST ZAKOŃCZENIA
Cóż, przyznam się, że początkowo planowałem opisanie w tym miejscu potencjalnych zagrożeń wynikających z pracy ochroniarzy takich jak ci poszukiwani w skopiowanym przeze mnie ogłoszeniu. Zagrożeń dla nich samych, zagrożeń dla osób chronionych, zagrożeń dla mienia, ale także jakkolwiek dziwnie to zabrzmi zagrożeń dla wandali czy złodziei, ale nie chciałbym, aby tekst mający piętnować pazerność i brak odpowiedzialności PRACODAWCÓW zamienił się w choćby pośrednio krzywdzący ludzi, dla których 1350 zł miesięcznie jest często fortuną. Pozostawiam zatem swoje wywody bez puenty, jako tylko sygnał, jeden z wielu, że źle, bardzo źle się dzieje w polskiej ochronie.
***********
* - Proszę zwrócić uwagę na ochroniarzy których spotykamy codziennie chociażby w marketach, szpitalach, uczelniach czy zakładowych portierniach, na ich profesjonalizm, spostrzegawczość, elokwencję i kulturę, na zaangażowanie, realnie udaremnione włamania, rozboje, akty dewastacji, itp. A potem proszę odpowiedzieć sobie na pytanie czy i jak można "złamać" takie zabezpieczenie. Odpowiedź jest prosta: zrobi to nawet dziecko.
** - Ochroniarzy jest w Polsce ok. 300.000, z czego kwalifikowanych (licencyjnych) ledwie 60.000, a w liniowej służbie jeszcze mniej, ponieważ ich część pełni funkcje kierownicze różnego szczebla.
*** - Ochrona jest jedną z niewielu branż, w której standardem dla etatowca jest pensja minimalna. W chwili pisania tego tekstu oznacza to ok. 1350 zł netto. Pracownicy z niepełnosprawnością najczęściej zatrudniani są na umowy o pracę, choć ostatnio zaczyna się to zmieniać i preferowane są tylko niektóre ("mocniejsze") schorzenia. Dla porównania pracownik kwalifikowany w typowej służbie (patrol, obiekt z wymogiem kwalifikacji) zarabia najczęściej nie więcej niż o 200-300 zł ponad to, ale może się zdarzyć, że również tylko minimum. Zależne to jest od rodzaju pracy i firmy. Niekwalifikowani na umowach śmieciowych w najlepszym razie zarabiają nieco poniżej pensji minimalnej za porównywalną do etatu liczbę godzin, w najgorszym zdarza się, że i jej połowę. Umowy cywilnoprawne stosowane są dla umożliwienia wypłacania wynagrodzeń niższych niż nakazane prawem albowiem praca ochroniarza najczęściej spełnia wszystkie wymogi stawiane przez KP zatrudnieniu na etat.
**** - Od końca 2014 roku i przez cały rok 2015 wiele firm nie tylko z branży ochrony stosowało wybieg polegający na wystawianiu fikcyjnych umów zleceń na np. 50 zł brutto miesięcznie na czynność faktycznie niewykonywaną, po to, by tylko z takich umów odprowadzać składki do ZUS. Umowa na ochronę była wtedy wystawiana z przymusowym dopiskiem, z którego wynikało, że śmieciobiorca nie życzy sobie oskładkowania, ponieważ już je posiada.
***** - Zatrudnianie niepełnosprawnych w ochronie nie jest zakazane czy ograniczone, natomiast z samej istoty ich stanu wynika, że nie na każdym stanowisku powinni i mogą pracować wykonując powierzone obowiązki skutecznie i bezpiecznie dla siebie i innych.
czwartek, 23 czerwca 2016
Demotyportier 23
Proszę kliknąć na wybrany obrazek, aby go powiększyć.
---
---
Pochodzenie obrazków:
1, 2 - zdjęcia mojego autorstwa
3 - dziennik "Parkiet"
4 - zrzut ekranu ze strony tvn24.pl
Komentarze oraz wykonanie jak zawsze - własne.
niedziela, 12 czerwca 2016
Człowiek - Praca - Godność
W najnowszym, weekendowym wydaniu Pulsu Biznesu ukazał się artykuł pani redaktor Magdaleny Wierzchowskiej "Rozpoczyna się sprzedaż Konsalnetu" w którym autorka opisując plany sprzedaży tej firmy ochroniarskiej nowemu inwestorowi pośrednio porusza także temat ogólnej kondycji całej branży i jej perspektywy. Ta właśnie część tekstu, choć marginalna w stosunku do sedna zbulwersowała mnie najbardziej i do niej też postanowiłem się odnieść wysyłając do redakcji PB i osobiście autorki list o treści jak poniżej.
Podkreślam, że wyrażane przeze mnie opinie opierają się na doświadczeniach i dowodach zgromadzonych na przestrzeni lat 2008 - 2016 u kilku pracodawców w branży i odnoszą się w różnych aspektach i różnym procencie do każdego z nich. Tekst poniższy nie ma na celu dyskredytowania kogokolwiek, w tym firmy będącej bohaterem artykułu p. Wierzchowskiej a jedynie uwypuklenie praktyk łamania prawa przez różnych pracodawców sektora ochrony osób i mienia.
Bardziej szczegółowe informacje na tematy zaznaczone poniżej zostały na początku tego roku przekazane przeze mnie w osobnym piśmie między innymi prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej, panu Andrzejowi Dudzie.
