...czyli okołobeskidzkich wspomnień
z dzieciństwa i młodości spora garść ;)
***
Kiedy 30 września 2011 roku po
wielu latach przerwy wsiadałem znów do pociągu jadącego do Bielska miał to być
tylko epizod, swego rodzaju dalszy ciąg wspomnieniowych odwiedzin w miejscach
znanych mi i zapamiętanych z dzieciństwa i wczesnej młodości. Po spacerze przez
osiedle na którym dorastałem, po wzruszającej do łez łazędze po umarłej kopalni
Kleofas, a „chwilę” przed powrotem po kilku dekadach do szpitala w którym jako
osiemnastolatek przeżywałem zauroczenie pewną pielęgniarką, znalazły się Beskidy.
Chciałem tylko na nie zerknąć, poszukać przeszłości i wrócić. Ale o ile moje osiedle było już tylko pustą,
de facto obcą mi skorupką, kopalnia strupieszałymi ruinami, a
szpital w znanej mi wersji dobiegał właśnie końca swych dni za sprawą generalnego
remontu, to w górach nikt nie kazał mi biec. Przeszłość trwała tam tak samo pewnie
jak wtedy, gdy była teraźniejszością. To chyba dlatego już później przy każdej
kolejnej wycieczce, nawet w zupełnie nowe, nieznane mi miejsca czułem się jak
gdybym przechodził przez lustro, wprost do krainy zaczarowanego, słodkiego
dzieciństwa, gdzie nic być nie musi, a wszystko może.
Bielsko-Biała w tych wspomnieniach to właściwie tylko okolice
dworca. Sam budynek od pierwszego spotkania wydający mi się sympatycznym,
gmach BPBP naprzeciwko, oczywiście dworzec autobusowy, estakada i
przystanek „mojej” ukochanej ósemki. Dlaczego ukochanej? Może dlatego, że
zawsze wzruszał mnie napis „Szyndzielnia” na tabliczce, a teraz wyświetlaczu.
Wydawał się jakiś nierealny w porównaniu z różnymi „osiedlami”, „pętlami” i
wszystkim podobnym. I choć w każdym mieście są takie dziwne nazwy (w Katowicach
był kiedyś autobus „zatytułowany” „Wesoła kopalnia Lenin”) to jednak ta
spodobała mi się najbardziej ze wszystkich.
Na tym przystanku od
lat wszystko jest (dla mnie) niezmienne. Zimny, czasem chmurny poranek, ludzie,
wcale nie turyści, zwykli codzienni szarzy ludzie wracający do domów z
zakupami, szumiące z dala pociągi i wreszcie….
-Jedzie!
-Masz bilety?
Czasem wstydzę się spojrzeć w
oczy współpasażerom, bo moje prawie że wzruszenie może wydać im się śmiesznym, ale tak
samo dwadzieścia osiem lat temu jak i dziś z nosem przyklejonym do szyby
przeżywam całym sobą niedługą przecież w sumie podróż, by wreszcie na cichym,
otoczonym lasem i górami placyku obok dolnej stacji kolejki linowej wysiąść i
rozejrzeć się za każdym razem nie umiejąc pochłonąć naraz tego piękna.
Prosta, prozaiczna wręcz trasa od
szczytu Szyndzielni poprzez Klimczok do Szczyrku jest dla mnie również wyjątkowa z
wielu względów. To tędy po raz pierwszy w życiu szedłem z ojcem na górską
wycieczkę, to tędy szła lat ileś wcześniej także z nim moja mama („A
wiesz jak mnie kolana bolały!?”), to też tutaj deptał z podobnie jak ja
pierwszego dnia kwaśną miną jego brat. Wszyscy my nieco "na siłę" ciągnięci w Beskidy. Ale czar działał. Z bratem
jeździł mój tata jeszcze wiele razy (w tym na rowerach z Katowic do Wisły na
przykład!), mama do dziś wspomina panoramy z Klimczoka, a ja…
A ja zrozumiałem dopiero niedawno,
że wśród wielu spraw małych i dużych w których oczekiwań ojca nie spełniłem
jest ta jedna przynajmniej z której na pewno gdyby żył byłby szczęśliwy.
Pokochałem jego góry. A może należałoby napisać; zrozumiałem.
