Niedzielny spacer pomiędzy katowickimi osiedlami
- Tysiąclecia i Witosa
Oto Tysiąclecie.
Sztandarowy obrazek z Katowic lat 70 i 80 ubiegłego wieku. Drugie obok
"gwiazd" na Zawodziu osiedle eksploatowane do znudzenia na okładkach
wszelakich przewodników i folderów i ujmowane we wszystkich
chyba możliwych układach na widokówkach. Miejsce symbol. Symbol
nowoczesności, szerokich perspektyw, "drugiej Polski"
i chyba przede wszystkim przywracania świetności terenom cokolwiek
zapomnianym czy też nawet zniszczonym. Ot, taki peerelowski Śląsk 2.0. Czy
udany? Raczej tak, choć imponująca nawet dziś jeszcze architektura miejscami zwyczajnie przytłacza, a enklawy zieleni, aczkolwiek obecne, nie są w
stanie tego przykrego wrażenia zniwelować. Z drugiej jednak strony
otoczenie dzielnicy jakim jest od północy Wojewódzki Park Kultury i Wypoczynku
(obecnie nazywany Parkiem
Śląskim) a od południa sporej wielkości staw Maroko dają możliwość szybszego
niż to najczęściej w miastach bywa wyrwania się ku zieleni, ciszy i spokojowi.
Tak więc po zaakceptowaniu "koncepcji orzecha" w której zieleń
otacza, ale raczej nie przenika, "Tauzen",
bo tak od lat Katowiczanie nazywają to miejsce, może się nawet podobać.
Postanowiliśmy
z Agatą sprawdzić na ile dziecinne wspomnienia z wypraw do ZOO czy Wesołego Miasteczka wespół
z wyobrażeniami bardziej już dorosłymi z chwil w których w ten czy
inny sposób Tysiąclecie pojawiało się w naszym życiu zgadzają się z
rzeczywistością Anno Domini 2014 i wybraliśmy się na
sporej długości spacer rozpoczynając go (jakżeby inaczej!) naprzeciwko Alei Żyrafy - tej
samej którą w lipcu udawaliśmy się na zwiedzanie ogrodu zoologicznego.
Niedziela 23 listopada 2014 godzina 10:53
Z
centrum Katowic dojeżdżamy autobusem linii 673 do przystanku "os. Tysiąclecia
ZOO", kojarzącego mi się przez swą niefortunną nazwę z
nadgorliwcami, którym za komuny zdarzało się mówić o "osiedlu Tysiąclecia
PRL-u" i mając przed sobą rondo
im Henryka Sławika, a za plecami wspomnianą już żyrafę ruszamy
ulicą
Tysiąclecia w kierunku ronda
im. Karola Stryi. Jest to jedna z najważniejszych tras osiedla
i zarazem dobra jego wizytówka. Najpierw mijamy starsze, pochodzące z lat 60 i
70 bloki, dokładnie te, które pierwsze przychodzą nam na myśl, kiedy wspominamy
tą dzielnicę, pomiędzy nimi na wprost widzimy już powstałe w latach 80 "kukurydze"
i wreszcie po prawej wyłaniają się będące jeszcze w trakcie budowy najnowsze,
bardziej już typowe, acz również jak te wcześniejsze, potężne budynki ciągle jak
z tego wynika rozrastającego się kompleksu.
Chociaż wbrew pierwszym obawom napotykamy tu i ówdzie drzewa, skwerki i zwykłe trawniki, to jednak nie równoważą one ilości betonu, asfaltu, stali i przede wszystkim wrażenia totalnego zaplanowania wszystkiego i wszędzie. Brakuje jak na razie odrobiny naturalnej natury ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami, ale za to bez sztucznego koloryzowania, po prostu zostawionej samej sobie. Na szczęście za czas jakiś, już na pożegnanie osiedla, troszeczkę jej będzie. Ale o tym za chwilę.
Po minięciu marketu przy rondzie Stryi skręcamy w lewo i ulicą teraz już Mieszka I docieramy do
imponującego, niezwykle oryginalnego ceglanego kościoła ukończonego na początku
lat 90. To parafia pod
wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego i Matki Bożej Uzdrowienia Chorych. Nietuzinkowa
i bardzo ładna zarazem budowla, kojarząca się, zwłaszcza gdy się ją ogląda od
strony rzeki Rawy
z baśniowym zamczyskiem, ze względu na kręcone schody i mury, jest mi prywatnie
znana także z tego, że przyglądałem się jej codziennie przez długie miesiące w
końcówce lat 80 dojeżdżając osinobusem na budowę ośrodka zdrowia przy ulicy Ułańskiej, także
na Tysiącleciu, tyle że Górnym. My,
co zaznaczam, cały czas jesteśmy na Dolnym. A
powyższe wspomnienie niech będzie dowodem, że i niżej podpisany dołożył niegdyś
swą cegiełkę, najzupełniej dosłownie zresztą rozumianą do powstania tej
dzielnicy...