Bardziej szczegółowe informacje na tematy zaznaczone poniżej zostały na początku tego roku przekazane przeze mnie w osobnym piśmie między innymi prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej, panu Andrzejowi Dudzie.
***
Szanowna Pani Redaktor
W tekście "Rozpoczyna się sprzedaż Konsalnetu", który opublikowała Pani na łamach Pulsu Biznesu w numerze 109 z 10-12 czerwca 2016 roku znalazły się zdania, których wymowa, nie wiem czy świadomie czy też przypadkowo, ale bezdyskusyjnie zafałszowuje obraz branży ochrony osób i mienia, w tym zwłaszcza sytuację jej pracowników. Mowa tu przede wszystkim o akapicie, w którym nazywa Pani deregulację, ozusowanie umów zleceń oraz stawkę minimalną "bolesnymi posunięciami" oraz dalszym, w którym używa Pani zwrotu "dodatkowe obciążenia" dodając jeszcze, że "firmy ratują się [podkreślenie moje] cięciami zatrudnienia". Wrażenie, jakie powstaje po przeczytaniu tych słów może być tylko jedno: oto "zły" ustawodawca rzuca kłody pod nogi przedsiębiorcom zatrudniającym setki tysięcy pracowników i pośrednio zmusza ich do redukcji, również liczonych w tysiącach, a zatem najkrócej rzecz ujmując - utrudnia prowadzenie biznesu. Odczucie takie jednak dalekie jest od jakiegokolwiek związku z rzeczywistością, na co niniejszym pozwalam sobie zwrócić Pani uwagę.
Branża ochrony w naszym kraju należy do tych, w których najczęściej łamane są prawa pracownicze i to łamane w sposób najbardziej jaskrawy, bo w odniesieniu do najniżej zarabiających i także najniżej wykwalifikowanych a tym samym najmniej zaradnych na rynku. Działania zaś, o których Pani łaskawa była wspomnieć, nakierowane są tylko na to, aby tym właśnie ludziom zapewnić te same prawa, jakie są minimalnymi w każdej innej gałęzi gospodarki i jakie za minimalne uznaje Kodeks Pracy.
Jestem dogłębnie przekonany, że rolą mediów, również tych zajmujących się wymienionymi tematami tylko od strony finansowej jest nazywanie po imieniu zmian, jakie zachodzą, zmian, których celem jest likwidacja patologii w zatrudnieniu, niemającej prawa bytu w XXI wieku nie zaś jakaś forma "domiaru".
Jeżeli bowiem mówić mamy o rzekomych obciążeniach, jakie stanowi dla pracodawcy konieczność odprowadzenia NORMALNEJ składki na ZUS z umowy zlecenia, powiedzmy najpierw o tym, jakim obciążeniem dla budżetu państwa będą kiedyś ci, za których wczoraj i przedwczoraj składek tych się nie odprowadzało. Jeżeli pochylić się mamy nad losem firm, które zastosować będą musiały stawki minimalne napiszmy wcześniej o tym za ile dziś pracują potencjalni beneficjenci tej zmiany i także jak żałosnym organizatorem jest przedsiębiorca, który mając potrzebę zatrudnienia pracownika nie jest w stanie zaproponować mu nic ponad to, co prawo wyznaczyło, jako stawkę najniższą z możliwych. Nazywajmy, powiadam, rzeczy po imieniu.
Jeszcze jakieś sześć, siedem lat temu najszerzej stosowanym a nieuczciwym, należy to podkreślić, sposobem obniżenia kosztów zatrudnienia w ochronie było tylko i aż stosowanie umów zleceń zawieranych ze spółkami córkami głównego pracodawcy, jako obowiązkowych uzupełnień etatów. Poprzez te właśnie dodatkowe umowy wypłacano wynagrodzenie za godziny nadliczbowe tworząc fikcję pracy świadczonej innemu podmiotowi a zatem niepodlegającej przepisom o dodatkach za nadliczbówki, czyli po prostu pozwalającej wypłacać za godzinę kwoty niższe niż nawet z pensji minimalnej. Wydawało się wtedy, że jest to maksimum tego, co można w tej kwestii zmanipulować, ale oczywiście był to dopiero początek tej swoiście pojmowanej kreatywności pracodawców. Niewiele później pojawiły się na masową skalę umowy zlecenia już solo, bez etatów, choć przecież zawsze prawie spełniające wszystkie wymogi stawianej takiej właśnie pracy. Cały zaś rok 2015 to wysyp umów jak je nazywam syjamskich, czyli zleceń bez składek emerytalnych i chorobowych, bo wystawianych nominalnie w dzień lub kilka dni po fikcyjnej umowie np. na 50 zł brutto (sic!!!) miesięcznie na pracę inną niż faktycznie wykonywana, istniejącą co prawda tylko na papierze, ale za to przepisowo w pełni oskładkowaną. Pozbawiono w ten prosty sposób nie tylko tysiące ludzi gwarantowanych im praw, ale i przy okazji oszukano ZUS i pośrednio urzędy skarbowe. Przykładem wreszcie ekstremalnym niech będą przypadki ogłoszeń o pracę, w których firmy ochroniarskie, będące, o czym się prawie nie wspomina w mediach, w większej części zakładami pracy chronionej, oferowały zatrudnienie na etat osobom (uwaga!) chorym psychicznie, upośledzonym umysłowo, z chorobami narządu wzroku oraz cierpiącymi na epilepsję, czyli najkrócej: ludziom, którzy przy całym szacunku dla ich stanu nigdy nie powinni pracować w branży, jako potencjalnie stwarzający zagrożenie dla siebie i innych. Co stało u podstaw tego otwarcia pracodawców? To proste: Najwyższe akurat za takich pracowników dopłaty z PFRON-u. Nazwanie takich praktyk tylko nadużyciem, byłoby zbyt łagodne…
I wreszcie kwestia ostatnia, ale absolutnie nie najmniej ważna, bo wiążąca się ze wszystkim prawie, co napisałem powyżej. Umowa zlecenie w ochronie nie oznacza dla zatrudnionego jak się to czasem przedstawia „tylko” pracy bez urlopu czy limitów godzin, ale jest przede wszystkim stosowana dla umożliwienia wypłacania za pracę stawek niższych, czasem drastycznie niższych niż w przypadku pensji minimalnej. Dokładniej zaś: służy do omijania prawa, ponieważ jak już wspomniałem przytłaczająca większość ochroniarzy wykonując swoje obowiązki spełnia wszystkie wymogi stawiane zatrudnieniu na etat. W praktyce oznacza to zatrudnianie za stawki uwłaczające godności człowieka, czyli np. pięć, cztery a czasem i trzy złote netto za godzinę bez jakichkolwiek dodatków. Proszę pamiętać o tym wszystkim, gdy kolejny dyrektor lub prezes wylewać będą swoje żale na utrudniające ich firmom działalność zmiany w prawie.