Tu przecież także rozmawiało nam
się najlepiej. Jakoś inaczej, spokojniej, cieplej. I pewnie że tak jest zawsze
na spacerach. Z każdym i w każdym miejscu. Ale jednak dla nas dwóch taka zgoda
i bliskość to były uczucia raczej rzadkie na co dzień, a TAM w
standardzie od pierwszego metra szlaku.
No i to Bielsko, cóż z nim? Ano
niewiele. Niewiele, bo Bielska jako miasta prawie nie znam. Wydaje mi się ładne, nawet
bardzo ładne, być może poprzez różnicę historyczno architektoniczną pomiędzy
nim a Katowicami, ale mimo tej sympatii nie czuję się uprawniony do szerszych
ocen.
Cieszyn. No tak, a gdzie góry? Jak to nie ma? To po co tu
przyjechaliśmy?
W Cieszynie byłem w połowie lat
80 ub. wieku także w ramach wycieczek z ojcem i poza oczywiście Studnią Trzech
Braci i Górą Zamkową najmocniej utkwiło mi w pamięci przejście graniczne na
Moście Przyjaźni. Ostatni dom po lewej stronie ulicy Zamkowej miał zdaje się
tabliczkę z napisem „przejście tylko dla mieszkańców” i chyba nawet łańcuch
pomiędzy barierką a ścianą. Żeby nikogo nie kusiło iść dalej. Taka to była ta
„przyjaźń”.
Spacerowaliśmy nad Olzą (która z
przyczyn mam nadzieję zrozumiałych kojarzy mi się głównie z… wafelkami
śmietankowymi) i dyskutowali o historii. To wtedy po raz pierwszy usłyszałem o
sztucznym podziale miasta i wydarzeniach które się do tego przyczyniły. To tu
także zdziwiony (ale nie zamierzam kłamać, że nie dumny) dowiedziałem się o
roku 1938 i polskich czołgach po drugiej stronie rzeki…
Ale to była daleka przeszłość.
Teraźniejszość komunizmu wyglądała znacznie szarzej. Spacerowiczów podobnych do
nas było sporo, różniastych szeptanych opowieści także. Niepewnych spojrzeń na
pograniczników i wszystko dookoła
tym więcej.
-Chodźmy, bo to milicja na pewno!
– drżącym głosem zwrócił się mój rówieśnik do swoich rodziców wskazując na
dwóch Bogu ducha winnych mężczyzn przyglądających nam się z drugiej strony
Olzy.
Ciekawe czy oni tam też odbierali
nas podobnie…
Jaworze (Górne). Górne, bo innego nie było. Dla
mnie przynajmniej. Do Jaworza trafiłem w
ramach wymiany miejsc w zakładowych ośrodkach wczasowych.
Krótko mówiąc ktoś z firmy X pojechał na wczasy do ośrodka prowadzonego przez
zakład Y – miejsce pracy mojego taty, a mój tata (albo ktokolwiek inny) – wręcz
przeciwnie. Tak czy siak dzisiejszy hotel Jawor był wtedy zwyczajnym, choć bez
wątpienia luksusowym jak na PRL domem wczasowym.
Co zapamiętałem? Sympatyczny
sklepik (istniejący do dziś) i bar tuż za płotem. Pierwsze cukierki bez kartek
(jakieś obrzydliwe praliny), kozę w gospodarstwie nieco dalej, którą owymi
pralinami, twarogiem, chlebem oraz karmelkami miętowymi (niech mi to Pan Bóg
wybaczy!) nie całkiem legalnie chyba dokarmialiśmy oraz cudowny zimny potok w
którym można było się kąpać lub nad jego brzegami polegiwać w upalne dni.
Były
jeszcze pekaesy marki Ikarus, które wcale nie były TYMI Ikarusami (tylko
produktem jugosłowiańskim), turyści z NRD z którymi zdobywaliśmy Błotny czując
się trochę jak pod Stalingradem i wreszcie historia z „Walką o ogień” o której
już kiedyś na tym blogu opowiadałem.