Ogromnym łukiem prawie że zawracamy teraz i zostawiając kościół za sobą dochodzimy alejką nad Rawą do kolejnego ronda, tym razem imienia Konstantego Wolnego, z którego w prawo ulicą Jana Pawła II docieramy do chyba najpiękniejszego zakątka osiedla, czyli stawu Maroko. Jak wieść niesie w ogromnym trzcinowisku tuż obok niego żyją sobie nie tylko powszechnie znane kaczki, łabędzie czy żaby, ale także np. piżmaki i zaskrońce, a zatem stworzenia raczej rzadko w miastach spotykane. Cały zaś teren użytku ekologicznego "Stawy na Tysiącleciu" ma ok 16 hektarów, w tym powierzchnia stawów (są dwa) ponad 8, czyli całkiem sporo.
Przez
wiele lat tuż nad brzegiem funkcjonował tu ośrodek wodno rekreacyjny kopalni Kleofas,
a kolejnym (Państwo wybaczą autoreklamę!) epizodem z życia
autora związanym z odwiedzaną dziś dzielnicą było malowanie płotu
wspomnianej placówki, którego dokonał był jesienią 1989 roku ku swej wielkiej
radości zresztą, bo przecież w czarującej tak wtedy jak i dziś okolicy.
No właśnie, skąd ją znam? Czy raczej: skąd JESZCZE znam ogólnie Tysiąclecie? Z wczesnego dzieciństwa na przykład, gdy z mamą przyjeżdżałem do okolicznych, prawdopodobnie lepiej zaopatrzonych sklepów na zakupy. Z czasów zawodówki, kiedy to z praktyk na których pomagaliśmy ekipom usuwającym szkody górnicze w prywatnych mieszkaniach najczęściej w okolicach ulicy Dębowej (i dzielnicy Dąb) wracałem tędy na kopalnię, a także ze wspomnianych już wypraw do WPKiW, pracy na budowie przy ulicy Ułańskiej oraz właśnie ośrodka nad stawem o którym przed sekundką. Okazuje się, że całkiem tego sporo, prawda?
No ale nic, idziemy
dalej. Nowoczesnym wiaduktem nad Drogową Trasą Średnicową
zbliżamy się już do granicy Tysiąclecia i Załęża,
czyli ulicy Gliwickiej.
Krajobraz zmienia się tu diametralnie, rzec by można o kilkadziesiąt lat.
Zresztą skoro o latach mowa, to warto zaznaczyć, że idąc w prawo
doszlibyśmy do osiedla o bliskiej mi nazwie Kolonia
Mościckiego (wcześniej Kolonia
Belojannisa, wcześniej kolonia Mościckiego, a w międzyczasie jeszcze Rudolf Hess Kolonie),
zaś dokładnie prawie naprzeciwko niego, w czasach PRL-u odnaleźlibyśmy giełdę
owocowo warzywną i samochodową, na której autor niniejszego bloga
zamierzał dawno temu zakupić samochód (?) marki syrena za
całe 40.000 polskich, acz komunistycznych niestety złotych. Ale nie
zakupił.
Na
Gliwickiej skręcamy w lewo (w kierunku centrum miasta) i mijając najpierw
raczej skromny Park Załęski, a zaraz
za nim masywny budynek dawnego kopalnianego
Domu Kultury dochodzimy do charakterystycznego krzyża po lewej
i vis a vis niego kierujemy się w Wiśniową.
Tu czas zatrzymał się już bezdyskusyjnie. Poza irytującym
tandetnością szyldem sklepu spożywczego wszystko jest jak dawniej. Czyli
jak kiedy dokładnie? Jak w latach osiemdziesiątych, sześćdziesiątych,
trzydziestych. Jak zawsze. Tak. Aż się dziwnie robi. Ale przyjemnie. To taki
niefałszowany Śląsk "kopalniany" jak z filmów. Są brudne familoki i
pełne prania balkony, są komórki na węgiel i gołębniki na placu, są zawsze obecni sąsiedzi na
ławeczkach pod oknami i jest klimat. To najważniejsze. Prosty. Jak
talerz żuru po ciężkiej szychcie. Warto
tu zajrzeć, by poczuć i spróbować zrozumieć ten dawny, zanikający już świat...