Rynek, szeroko rozumiana ekonomia, podaż i popyt są, z czym się w pełni zgadzam, jedynym motorem współczesnej gospodarki, ale motor ten, jeżeli rozumieć go dosłownie stać powinien zawsze na fundamencie prawa, nie zaś jak to ma dziś często miejsce w branży ochrony osób i mienia – zatopiony w pozbawionym zasad moralnych bagnie.
Z wyrazami szacunku
[tu w oryginale moje imię i nazwisko] – Katowice
Imię i nazwisko tylko do wiadomości redakcji.
***
DODANE 13 CZERWCA 2016
Kliknij aby powiększyć obrazek
środa, 11 maja 2016
Góry są zawsze - suplement
Czyli... dwie kolejne trasy w Beskidzie Małym. Najpierw Czernichów - Żar z wielgachnym "objazdem" przez Jaworzynę i Kiczerę a zaraz potem (tak naprawdę po miesiącu, ale tutaj o kliknięcie niżej) jubileuszowa wycieczka czterdziesta z Mikuszowic do Łodygowic też "slalomem" i to z całą pewnością gigantem przez Łysą Przełęcz i Przyszop. Zapraszam.
***
Zanim się jakiś esteta branży video oburzy, że coś tu jest tak albo siak, od razu wyjaśniam, że filmy kręcone są przeze mnie aparatem fotograficznym bez fajerwerków jak widać, a przede wszystkim traktowane jako DODATEK do zdjęć, które uważam za ważniejsze, aczkolwiek z racji "uśpienia" tego bloga od dłuższego czasu nie publikowane online.
niedziela, 1 maja 2016
Góry są zawsze
Wbrew temu co mogło się czasem wydawać nigdy nie był to blog o górach, wbrew z kolei wrażeniu późniejszemu absolutnie się od wędrówek nie odwróciłem. Mimo braku wpisów tutaj, mimo braku nowych zdjęć i filmów cały czas góry obecne są w moim życiu i w moim sercu i jest to jedna z niewielu spraw na tym świecie, co do której mam pewność, że nigdy się już nie zmieni.
Przy okazji najnowszych dwóch wycieczek poza zdjęciami przy okazji raczej wykonałem kilka krótkich filmików, które zmontowane jakoś, poniżej prezentuję. Zapraszam do oglądania. Zapraszam do wędrowania.
sobota, 16 kwietnia 2016
Porady spod lady, czyli Pan Portier Poleca
Kilka tygodni temu zdarzyło mi się czytać na pewnym blogu wpis, który autorka nazwała recenzją bądź też testem, dziś już nie pamiętam, ale w każdym razie czymś, co wynikało jak można się było spodziewać z jej doświadczenia z danym produktem. Zastanowiło mnie, że przedmiot owego testu, delikatnie mówiąc z dolnej strefy średniej półki pisząca obsypywała tam pochwałami w sposób aż zabawny przyozdabiając jeszcze swoje wynurzenia nadzwyczaj profesjonalnymi zdjęciami w dużej rozdzielczości... Oczywiście, o czym dziś będzie, ja także znam czy mam rzeczy, które uważam za wyjątkowo dobre, ale nie dlatego, że ktoś mi za to (nimi chociażby tylko) płaci. A tak właśnie było, czego doczytałem się dopiero przy końcu posta, w tym konkretnym wspominanym przypadku. I to mnie, nie będę ukrywał, co najmniej zniesmaczyło.
Powie ktoś, że przecież nie ma konfliktu między tym, by coś dostać od producenta czy dystrybutora, a tym by uznać to za bardzo dobre. Zgoda. Ale to tak jak nie ma niczego złego w tym, by np. jakiś pan dyrektor zatrudniał swojego syna. Niby nie ma, ale ryzyko braku obiektywnej oceny jednak istnieje. Zwłaszcza, gdy recenzujący nie jest kimś zajmującym się jakąś tam branżą stale, najlepiej profesjonalnie lub półprofesjonalnie a po prostu blogerem, któremu podesłano karton czekolady, odkurzacz czy fajny rower. Nie musi zresztą słodzić i słodzić, wystarczy, że nie wspomni o wadach i już jest jasne. Że ściemnia.
