Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


sobota, 16 maja 2020

Byłem listonoszem

Swoje zatrudnienie w Poczcie Polskiej kilka lat temu zawdzięczam w sporej mierze górze, ale bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że szefostwu, nie, nie, zwykłej górze, a dokładniej to górom.

Pamiętam jak dziś ten pochmurny listopadowy dzień z pierwszym śniegiem, choć za nic nie mogę sobie przypomnieć skąd wziąłem akurat taką ofertę pracy i co skłoniło mnie do odpowiedzenia właśnie na nią. Dość jednak, że po kilku dniach od wysłania życiorysu i listu motywacyjnego zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną do jednego z większych urzędów pocztowych w naszym mieście i właśnie w ten ponury, pierwszy taki tej jesieni dzień tam się stawiłem. Przede mną były dwie osoby, więc w oczekiwaniu na swoją kolej pogrążyłem się w lekturze reklam i ogłoszeń zastanawiając się, czym właściwie mam wykazać swoją niezbędność na oferowanym mi stanowisku. Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Wreszcie po około pół godzinie zaproszono mnie na zaplecze i potem do gabinetu pani naczelnik. Miła dość osóbka w średnim wieku poprosiła mnie o zajęcie miejsca i zagłębiła się w lekturze moich dokumentów. Widziałem i czułem jej lekkie zdziwienie, ale było ono dla mnie oczywiste. Kopalnia, budowy, ochrona, niczego związanego choć trochę z pracą pocztowca tam nie było. Wreszcie zaczęliśmy rozmawiać. 
Najpierw ogólnie o poprzednich firmach i powodach ich opuszczenia, potem o obowiązkach, jakie na mnie ewentualnie czekają i wreszcie…
-Ale co właściwie skłoniło pana żeby do nas aplikować?
W zasadzie pogodzony już z tym, że nie mam szans, opowiedziałem coś z lekka naiwnego o swoim pokoleniu, dla którego zawody takie jak strażak, motorniczy czy listonosz były czymś magicznym, o chęci założenia granatowego munduru i wielgachnej torby a potem niesienia ludziom „dobrych wieści” i kilka innych podobnych historii, które były z całą pewnością dalekie od tego co się na rozmowach o pracę a zwłaszcza na rozmowach o pracę na poczcie słyszy. Ale to właśnie sprawiło, że pani naczelnik zaczęła się uśmiechać. Z sympatią, nie jak się obawiałem z politowaniem. Idealista, pomyślała zapewne. Krok po kroku nasza rozmowa zaczęła się robić coraz swobodniejsza. Na pytanie o kondycję do parogodzinnych marszów opowiedziałem o górach, a potem to już… poszło z górki. Z kwadransa zrobiło się ponad pół godziny, pośmialiśmy się, powymieniali górskimi wspomnieniami i praktycznie pewny byłem, że już tu pracuję. Nie za papiery, nie za umiejętności, nie za znajomości. Za naturalność. Nie myliłem się. W kilka godzin później oddzwoniono do mnie, że zostałem wybrany właśnie ja. 
Po kilku dniach rozpocząłem zupełnie nowy etap swojego CV. Zostałem listonoszem.

Ten niedługi co prawda, ale pełen nowych doświadczeń fragment mojego życia zawodowego wspominam dziś i pewnie zawsze już będę wspominał z wielką sympatią i tęsknotą jako jeden z najciekawszych i najprzyjemniejszych jakie mi się przytrafiły. Mimo, że to nie Poczta a ja go zakończyłem. Ale o tym później. Zacznijmy od początku.

Nie dostałem munduru, nie przydzielono mi rejonu. Ze wszystkich magiczno dziecinnych wyobrażeń ostała się tylko wielka skórzana torba kojarząca mi się nieodmiennie z kangurem, niewykluczone, że przez analogię, albowiem zostałem skoczkiem, czyli listonoszem zastępczym, który każdego praktycznie dnia lub w najlepszym razie tygodnia obsługuje inną dzielnicę. Z całą pewnością była to wysoko postawiona poprzeczka. Nie tylko dla moich złudzeń, ale i dla nóg, głowy oraz cierpliwości. 

Zanim jednak wyruszyłem w pierwszą trasę przydzielono mnie do starszego kolegi, który przez kilka dni miał wprowadzać mnie w arkana zawodu, sam zresztą, co się bardzo często u takich ludzi zdarza, psiocząc na niego niemiłosiernie. Tym to sposobem po raz ostatni zapewne w swoim życiu stałem się na około tydzień znów „młodym” co to się przyucza dopiero i wszystko trzeba mu wytłumaczyć. A tłumaczenia było sporo. Pominę je tu jednak aby przejść wprost do opisu mojej już samodzielnej pracy.