Przechodzimy teraz pod wiaduktem kolejowym (Polecam zerknięcie na zdjęcie podtopionego tu autobusu w książce pt. Monografia rzeki Rawy) i oto jesteśmy na ulicy Obroki, do roku 1990 zwanej ulicą Rewolucjonistów. Po lewej w dali mamy tu
od dziesięcioleci już słynne: katowicki "szaberplac" i giełdę owocowo warzywną, na wprost dawną halę sportową jeszcze dawniejszej kopalni, a wreszcie za
nią i obok niej w prawo równie nieaktualne niestety Domy Górnika (w jednym z
nich ćwierć stulecia temu zamurowywałem okienka w piwnicach, ha ha!) i... no
nie, o tym trzeba opowiedzieć nieco szerzej.
Po
pierwsze za Domami Górnika jest pawilon handlowy. W pawilonie tym niżej
podpisany w początku lat 90 był stałym klientem działu monopolowego (Ha ha ha! Tak - był, ale bez obaw - jako "donosiciel", nie konsument!) oczekując
grzecznie w kolejce na magiczną godzinę trzynastą (wcześniej alkoholu nie
sprzedawano), zaś około roku 1993 zakupił nóż kuchenny. I co z tego, zapytacie Państwo?
Ano sporo. Nóż ów, nabyty jako się rzekło w 1993 roku mam do dziś, NIGDY niczym
go nie ostrzyłem, a nadal tnie bezproblemowo nawet kości i blachę z konserw. I
zawsze sobie obiecuję, że jak tylko cofnę się w czasie, to pierwsza sprawa -
kupić jeszcze jeden! Tak na wszelki wypadek, gdyby jednak ten się kiedyś stępił.
Za
sklepem jest osiedle czerwonych czteropiętrowców. Budował je w pierwszej
połowie lat 80 między innymi mój ojciec, którego nieraz tu odwiedzałem. W
trakcie takich wędrówek po budowie czy wielogodzinnego nudzenia się w szatni zdarzało
mi się na otrzymane od taty talony spożywać obiady właśnie w okolicznych hotelach
robotniczych. I nawet przez myśl mi nie przeszło wtedy, że za kilka
lat będę naprawdę pracował na Kleofasie!
Tutaj
dygresja. Tata pracował w PBPW,
Przedsiębiorstwie
Budowlanym Przemysłu Węglowego. Nie był górnikiem, tylko murarzem a przed samą emeryturą również instruktorem praktycznej nauki zawodu, ale mimo to dostawał
np. co roku Barbórkę (ok. 1,5 przeciętnej wypłaty), żywiła go jak widać z
akapitu powyżej także "moja" kopalnia, bo to dla niej budowano to
osiedle, a i zamiana mieszkania czy wczasów pomiędzy różnymi firmami, w tym, co jasne, także kopalniami właśnie, była czymś
oczywistym. A dziś weźcie i poproście kogoś o pozwolenie podpięcia przedłużacza
do gniazdka na pięć minut!
Podążamy
w górę ulicy Obroki. Mijamy tu po prawej samotny market, zarośnięty plac
wokół i resztki betonowego ogrodzenia.
Kiedyś także stały tu kolejki, ale nie wózków do kasy a ciężarówek po odbiór
węgla. Kierowcy wegetowali dniami i nocami a może tygodniami nawet w kabinach
swoich ZIŁ-ów, Starów i Jelczy. Na placu unosiły się tumany kurzu, w dali do
drewnianych magazynów rozładowywano wprost z pociągów tony wapna, cementu i
czego tam jeszcze, a ogromne ładowarki przewalały tony połamanego
drewna wydobytego wraz z węglem z dołu. I to drewno, proszę sobie wyobrazić,
można było za darmo nabyć w praktycznie dowolnej ilości na opał ponosząc tylko
koszty transportu. I to nie było sto lat temu, a raptem dwadzieścia.
AŻ
dwadzieścia, macie Państwo rację.