Nie piszę tego wszystkiego pod adresem tych, którzy fakt sponsorowania danego wpisu zaznaczają uczciwie zaraz na wstępie.
Ale dość narzekania, przejdźmy do rzeczy. Postanowiłem i ja coś testowo potestować, a może bardziej po prostu zaznaczyć wszem i wobec jako według mnie dobre lub bardzo dobre. W absolutnej większości po kilku latach użytkowania, w absolutnej mniejszości po kilkunastu co najmniej miesiącach. I co najważniejsze bez niczyjego za to rewanżu.
---
Herbata Jones Classic *****
Co to jest?
Ręcznie zbierana czarna herbata, oryginalna cejlońska, w opakowaniach po 50 lub 100 torebek. Kraj pochodzenia Sri Lanka. Cena za opakowanie odpowiednio ok. 7,60 lub 13 zł
Dlaczego?
Bardzo mocny, wydajny i aromatyczny napar. Przyjemny, wyraźny i klasyczny zarazem smak. Torebki dwukomorowe pakowane po 25 sztuk w eleganckie osobno ofoliowane kartoniki i te dopiero umieszczane w opakowaniu głównym.
Moje zdanie.
Mam taki zwyczaj, że na święta Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy kupuję herbatę inną niż na co dzień. Zawsze czarną, bo tylko taką uznaję, najczęściej ekspresową, bo ta jest najwygodniejsza, ale jednak im bardziej ciekawą, niszową, "dziwną" przy takiej okazji, tym chętniej. Może z pięć, może więcej lat temu trafiłem w ten sposób na Jonesa. Nie zapomnę nigdy pierwszego wrażenia... ulgi. Czyli jednak jest jeszcze na tym świecie NORMALNA herbata! Nie pachnące plastikiem czy sianem "coś" z czego napar jest w najlepszym razie bursztynowy, ale autentyczna mocna herbata z której jednej torebki można zaparzyć spokojnie (wiem, wiem, to świętokradztwo, ale też żywy dowód jakości) dwie mocne szklanki. I to herbata pachnąca, prawdziwie smaczna, a przecież bez jakichkolwiek dodatków.
Smak można jak mi się wydaje porównać do herbat Yunnan, jeżeli to komuś pomoże w ocenie. Najlepszym jednak jego opisem jest cytat z Wikipedii: Jest to gatunek najbardziej zbliżony do tego, co w Europie i Ameryce zwykło się uważać ogólnie za herbatę.
Margaryna Roślinna Bielmar *****
Co to jest?
Margaryna do smarowania. Bez konserwantów, z witaminami. Opakowanie 500g. Cena ok. 4,50 zł
Dlaczego?
Nie daje poczucia jedzenia "czegoś obcego" pomiędzy pieczywem, a sednem kanapki, co jest niestety dość częstym wrażeniem nawet w droższych i bardziej znanych margarynach. Jest jednak nie tyle neutralna, ile delikatna, lekko mleczna, w tym właśnie przypominając masło. Przyjemny zapach i świetna konsystencja, to kolejne jej zalety.
Moje zdanie.
W trwającej od prawie dwóch setek lat wojnie wyznawców masła i margaryny od mniej więcej dwóch i pół dekady jestem "margarynowcem". Zostały mi jakoś w pamięci płatki masła układane na chlebie i tak na zimno i sztywno z umiarkowaną przyjemnością jedzone albo znów żółtawe pieczywo i wspomnienie po tym, że czymś tam, co właśnie się roztopiło i zniknęło, było ono wcześniej posmarowane. Od masła zatem odszedłem definitywnie. Przez lata próbowałem wielu produktów do smarowania od tych najbardziej znanych po wszelakie wynalazki śmieciowe nie mające nawet ze względu na skład prawa używania nazwy margaryna. Najciekawsze tak na marginesie, co spotkałem w jednym z marketów nie dalej jak kwartał temu, a czego na szczęście nie odważyłem się kupić, to "cudeńko" w cenie 1,99 za... kilogram! Brr...
Na dobrą sprawę jednak nawet przy produktach z najwyższej półki nigdy nie byłem do końca zadowolony. Brakowało mi czegoś pośrodku, pomiędzy masłem a margaryną, bynajmniej nie par excellence miksu, bo i tego kosztowałem z umiarkowaną satysfakcją. Eksperymentując zatem podobnie jak to miało miejsce z herbatą kupiłem któregoś dnia Roślinną, którą jeszcze pod nazwą Masła Roślinnego pamiętałem jako stale obecną w lodówce mojej babci w latach 80. Kupiłem, zasmakowałem i odtąd zajadam już stale.
I tutaj jeszcze uwaga. Na rynku jest kilka przynajmniej produktów bardzo podobnych wizualnie a nawet noszących zbliżone nazwy. Nie chcąc tu robić czarnego margarynowego PR zaproponuję więc wątpiącym, by dla porównania zakupili Roślinną z Bielmaru i prawie identyczny produkt konkurencji, też zresztą produkowany od dziesięcioleci. Niebo i ziemia.