Listonoszowy dzień zaczynał się około piątej rano. Zależnie od dnia albo najpierw pomagałem kierowcom rozładowywać i sortować na rejony listy zwykłe albo je już mi przez innych przydzielone odbierałem z wielgachnego regału i na swoim stanowisku układałem w przegródki małej szafeczki. Było tego mnóstwo, ale też na tym moje wyobrażenie o pracy listonosza się kończyło, a przecież był to tylko wstęp. Najłatwiejszy, mimo tego, że ilościowo czasem mocno stresujący. O co chodziło z tymi szafami i szafeczkami? Już tłumaczę. Listy „dla mnie” czyli dla rejonu, który obsługiwałem były zgrupowane w sortowni w specjalne pojemniki. Z nich trafiały na samochody, a z samochodów do salki w naszym urzędzie, gdzie już każdy rejon miał ileś swoich półek. Jak wspomniałem zawsze ktoś z kolegów albo ja (choć żaden z nas nie musiał) pomagał toto rozładowywać. Potem już każdy listonosz z dużego regału zabierał swoje listy na stanowisko przy którym układał je sobie ulicami w przegródki nad biurkiem. Te przegródki zaś, to po prostu trasa marszu. Według ulic i według ich stron. Ot, cała tajemnica. Po przesortowaniu listy spinało się w paczuszki i tak pakowało do torby.  No to już, można iść, tak?
A gdzie tam!

Teraz to samo, ale z poleconymi. I tu już było trudniej, albowiem poleconych listonosz nie może rozpisać sobie sam. Mogą to zrobić panie obsługujące urząd lub… inny listonosz na zasadzie ja tobie, ty mnie. Oczywiście robi się to komputerowo ażeby mieć potem listę do rozliczenia. I proszę mi wierzyć, trochę to trwa. 
Później gazety. Prenumerata. Kto tam jeszcze pamięta, że istnieje coś takiego? Ano istnieje. Trzeba zatem było pobrać gazety. Już?
Nie.
Pora na przesyłki sądowe, które niby też są poleconymi, ale zapisuje się je i potwierdza wydanie nie na zwykłej liście, a na tablecie. Czyli jeszcze tablet. No i kolejka po same już polecone i podbitą listę z nimi. Czas biegł, a torba robiła się coraz cięższa… Oczywiście listy znów musiałem posortować według ulic, pospinać ładnie w pliki i ułożyć w drugiej kieszeni torby. Powiedzmy, że była wtedy 7:00 rano, a przecież jeszcze pieniądze. Jak Wam ktoś powie, że nikt już nie odbiera przelewów „analogowo” nie wierzcie mu. Po prostu nie wierzcie.

Kolejny pokój i kolejne regały. A w nich wydruki do wypłat. I znów komputer. Przeliczanie i kolejka do okienka po gotówkę. No to już komplet. Teraz tylko krówki. Say what?! Tak! Krówki. Powód mojego odejścia z Poczty. Cukierki, klocki, misie i inne (proszę wybaczyć) drogie i nikomu niepotrzebne pierdoły, które listonosz powinien (?) sprzedawać. I mimo, że podobno robić to mają tylko ci korzystający z samochodu, nacisk na sprzedaż jest równy dla wszystkich. A za sprzedaż jest premia. Za z kolei notoryczne niesprzedawanie jest "pogadanka" z szefem lub szefową. Proszę zgadnąć czego częściej doświadczałem?
Torba albo dwie listów, pieniądze, gazety i cukierki. Na zegarze powiedzmy 7:40. Można ruszać. W moim akurat przypadku na autobus. Life is brutal.

Wędrowałem po różnych dzielnicach. W każdą pogodę. Raz z radością innym razem szorując twarzą po ziemi. Do czternastej, do piętnastej, do siedemnastej. Zawsze mając płacone tylko za osiem godzin… Ale to nie te kilometry, godziny za darmo, wylany pot czy bolące plecy mnie zniechęciły. To krówki i pieniądze. Dziwne zestawienie? No dziwne, fakt, ale tak się złożyło, że prawdziwe. Dojdziemy i do niego.

Cóż zatem dalej? Dojeżdżałem na rejon i według… półeczek mojego regału rozpoczynałem wędrówkę. Czasem część listów zostawiałem sobie na przechowanie w okolicznym urzędzie pocztowym jako mojej bazie wypadowej. A potem to już wiadomo. Torba na ramię i w drogę. Zwykłe do skrzynek, polecone osobiście (jeśli podpiszesz odpowiedni druczek listonosz może Ci je także doręczać do skrzynki, poza sądowymi, bez zostawiania awiza), sądowe tylko adresatowi i za podpisem na tablecie, małe paczuszki, które nominalnie też są listami do skrzynek lub drzwi no i pieniądze po wylegitymowaniu odbiorcy jemu lub członkowi rodziny. 