Idziemy dalej na wprost. Po lewej towarzyszą
nam bloki, po prawej resztki zabudowań Kleofasa przekazane teraz różnym
hurtowniom i biurom. Wreszcie mijamy brudny budyneczek administracyjny, dawny
bar i sklep tuż przy bramie (rany, przy każdej wypłacie stało tu z dwudziestu
albo i więcej amatorskich „dystrybutorów” kina klasy B, C a zwłaszcza X na
kasetach VHS!) i docieramy do budynku biura przepustek. Pawilon ten powstał około roku 1990, ale dziś
jest zdewastowany tak, jakby ktoś w złości dołożył mu ze trzydzieści lat. Wewnątrz,
zaraz przy wejściu był kopalniany kiosk, dalej rejestratory czasu pracy,
pomieszczenie strażników, pokój ich dowódcy, magazyn broni i ubikacje. Szyk,
przestronność, nowoczesność. A dziś? A dziś wita nas brud, gruz, wybita w murze
dziura na rurę z piecyka (sic!) i otwarta brama, której nikt nie pilnuje. Ale
mimo to nie wchodzimy, idziemy jeszcze kilkadziesiąt metrów obok dawnej dyrekcji,
siedziby związków zawodowych (teraz mieści się tam między innymi... szkoła rodzenia!) i na chwil kilka zaglądamy pomiędzy familoki
szukając pewnej dziury w płocie, tej samej, którą tyle razy przechodziłem na
teren kopalni jeszcze jako uczeń…
Ale jak się okazuje, nie ma już nie tylko dziury,
ale i płotu. Nie ma zresztą zupełnie niczego tam, gdzie zdawałoby się coś
jeszcze być powinno. Zniknęły budynki straży pożarnej, działu szkoleniowego,
budowlanki, głównego magazynu, transportu, działu spawalniczego… Wszystko
zniknęło. Przypominam sobie najpierw rok 2011 i moją tu pierwszą po latach bytność. Szok, jaki wywołały we mnie zabudowania, drogi i place, które znałem, zdewastowane i
zarośnięte. Dziś wrażenia są tym głębsze, że wokół zieje absolutna pustka. Po prostu
ugór, u którego kresu migocze przejeżdżający właśnie w dali pociąg.
Niewyobrażalne! Jakby świat chciał wmówić nam, że nigdy niczego tu nie było!
Jeszcze przez moment wracam pamięcią do roku
1994, kiedy się z kopalnią żegnałem.
-Tu była część dyrekcji, tutaj szkoleniówka,
a tam na piętrze…
-Tu w 1988 roku sadziłem żywopłot…
-Tamtędy…
Cisza.
Agata pilnie fotografuje każdy skrawek
historii wyglądający jeszcze gdzieś ukradkiem i w milczeniu słucha moich wspominek.
Dziwne doświadczenie, jakby przekonywać kogoś, że przed chwilą widziało się
stado różowych słoni. A co, jeśli one były tu naprawdę? Bo przecież były.
Wracamy znów przez podwórka do ulicy. Gdyby
iść teraz dalej w kierunku Chorzowa dojdzie się najpierw do hal targowych,
potem do jeszcze jednego kopalnianego szybu, a raczej miejsca, w którym kiedyś
był i wreszcie do biurowca Elkopu, usytuowanego na granicy miast. My jednak już zawracamy,
oglądając jeszcze po prawej dawną szkołę górniczą, która obecnie jest liceum ogólnokształcącym.
Uśmiecham się tu w duchu przypominając sobie jak to zupełnie niedawno udało mi się
odnaleźć w Internecie naszą panią dyrektorkę i podziękować jej mailem za tamte
czasy…
Dziwne to może, ale miałem taką potrzebę.
Znów jesteśmy przed bramą kopalni. Teraz w
prawo, w kierunku osiedla Witosa.
Zostawiamy za sobą dawną piwiarnię
„Pod dzwonem” do której nieraz wymykałem się z kolegami za kwadrans trzecia, parking,
który jest tu „od zawsze” a na którym było też wejście do warsztatu kopalnianych
ogrodników i małe rondko na którym zakręcały autobusy. Skoro już jednak wspomniałem
ogrodników, to jeszcze słówko. To tu między innymi do pomocy im właśnie przychodziliśmy
na praktyki ze szkoły. I zapadł mi w pamięć pewien pan, którego z racji nie
całkiem dopasowanego obuwia i ubrania roboczego
nazywaliśmy Charlie’m. Dopóki był po prostu kimś tam mającym się nami zająć,
był dla nas śmieszny, co jakoś zupełnie mu nie przeszkadzało, ale gdy po
kilkunastu minutach okazało się, że żaden z nas nie potrafi prawidłowo trzymać,
a co dopiero używać grabi… nasze podejście zmieniło się diametralnie. A
„Charlie” każdemu, spokojnie, grzecznie i po kolei tłumaczył i pokazywał co i
jak należy robić, aby grabie nie działały jak łopata…
Łopatologicznie pokazywał.