W trwającej od prawie dwóch setek lat wojnie wyznawców masła i margaryny od mniej więcej dwóch i pół dekady jestem "margarynowcem". Zostały mi jakoś w pamięci płatki masła układane na chlebie i tak na zimno i sztywno z umiarkowaną przyjemnością jedzone albo znów żółtawe pieczywo i wspomnienie po tym, że czymś tam, co właśnie się roztopiło i zniknęło, było ono wcześniej posmarowane. Od masła zatem odszedłem definitywnie. Przez lata próbowałem wielu produktów do smarowania od tych najbardziej znanych po wszelakie wynalazki śmieciowe nie mające nawet ze względu na skład prawa używania nazwy margaryna. Najciekawsze tak na marginesie, co spotkałem w jednym z marketów nie dalej jak kwartał temu, a czego na szczęście nie odważyłem się kupić, to "cudeńko" w cenie 1,99 za... kilogram! Brr...
Na dobrą sprawę jednak nawet przy produktach z najwyższej półki nigdy nie byłem do końca zadowolony. Brakowało mi czegoś pośrodku, pomiędzy masłem a margaryną, bynajmniej nie par excellence miksu, bo i tego kosztowałem z umiarkowaną satysfakcją. Eksperymentując zatem podobnie jak to miało miejsce z herbatą kupiłem któregoś dnia Roślinną, którą jeszcze pod nazwą Masła Roślinnego pamiętałem jako stale obecną w lodówce mojej babci w latach 80. Kupiłem, zasmakowałem i odtąd zajadam już stale.
I tutaj jeszcze uwaga. Na rynku jest kilka przynajmniej produktów bardzo podobnych wizualnie a nawet noszących zbliżone nazwy. Nie chcąc tu robić czarnego margarynowego PR zaproponuję więc wątpiącym, by dla porównania zakupili Roślinną z Bielmaru i prawie identyczny produkt konkurencji, też zresztą produkowany od dziesięcioleci. Niebo i ziemia.
Pasta do butów Giguś *****
Co to jest?
Pasta w płynie. Wysokopołyskowa. Zawiera lanolinę. Opakowanie 70g. Cena ok. 3,30 zł
Co to jest?
Pasta w płynie. Wysokopołyskowa. Zawiera lanolinę. Opakowanie 70g. Cena ok. 3,30 zł
Dlaczego?
Pasta doskonale się rozprowadza, maskuje drobne uszkodzenia obuwia, nawilża i uelastycznia skórę jednocześnie zabezpieczając ją przed działaniem wody, nabłyszcza. Efekt jest długotrwały.
Moje zdanie.
Gigusia, który z tego co mi wiadomo jest tylko marką zbiorczą dla popularnych produktów chemii gospodarczej różnych producentów zakupiłem po raz pierwszy około dwóch lat temu szukając przede wszystkim pasty w płynie odpowiedniej dla moich dość mocno już schodzonych butów wojskowych. Oczywiście zarówno wcześniej jak i później stosowałem też inne pasty jednak mimo początkowo podobnych wizualnie efektów Giguś miał i ma nad nimi przewagę jaką jest radykalne "odmładzanie" skóry. O ile moje desanty są po prostu tu i ówdzie porysowane, to próba jakiej dokonałem na starych, bodajże siedmioletnich trzewikach roboczych absolutnie mnie zszokowała. Powtórzę. Stare buty robocze ze skórą twardą jak kamień i o strukturze prawie że sztruksu w ciągu kwadransa stały się elegancko błyszczącymi i nowymi jak ze sklepu. Dodatkowo jeszcze zamiast jak po innych pastach, ładnej bo ładnej, ale jednak tylko błyszczącej skorupy znów miały elastyczną skórę. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Giguś jest po prostu baaardzo tani, co w połączeniu z jakością jest według mnie ewenementem na rynku. Zaniepokojonych od razu poinformuję, że przy butach z natury bardziej matowych efekt nabłyszczania nie jest aż tak mocny, żeby stanowiło to przeszkodę w stosowaniu.
Plestop *****
Co to jest?
Płyn do natychmiastowego usuwania grzybów i pleśni ze ścian. Ma również inne zastosowania. Opakowania po 0,75, 1 i 5 litrów. Cena za op. 0,75 (spryskiwacz) lub 1 litr (zapas - butelka plastikowa) ok. 10 zł
Dlaczego?
Usuwa pleśnie i grzyby w kilka minut nie pozostawiając ŻADNYCH śladów, także po sobie samym. Nie wymaga zmywania, wycierania itp. Działa tak samo na ścianach białych jak i kolorowych. Specyficzny zapach środka znika po kilkunastu minutach przy aktywnym wywietrzeniu pomieszczenia, efekt działania utrzymuje się kilka do kilkunastu tygodni.
Moje zdanie.
Miałem swego czasu, zwłaszcza w porze jesienno-zimowej, problem z powracającą w łazience pleśnią. Plestop w kilka minut wyczyścił wszystko do zera. Po psiknięciu pleśń się praktycznie rozpuszcza, znika, wyparowuje razem z resztkami płynu. Moim już prywatnym odkryciem jest możliwość zastosowania Plestopu np. do mycia kranów (baterii, mówiąc bardziej fachowo), zlewów z nierdzewki oraz... blatów kuchennych, ale tu uwaga, mowa o blatach takich jak niegdysiejsze stoliki w pociągach, laminowanych, grubych. Przykład takowego na zdjęciu poniżej.