Napisze jak to jest z tymi napiwkami czy nie napisze? Spokojnie, napisze.
Są. Bywają spore. Mało który listonosz Wam to przyzna, ale często tylko one sprawiają, że jeszcze nie rzucił tej pracy. Od razu jednak zastrzegam, że ktoś, kto jak ja zastępuje innych po kilka dni szanse na takie dodatki ma znacznie mniejsze. Po prostu jest obcy.

Wrócę teraz na chwilę do mojej rozmowy kwalifikacyjnej. Wszystko co tam mówiłem, było prawdą. Chciałem jak na filmach roznosić listy od zakochanych, nieść dobre wieści, być wyczekiwanym gościem. Byłem. I to właśnie, a nie końcówki emerytur wspominam najmilej. Poznałem starego pisarza w pełnym zakurzonych książek ciemnym mieszkaniu, rozmawiałem z wieloma samotnymi ludźmi, dla których byłem często jedynym gościem i okazją do poplotkowania, sprawiałem zwykłym pismem albo no cóż, pieniążkami, że ktoś skakał ze szczęścia. Po drugiej czy trzeciej wizycie na jakiejś ulicy ludzie już mnie poznawali i witali jak starego znajomego. A ja cieszyłem się razem z nimi. I to oni, ich głosy, ich uśmiechy, to było to najważniejsze, czego już zawsze będzie mi brakować. Paru buców których przy okazji także musiałem napotkać tego obrazu nie zmienia.

Popołudnie lub późne popołudnie. Powrót na pocztę. Na razie na tę rejonową, jeszcze nie macierzystą. Tu zostawiałem resztę korespondencji a panie z okienka podbijały mi fakt jej przejęcia. I do tego momentu byłoby ok. gdyby nie to, że potem wracać musiałem do punktu wyjścia czyli już mojego właściwego urzędu. Wieczorem, przez pół miasta, autobusami. 

I to właśnie, obok nacisku na sprzedaż słynnych krówek i innych cudów był drugi powód mojego późniejszego odejścia z tej pracy. Bo przecież nie dość, że musiałem na swojej poczcie wszystkie pobrane rano a niewypłacone pieniądze ponownie zdać do kasy (często znów stojąc w kolejce), to także jeszcze rozpisać je na specjalnym druku na wszystkie możliwe monety, banknoty i ze dwa razy dla pewności przeliczyć. Po dwunastu powiedzmy godzinach na nogach. Lekko mi z tym nie było, zwłaszcza gdy np. wracałem z rejonu, który miałem o dwa, trzy przystanki od domu.

Gdybym miał podsumować dla potomnych co może być plusem w tej pracy powiedziałbym tak:
-jesteś na państwowym, w najstarszej polskiej firmie
-nie grożą Ci umowy cywilnoprawne
-nie ma mowy o pracy w soboty czy niedziele
-za używanie swojego samochodu firma Ci dopłaca
-za korzystanie z komunikacji miejskiej (tylko dojazd na rejon i powrót) masz darmowe bilety
-napiwki są naprawdę fajne
-spotykasz mnóstwo ciekawych ludzi
-wykonujesz zawód, który ciągle jeszcze budzi sympatię

Co na minus?
-płacą Ci za osiem godzin, a masz małe szanse by się w nich wyrobić. Standardem jest około dziesięciu, ale znam takich, którzy zawsze, niezależnie od dnia, robią po dwanaście - trzynaście
-w razie braku zastępstwa za nieobecnego robi się tak zwane „rozbiórki” czyli dobiera część listów z sąsiadującego rejonu (robi to zwykle dwóch - trzech listonoszy). Jest to płatne dodatkowo jako nadgodziny, ale też zabiera Ci jeszcze więcej czasu
-oczekuje się od Ciebie żebyś sprzedawał znaczki, zabawki i słodycze
-jeśli nie masz samochodu, nie zostałeś przyjęty jako listonosz z autem służbowym albo masz słabą kondycję padniesz jak kawka po tygodniu
-schody, bardzo dużo schodów, niebezpieczne okolice, psy itp.
-pogoda!
-sporo papierkologii (awiza to tylko mały fragment)


***

Czy zatem warto być listonoszem?
Warto

Dla służbowego auta albo dopłaty do własnego, dla darmowego biletu i słynnych końcówek z emerytur. Albo dla chwili, kiedy ktoś na Twój widok powie "nasz pan listonosz" i coś dziwnie zadrapie cię w gardle...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.