Po lewej skręcając w uliczkę Dulęby mamy teraz przed oczami sklep mięsny, a za nim, bardziej w stronę
kopalni – spożywczy. Kiedyś było na odwrót. Spożywczy był mięsnym, a mięsny - warzywniczo
spożywczym. I to tu właśnie, w tym ciasnym, ciemnym sklepiku lat temu wiele po raz
pierwszy ktoś zwrócił się do mnie per pan… O rany, ależ to wspomnienia!
W warzywniczym pracowało wtedy starsze małżeństwo,
z racji bliskości szkoły doskonale obeznane z młodzieżowymi zagrywkami i
slangiem. Tłumnie zresztą ówczesna młodzież ten sklepik odwiedzała na długich
przerwach i pewnie był on wtedy dla nas czymś więcej niż tylko miejscem
robienia zakupów. Rodzajem klubu, mini baru, czegoś takiego.
Dmuchany ryż, czerwona oranżada w woreczku,
słonecznik (Nie być Żyd, sypnij słoniola!)
i może jeszcze czasem jakieś jabłko. Niewielki był wybór, ale jak w każdej
zamkniętej społeczności, tak i tu sama możliwość wyjścia na dużej przerwie do
sklepiku (czytaj po prostu: posiadanie gotówki) nobilitowało. „Plebs” szedł
palić fajki za salę gimnastyczną, „szlachta” za to delektowała się landrynówą z woreczka
kupioną na dwóch. Następnego dnia najczęściej role się odwracały.
Ale żeby dojść do sklepu trzeba było opuścić teren
szkoły a to oznaczało minięcie najpierw stołówki i kuchni a zaraz potem bloku,
który do dziś widać z ulicy Dulęby doskonale – wtedy internatu, nieco później
hotelu robotniczego i wreszcie aż do dziś - siedziby rozmaitych
instytucji mniej lub bardziej z górnictwem związanych. Budynek ten był na przełomie
lat 80 i 90 poszerzany a raczej wydłużany dobudówką przy powstawaniu której
również i ja pracowałem. I tu nie mogę nie wspomnieć pewnego górnika
odsypiającego nockę i w związku z tym zirytowanego hałasem na dole. Po krótkiej
acz burzliwej wymianie zdań przez okno dobiegł nas, pracujących na parterze ryk:
Szanujcie nas kur..., bo jakby nie my, gorole, to byście do dziś rękami jedli!
Uśmialiśmy się do łez na takie dictum i w
rewanżu za poprawienie nam humoru zaczęliśmy od tego momentu rzeczywiście
zachowywać się możliwe najciszej.
I cóż, Państwo wybaczą daleką dygresję, ale myślę,
że to dobry, najlepszy może moment by się nią podzielić. Urodziłem się i
mieszkam od dziesięcioleci w Katowicach, uważam się za Ślązaka, ale jest to dla
mnie wtórne wobec bycia zawsze i przede wszystkim Polakiem. Stąd też z głęboką
niechęcią odnoszę się do dzielenia mieszkańców naszego regionu na tubylców i przyjezdnych. Szczególnie zaś śmieszy mnie utożsamianie
górnictwa ze śląskością w sytuacji, gdy tysiące tych właśnie tak pogardzanych tu
„goroli” oddało swoją pracę, zdrowie a nierzadko życie pracując w kopalniach i
przemieszkiwując latami w dalekich od luksusów hotelach robotniczych. Bo przecież wbrew
temu co się często głosi, nie tyle oni przyjechali na bogaty Śląsk za pracą, ile Śląsk ich ściągnął, bo miejscowi do tej
pracy najwidoczniej się nie kwapili. Prywatna moja prośba do wszystkich czytających te
słowa: Pamiętajcie Państwo o tym.
Tyle dygresji. Wracamy na ulicę Dulęby Anno Domini
2014.