Biały Jeleń. Żel do twarzy z oczarem wirginijskim. ****
Co to jest?
Żel do mycia dla cery tłustej i ze skłonnościami trądzikowymi. Łagodzi podrażnienia, usuwa nadmiar sebum, zmniejsza skłonność do powstawania wykwitów. Opakowanie 175 ml (początkowo 200 ml - downsizing - za to jedna gwiazdka mniej) za ok. 6,80 zł
Dlaczego?
Jedno słowo - DZIAŁA. Nie od razu, a po jakimś czasie, na przykład kilkurazowym (kilkudniowym) stosowaniu, ale ulga odczuwalna jest natychmiast. Zmiany skórne stopniowo łagodnieją, wysuszają się, w widoczny sposób zmniejsza się stan zapalny, zamykają pory, wygładzają nierówności.
Moje zdanie.
Produkt pochodzi z serii kosmetyków, które z kolei, o ile pamiętam, "zaczęły się", przynajmniej w sensie nazwy, od szarego mydła używanego do prania, ale także i do mycia jeszcze w czasach PRL-u. Stosuję go od kilku już lat, nie tylko w domu, ale również podczas górskich wędrówek oraz... po ukąszeniach owadów. W tym ostatnim przypadku wystarczy kropelkę płynu nanieść na zmienione miejsce, lekko rozmyć wodą, odczekać kilka minut do wyschnięcia i zmyć wodą ponownie.
Krem do golenia WARS *****
Co to jest?
No cóż, jak być może sama nazwa wskazuje - krem do golenia właśnie. Tubka 65 g. Cena ok. 2,80 zł
Co to jest?
Żel do mycia dla cery tłustej i ze skłonnościami trądzikowymi. Łagodzi podrażnienia, usuwa nadmiar sebum, zmniejsza skłonność do powstawania wykwitów. Opakowanie 175 ml (początkowo 200 ml - downsizing - za to jedna gwiazdka mniej) za ok. 6,80 zł
Dlaczego?
Jedno słowo - DZIAŁA. Nie od razu, a po jakimś czasie, na przykład kilkurazowym (kilkudniowym) stosowaniu, ale ulga odczuwalna jest natychmiast. Zmiany skórne stopniowo łagodnieją, wysuszają się, w widoczny sposób zmniejsza się stan zapalny, zamykają pory, wygładzają nierówności.
Moje zdanie.
Produkt pochodzi z serii kosmetyków, które z kolei, o ile pamiętam, "zaczęły się", przynajmniej w sensie nazwy, od szarego mydła używanego do prania, ale także i do mycia jeszcze w czasach PRL-u. Stosuję go od kilku już lat, nie tylko w domu, ale również podczas górskich wędrówek oraz... po ukąszeniach owadów. W tym ostatnim przypadku wystarczy kropelkę płynu nanieść na zmienione miejsce, lekko rozmyć wodą, odczekać kilka minut do wyschnięcia i zmyć wodą ponownie.
Krem do golenia WARS *****
Co to jest?
No cóż, jak być może sama nazwa wskazuje - krem do golenia właśnie. Tubka 65 g. Cena ok. 2,80 zł
Dlaczego?
Produkt w swojej klasie wzorcowy, sprawdzony od dziesięcioleci, a nadto nie tylko skuteczny i pozostawiający bardzo "rasowy" zapach dobrej wody kolońskiej, ale również.... tani.
Moje zdanie.
"Uuu... Co to za woda kolońska? - To nie woda, to krem do golenia!" No właśnie, takie miałem pierwsze skojarzenie, zastanawiając się jak opisać Warsa. Ale przecież summa summarum nie zapach jest tu najważniejszy, a zatem może garść innych spostrzeżeń dla uzupełnienia. Krem jest bardzo gęsty, "mięsisty" wręcz, nie spływa ani z pędzla, ani tym bardziej z twarzy, dobrze zmiękcza zarost, łatwo się zmywa, nie pozostawia, w przeciwieństwie do niektórych pomysłów konkurencji uczucia obsmarowania się czymś tłustym, co potem trzeba spłukiwać w nieskończoność. Jest bardzo tani, a przy tym klasycznie elegancki. A czy mówiłem już, że pięknie pachnie? :)
Zmiękczający krem do stóp Joanna Naturia ****
Co to jest?
Krem zmiękczający do stóp zawierający masło shea i mocznik. Tubka 50 g za około 2,80 zł
Dlaczego?
Systematycznie stosowany usuwa zrogowacenia, zwiększa elastyczność skóry, wygładza ją a nadto dobrze się wchłania, nie jest tłusty i posiada przyjemny zapach. Gęstość również dobrana jest bardzo wygodnie - na poziomie kremów glicerynowych do rąk.
Moje zdanie.
Krem sprawdził się u mnie nie tylko na stopach, ale także na łokciach czy kolanach (oraz z natury rzeczy, to jest sposobu aplikowania, także na dłoniach). Skutki stosowania odczuwalne są niemal natychmiast, a przyjemny zapach zachęca do stosowania. Niebagatelną zaletą jest też cena - bardziej niż symboliczna.
Czekolada Mleczna Wiodąca Marka (E.Leclerc) ****
Produkt w swojej klasie wzorcowy, sprawdzony od dziesięcioleci, a nadto nie tylko skuteczny i pozostawiający bardzo "rasowy" zapach dobrej wody kolońskiej, ale również.... tani.
