Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 31 maja 2010

Czar MO

Nasza ocena przeszłości zawsze zaburzona jest teraźniejszymi wtrętami rozmaitej maści od politycznych poprzez gospodarcze, społeczne, aż po te wcale nie najmniejsze – zupełnie prywatne. To nieuniknione i starać się tylko można o niwelowanie tych nałożeń, ponieważ całkowite ich usunięcie z natury rzeczy nie jest możliwe. Cóż dopiero gdy oceniać mamy przeszłość dawniejszą opisaną w tej ciut nam bliższej? Trzy punkty widzenia, a tylko jedna kwestia. Cokolwiek by mówić, intrygujące doświadczenie.

Paszkwil. Taka była pierwsza i najkrótsza recenzja tej książeczki, jaką znalazłem. A więc (w moim przynajmniej rozumieniu tego słowa) coś pisane najczęściej na zamówienie jakiegoś „Wielkiego Brata”, a mające obrzydzić, ośmieszyć, zdezawuować jakiegoś człowieka, poglądy, organizację lub dokonania. Ale naród? Czy może być paszkwil na naród?
Tak przecież ocenili co niektórzy tomik, który leży dziś na moim biurku.

„Raport z Monachium” Andrzeja Brychta.

Trudno jest jednoznacznie zakwalifikować tą książkę. Dla mnie miała być inną wersją doskonałej publikacji Tomasza Sobańskiego „Zbrodnie, kary i kariery”, której autor zadał sobie trud wytropienia po wojnie żyjących jeszcze i jak się okazało zupełnie nieźle w wielu przypadkach funkcjonujących zbrodniarzy hitlerowskich. O ile jednak tamte reportaże były bardzo „amerykańskie”, kinowe wręcz i przez to między innymi fascynujące, a nadto różnicujące jednak hitlerowców od ogółu Niemców, o tyle Brycht zapewne mając poczucie odpłacania pięknym za nadobne zrównał prawie (zglajszaltował?) Niemcy roku 1966 z tymi wojennymi. Efekt w najlepszym razie żenujący.

Po pierwszym przeczytaniu tomiku zapadło mi w głowę tylko mocno akcentowane umiłowanie autora do alkoholu. Po czytaniu drugim doszła do tego także smutna konstatacja, iż niewątpliwy talent Brychta zmarnowano (lub zmarnował on sam) na stworzenie czegoś niesmacznie przerysowanego i pełnego antyniemieckich fobii.

Książkę wbrew pozorom czyta się nawet nieźle, bo jak wspomniałem Brycht talent ma, ale dysponując świetnym tematem i możliwością jego przeanalizowania w sposób twórczy, być może dający nadzieję lub chociażby tylko (?) obiektywny postawił na wyartykułowanie wszystkich możliwych żalów, pretensji i stereotypów momentami nie tylko brzmiących wręcz łopatologicznie, ale i natrętnie zarazem.

Mamy więc opowieść o autorze odwiedzającym Niemcy Zachodnie na zaproszenie tamtejszego wydawcy jego wcześniejszej książki. Mamy krytykę konsumpcjonizmu (w kraju w którym cytryny jadło się dwa razy w roku konsumpcjonizm musiano krytykować) i niewątpliwie zgodne z ówczesnym stanem rzeczy potępienie marginalizowania wojennej przeszłości, ale głównym mottem opinii wyrażanych przez Andrzeja Brychta zdaje się być niechęć do wszystkiego co niemieckie czymkolwiek by było. Wyrasta to na miarę manii prześladowczej już na wstępie, gdy autor kojarzy kanapki w samolocie ze spleśniałym chlebem, jaki rozdawali we wrześniu 1939 żołnierze Wehrmachtu i potem już tylko się potęguje.

Tragarz pomagający Brychtowi na lotnisku porozumieć się z obsługą po rosyjsku urasta w jego oczach momentalnie do potencjalnego wojennego kto wie czy nie mordercy Polaków, a słowo bitte kojarzy się (no przecież!) z biciem i torturami…

I tak się to toczy. Mniej lub bardziej oficjalne spotkania, zwiedzanie miasta, rozmowy z Niemcami i o Niemcach, osiedle amerykańskich żołnierzy, piwiarnia, kino, a nawet… dom publiczny. I wódka.
Brychta Niemcy codzienne. Temat jak wspomniałem fascynujący.
Przy czym dla pełnego zrozumienia sytuacji należy pamiętać, że książka powstała w latach sześćdziesiątych ub. wieku i dlatego nie wszystkie w niej oceny są chybione, nawet, jeśli dla dzisiejszego czytelnika mogą się takimi wydawać.
Rzeczywiście negowano wtedy polskie granice, rzeczywiście daleko było do sympatii po obu stronach i jasnym jest, że wspomnienia wojenne były po wielokroć bliższe i namacalne, ale co kłuje to fakt, że sam Brycht nie spotyka się nigdzie z jakąś ostentacyjną niechęcią czy pogardą. Jest co najwyżej „komunistycznym odmieńcem”, bardziej zresztą w sensie socjologicznym niż politycznym. A odgryza się, obraża i unosi honorem i to mocno przy każdej okazji. Prawie mechanicznie.

W pewnej chwili pojawia się nawet pytanie (pytanie u czytelnika, nie u autora) po co leciał do Niemiec, skoro tak źle się tam czuje i po co o tym złym samopoczuciu informuje wszystkich dookoła jak gdyby obwiniając za to, że Monachium nie jest Warszawą?

Na to i inne pytania odpowiedzi nie otrzymamy. Dzisiaj na szczęście i tak na nic chyba by się nam nie przydały. W przeciwieństwie do książki, którą warto poznać między innymi po to, by zrozumieć ciekawe zjawisko tzw. patriotyzmu moczarowskiego.

A już po lekturze polecam wyobrażenie sobie własnych odczuć przy założeniu, że autor jest Niemcem opisującym z podobną zatwardziałością stereotypów Polskę. O jakżeż dużo kamieni znaleźlibyśmy wtedy by w niego rzucić…

4 komentarze:

  1. Podobne pytanie "po co tam jechać" zadaje Beata Pawlikowska w książce "Blondynka śpiewa w Ukajali". Ale ona, w przeciwieństwie do Brychta odpowiada na nie.

    OdpowiedzUsuń
  2. To chyba jednak coś innego, bo tutaj mamy czystą propagandę a 'la Gomułka i jego niemieckie fobie. Brycht nie pisze jak podróżnik, turysta, ktoś ciekawski. On jest tylko politycznym wyrobnikiem u "patriotów" pokroju Moczara.

    OdpowiedzUsuń
  3. Brakuje nam dzisiaj takiego Brychta, brakuje... byłoby trochę równowagi dla tej niemieckiej propagandy w polskojęzycznych mediach i rządzie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ani wtedy ani dziś żaden rząd nie decyduje o tym co, jak i czy myślimy. Co do mediów, to również one przedstawiają swój punkt widzenia, a my nawet powinniśmy go brać za jeden z punktów odniesienia , a nie za jedną jedyną prawdę.

      Brycht był człowiekiem głęboko nieszczęśliwym, jeżeli tak można powiedzieć, a jego książka jest owocem tego duchowego nieszczęścia. I wtedy i dziś jest żenująca, nawet dla kogoś, kto daleki jest od wszelkich radykalnych sympatii i antypatii.

      Takie moje prywatne zdanie po jej przeczytaniu.

      Bardzo proszę o podpisywanie komentarzy. Ja nie gryzę :))

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.