W dali widać już pierwsze bloki
osiedla Witosa. Po prawej wciąż towarzyszy nam jeszcze teren dawnej szkoły a po
lewej najpierw kilka bloków, a potem już tylko na kilometr pachnące PRL-em rozmaite
firmy małe i duże. Mijamy rzadki dość lasek, w którym za czasów szkolnych pan
od wuefu, a zarazem sekretarz PZPR ganiał mnie i moich kolegów w niekończące
się kółeczko „na rozgrzewkę” i wreszcie boisko, na którym soczyście, acz
monotonnie klnąc rozgrywają właśnie jakiś swój mecz życia miejscowi oldboje. Wizualnie nie zmieniło się tu zbyt wiele od
czasów mojej młodości. Tylko plac szkolny jest bardziej zaniedbany, płot mocniej
zniszczony, a zielska wokół większe. Druga strona ulicy również wygląda jak
kiedyś. Szkoda tylko, że budynki i place po dawnych dużych firmach zajmują
teraz liliputy z gatunku „ja, mój brat i nasz dostawczak”, o czym świadczy
morze szyldów dookoła. Takie czasy, ktoś powie. Kiepskie czasy - odpowiem mu na to.
Betonowymi schodami dochodzimy do barierek
oddzielających nas od torów. Torów, których nie ma. To szlak piaskowy pomiędzy
szybami – zachodnim i wschodnim – mojej kopalni. Dawno już rozebrany, ale nadal
doskonale widoczny. Tylko kłaść szyny i można jechać. Śmieszą trochę te
barierki na pustej grobli, ale mimo to nadal nikt ich nie zdemontował. Może
więc kiedyś jeszcze popędzi tędy jakiś pociąg? Kto wie.
Osiedle Witosa. Jesteśmy już u kresu naszego dzisiejszego spaceru. Jeszcze kilka zdjęć
upstrzonych malunkami graficiarzy bloków i już skręcamy w lewo w kierunku
przystanku skąd za dokładnie pięć minut zabierze nas do Ligoty autobus linii 51.
Nasza wycieczka trwała niewiele ponad dwie godziny, a przecież ileż ciekawych
miejsc, śladów i wspomnień udało nam się napotkać!
Do zobaczenia na szlaku!
Mapka trasy.
Kliknij lub otwórz w nowym oknie aby powiększyć.
***
Gdyby nie Ty, spacery po mieście ograniczałyby się do fotek i Wikipedii, a tak, przynajmniej, Twoje historie tchną nieco życia w ulice i budynki :) I oto chodzi !!! Wiem, że nie lubisz betonu, ale ja za to za nim przepadam, zwłaszcza jeśli, jak na Wiśniowej, można cofnąć się w czasie :) Także, wiesz .......... czekam teraz na spacer po kolejnej, przemysłowej dzielnicy :)
OdpowiedzUsuńPamiętaj jednak, że gdybyśmy tą samą ulicą poprowadzili trzech ludzi, urodzonych dajmy na to w latach 80, 70 i 60 ubiegłego wieku, to każdy zobaczyłby co innego i za czym innym też zatęsknił.
UsuńWspomnienia są jak ustawiony na stałe cyrkiel - moje sięgają gdzie indziej niż innych, ich - gdzie indziej niż moje. Dopiero się uzupełniając tworzymy obraz. Boję się że nadal subiektywny.
Ale jeśli ulica, dzielnica, dom, sklep, zaułek są tymi sznureczkami, które jak w pudełku z herbatą pozwalają nam wyciągnąć z pamięci właściwą torebkę, to jasne, należy zaglądać tu ówdzie co jakiś czas. Czego Tobie i sobie i całej reszcie Internetu :) życzę.
I tak czasem, aby dotrzeć wgłąb siebie, trzeba wejść na górę. Albo nawet wiele gór.
OdpowiedzUsuńZakładam że to komentarz do wpisu z lutego, ale tu go zostawiam, bo "przeflancowany" nie miałby już Twojego podpisu :)
UsuńAle odpisuję tam - pod postem o "starych nowych drogach"
Dziwne, byłam przekonana, że komentuję tamten post. Jak to się stało?
UsuńSą akurat trzy na jednej "stronie". Górski, kolejowy i osiedlowy że tak powiem. Żeby przeczytać kolejne trzeba kliknąć na dole "starszy post". Zapewne przewinęłaś za szybko, a że i tam i tu sporo obrazków, to wyszło jak wyszło :)
UsuńNieskromnie sądzę, że są tu lepsze :)) Zapraszam do lektury oraz do odwiedzenia mojego kanału na YT. Dziękuję za komentarz i pozdrawiam
OdpowiedzUsuń