Moje zdanie.
"Uuu... Co to za woda kolońska? - To nie woda, to krem do golenia!" No właśnie, takie miałem pierwsze skojarzenie, zastanawiając się jak opisać Warsa. Ale przecież summa summarum nie zapach jest tu najważniejszy, a zatem może garść innych spostrzeżeń dla uzupełnienia. Krem jest bardzo gęsty, "mięsisty" wręcz, nie spływa ani z pędzla, ani tym bardziej z twarzy, dobrze zmiękcza zarost, łatwo się zmywa, nie pozostawia, w przeciwieństwie do niektórych pomysłów konkurencji uczucia obsmarowania się czymś tłustym, co potem trzeba spłukiwać w nieskończoność. Jest bardzo tani, a przy tym klasycznie elegancki. A czy mówiłem już, że pięknie pachnie? :)
Zmiękczający krem do stóp Joanna Naturia ****
Co to jest?
Krem zmiękczający do stóp zawierający masło shea i mocznik. Tubka 50 g za około 2,80 zł
Dlaczego?
Systematycznie stosowany usuwa zrogowacenia, zwiększa elastyczność skóry, wygładza ją a nadto dobrze się wchłania, nie jest tłusty i posiada przyjemny zapach. Gęstość również dobrana jest bardzo wygodnie - na poziomie kremów glicerynowych do rąk.
Moje zdanie.
Krem sprawdził się u mnie nie tylko na stopach, ale także na łokciach czy kolanach (oraz z natury rzeczy, to jest sposobu aplikowania, także na dłoniach). Skutki stosowania odczuwalne są niemal natychmiast, a przyjemny zapach zachęca do stosowania. Niebagatelną zaletą jest też cena - bardziej niż symboliczna.
Czekolada Mleczna Wiodąca Marka (E.Leclerc) ****
Co to jest?
Czekolada mleczna. Tabliczka 100 gram za 1,99 zł
Dlaczego?
Smak jest kwestią bardzo indywidualną, ale w przypadku konkretnych produktów może jednak stanowić jakiś zbiorowy punkt odniesienia. Ta czekolada, choć produkowana jest przez mało znaną firmę Union Chocolate dla sklepów E.Leclerc na tle innych produktów tego segmentu wyróżnia się in plus wyrazistym, głębokim smakiem, przyjemnym zapachem i właściwą konsystencją. Z powodzeniem może konkurować z dużo od niej droższymi i lepiej rozpoznawalnymi.
Moje zdanie.
Mam czasem dziwne ciągoty do próbowania towarów z niekoniecznie najwyższych półek. Nie tyle bierze się to z konieczności, ile z ciekawości raczej, podpartej niewątpliwie zdarzającymi mi się nieraz przyjemnymi zaskoczeniami takimi jak tabliczka Wiodącej Marki. Co ciekawe pozostałe czekolady tej serii wytwarzane już przez innego producenta są na poziomie zbliżonym do reszty w tej klasie, czyli słabym lub ledwostrawnym :) Mleczna za to smakuje wyśmienicie i mnie przynajmniej kojarzy się z fioletową Goplaną, a jest to, żeby było jasne, wielka zaleta.
Maszynki do golenia ECO+ (E.Leclerc) ****
Co to jest?
Maszynki do golenia, jednorazowe, pakowane po 10 sztuk.
Cena za opakowanie 2,79 zł (!!!)
Krótko i na temat. Golę się codziennie, a zarost mam twardy niczym dorosły dzik i równie dziko (czytaj: szybko) się odnawiający, wiem zatem z doświadczenia jaka maszynka jest, a jaka nie jest skuteczną bez pozbywania się paru dziesiątek złotych oczywiście, bo nie w tym rzecz. Najpopularniejszy w Polsce i zarazem powszechnie z jednorazówką kojarzony produkt kosztuje ok. 1,30 za sztukę i 13 zł za opakowanie 10 sztuk. Wydaje się nam, użytkownikom, przez jego popularność zapewne, że to normalna cena i nie ma co się spodziewać niczego tańszego. I tu zaskoczenie. Maszynki ECO +. Wprawdzie nie można ich kupić na sztuki a tylko w całych opakowaniach, ale jeżeli takie opakowanie kosztuje 1/4 ceny tamtego, wiadomego i wyżej wspominanego, zaś jakość wykonania, wygoda użytkowania, skuteczność i wytrzymałość W ŻADEN SPOSÓB SIĘ NIE RÓZNIĄ, to chyba nie ma sensu pisać niczego więcej. Nie dajmy się oskubać przy goleniu :))
Szynka z Karczmy, Szynka z Wędzarni
(LIDL - marka Pikok) ****
Co to jest?
Szynka wędzona sporządzona ze 104 lub 125 gram mięsa na 100 gram szynki. Cena ok. 28 zł/kg
Dlaczego?
Autentyczny smak szynki "jak za Gierka" lub innej z naszych wspomnień/wyobrażeń/pragnień na co dzień raczej w zwykłych sklepach nieosiągalnych. Szynka z Karczmy nieco mniej, Szynka z Wędzarni nieco mocniej podwędzana. Wyraźnie wyczuwalne mięso, a nie jak w produktach czasem nawet sporo droższych "coś" o konsystencji troszkę lepszej parówki.
Moje zdanie.
Należę do pokolenia, które dorastało w przekonaniu, że szynkę je się dwa razy w roku, podobnie jak pomarańcze czy cytryny. Tyle, że tamta szynka nie tylko dlatego, że wyczekiwana, miała smak, zapach i dawała przyjemność, a to co obecnie kupić możemy w sklepach mięsnych najczęściej tylko mniej lub bardziej jedzącego odrzuca. Zdecydowałem się około roku temu bez wielkich nadziei na kupienie szynki Pikok po przeczytaniu w którejś z gazetek reklamowych z jakiej ilości mięsa została wytworzona. I to był jedyny wtedy argument. Za to kiedy już jej spróbowałem... niestety, ale chyba poczułem się uzależniony. Nic, dosłownie nic w cenie zbliżonej do tej nie może się z tą szynką równać.
Superkoszyk *****
Co to jest?
Superkoszyk.pl - drogeria internetowa www.superkoszyk.pl
Dlaczego?
Bardzo szeroki wybór towarów, częste promocje i gratisy, przejrzysta strona internetowa, system premii i rabatów, idealny i ekspresowy wręcz kontakt z obsługą, wiele możliwości dostawy towaru i zapłaty za niego, rozwiązywanie problemów zawsze na korzyść klienta. GENIALNIE opakowane przesyłki zawsze z dołączonym workiem na odpady tekturowe którymi wypełnia się puste miejsce w kartonie.
Moje zdanie.
Ktoś postawił sobie ambitne zadanie i je zrealizował. To już nie jest jakiś tam sklepik, który da na złotówkę zniżki na stu złotych zamówienia, to jest prawdziwy, w jak najlepszym znaczeniu tego słowa kombinat. I wzór tego jak się powinno w Internecie sprzedawać. Trzeba się mocno starać, żeby nie załapać się w Superkoszyku na jakiś bonus! Przykłady: Zakupy za 150 zł dostarczane są bezpłatnie, za zamówienie newslettera dostajemy 10 zł obniżki do następnego zamówienia, brak kolejnych zakupów przez kilka miesięcy skutkuje... zniżką na nie :), zamiana towaru na podobny w przypadku jego braku na składzie po złożeniu zamówienia a przed wysłaniem realizowana jest na koszt sklepu, często otrzymujemy gratisowe dodatki, czasem nawet dedykowane :) Kiedyś dostałem kilka próbek różnych towarów za mailowe zgłoszenie obsłudze błędu w opisie jakichś baterii na stronie (były zwykłe, opisano że to alkaiczne) i tak dalej i tym podobnie. Bardzo, bardzo miłe superkupowanie!
---
Tekst jest indywidualną opinią autora. Wszystkie marki zostały wykorzystane wyłącznie w celach informacyjnych. Zdjęcia pochodzą ze stron internetowych producentów lub dystrybutorów.
piątek, 8 kwietnia 2016
Nostrada(r)mus
Odkąd tylko Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło, że jednym z pierwszych działań po wygraniu wyborów będzie wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej dla śmieciobiorców uderzyły w moje zmysły z różnych stron trzy fale bardzo silnych emocji. Po pierwsze więc niektórzy zaczęli mieć graniczącą z opętaniem nadzieję, że to wszystko stanie się naprawdę, po drugie inni, pełni obłudy, a dotychczas obojętni na to, że gnoi się w Polsce setki tysięcy ludzi płacąc im żebracze grosze poczęli piać z upojenia, że już niedługo, że jest super, że zawsze byli z nami itp. i wreszcie po trzecie grający na nutach walki o utrzymanie miejsc pracy (a tak naprawdę nowocześniejszej formy niewolnictwa) śmieciodawcy, na czele z obecnym we wszystkich chyba mediach pewnym panem prezesem powiedzmy X wznieśli lament pod niebiosa, że jak to tak, że to ich zrujnuje, że przecież dwanaście złotych to ogromne pieniądze...
Ale już, już, spokojnie. Sytuacja z wolna się klaruje. Jak w tym dowcipie: Słuchacze pytają: Czy to prawda, że na Placu Czerwonym rozdają samochody? Radio Erewań odpowiada: tak, to prawda, ale nie samochody, tylko rowery, nie na Placu Czerwonym, tylko w okolicach dworca warszawskiego i nie rozdają, tylko kradną.
Stawka minimalna wejdzie do stosowania nie jak zapowiadano od pierwszego lipca, a od pierwszego września bieżącego roku. Nie dla wszystkich, a tylko dla zawierających nowe lub kolejne umowy zlecenia (ci z umów już trwających na podwyżkę poczekają do 1 stycznia 2017) i wreszcie drobiazg, nie dla zatrudnionych w systemie prowizyjnym, zatrudniających kogoś lub... samodzielnie decydujących o miejscu wykonywania pracy.
I mam oto taki sen. Abstrakcyjny zupełnie. Kowalskiego wzywają pilnie do kadr.
- Ma pan zlecenie od stycznia do sierpnia, prawda?
- No prawda.
- Daj pan je tu na chwilę.
- ...
- O! A tu ma pan nowe, od stycznia do końca roku.
- A tamto?
- A tamto... do niszczareczki...
- Ale w styczniu dostanę 12 zł na godzinę?
- No jasne, że tak. Tyle że w Świnoujściu. No chyba, że WYBIERA pan Katowice?
- Katowice bym wolał...
- No to za 3 brutto.
Dobra zmiana?
===================
Poniżej kopia mojego maila wysłanego do redakcji TVN 24
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.