Do ośrodka przyjechało któregoś dnia objazdowe
kino. Był to stały punkt praktycznie wszystkich przeżytych przeze mnie wczasów
w PRL-u. Tak się złożyło, że wtedy puszczano miedzy innymi właśnie „Walkę o ogień”,
która dozwolona była od lat osiemnastu z racji bodajże dwóch scen męsko
damskich, a bardziej małpoludzko małpoludzkich. Jako że obecni bardzo licznie
małoletni nie chcieli mimo kilku wezwań operatorów opuścić świetlicy zagrożono
nam wreszcie, że póki nie wyjdzie z sali ostatnia osoba nie mająca osiemnastu
lat żadnego filmu nie będzie. Wychodziłem chyba jako ostatni w poczuciu
strasznej krzywdy…
Nieco innego rodzaju zawód
spotkał mnie podczas obiadu na którym (menu wisiało zawsze wcześniej na
korytarzu i było bardzo wyczekiwaną przez wczasowiczów lekturą) miano podać
pstrąga w cieście. Jakie może mieć skojarzenia bardzo młody człowiek czytając
taką informację? Ano coś w stylu, że pstrąg ów będzie serwowany w jakimś gigantycznym
serniku, makowcu czy innym jabłeczniku. Dziwne, prawda? Ale przecież logiczne.
I jak to jeść teraz?
Pstrąg okazał się oczywiście PSTRĄGIEM W
PANIERCE i rozczarował srodze moją rozbuchaną wyobraźnię swą jakże nikczemną
ilością, natomiast niebywale zafrapował smakiem.
O turystach z DDR-u wspominałem?
Wspominałem, OK. Z nimi to maszerowałem na wycieczkę, której clou było pierwsze
w moim życiu zdobywanie góry bez użycia krzesełka czy wagonika. A górą tą była
oczywiście Błatnia, czyli Błotny żeby trzymać się prawidłowego dziś
nazewnictwa. I niby wszystko było fajnie, pogoda jak marzenie, widoki także
(szlak żółty, gdyby kogoś ciekawiło), pan przewodnik zaś dużo i ciekawie mówił o
oddychaniu, odpowiednim stawianiu stóp, rozkładaniu sił i górach tak w ogóle,
niemniej dyszący po niemiecku za plecami enerdowcy psuli nastrój i
nasuwali skojarzenia, których wolałbym tu nie przytaczać. Ale to tylko pod
górę, bo w drugą stronę pamiętam już wyłącznie ból w kolanach i spokojny głos naszego
komandofuehrera ;)
-Jeżeli nie będą się państwo stosować do moich rad, to
możecie poczuć pewien dyskomfort przy schodzeniu.
Dyskomfort?!
Scheisse!!!
Nigdy więcej gór! – jak to sobie
powtarzam po każdej wycieczce.
I wreszcie skojarzynka ostatnia. Fruwa moja marynara, czyli o buraku i
czereśniach. Szliśmy pewnego dnia na spacer i w którymś z
mijanych ogródków rodzice postanowili zaopatrzyć się w czereśnie, które stały
się jakimś chyba symbolem tych akurat wczasów. Poszedł tata. Poszedł, kupił,
wrócił i coś dziwnie się śmieje.
-Co jest? – pytam
-A ta pani mówi żebym pozdrowił
od jej córki tego przystojniaka w garniturze!
-Yyy…
Donaszałem (kurcze, głowę bym
dał, że nie ma takiego słowa) wtedy garnitur po ojcu, jakieś tam szkaradziejstwo
koloru blue jeans, które jednak z racji odwiecznej sympatii do wszelkich krawatów,
mankietów, kantów (sic!) i tym podobnych oznak luksusu bardzo lubiłem. Ale
tutaj poczułem się… dziwnie. W końcu żaden mój rówieśnik tak się nie ubierał.
-No idź tam, ona chce cię poznać!
-Weź, tato!
Tak, tak. Były czasy. A teraz to
już tylko komornik o mnie pyta…
Klimczok wprawdzie nie jest
miejscowością, a szczytem, ale umieszczam go w tym zestawieniu z racji
symboliki. W końcu do 2011 roku słowo Beskidy oznaczało dla mnie trójkąt
Błotny, Klimczok, Szyndzielnia. Niechaj więc będzie. Zwykle z racji wrodzonego
lenistwa sam szczyt omijałem. Ale został
mi w głowie obrazek… mielonki turystycznej tamże kiedyś zjedzonej już
nawet nie wiem z kim. O co chodzi? Ano o to tylko, że wtedy jeszcze mielonka
turystyczna zawierała mięso i można ją było jeść. Dziś bym się na to nie odważył.
A poważniej mówiąc, to rzeczywiście wierzchołek Klimczoka
poznałem dużo później niż przełęcz między nim a Magurą i gdy już poznałem, to
bardzo polubiłem. Tym bardziej jeszcze gdy zupełnie niedawno odnalazłem w
czeluściach szuflad stare zdjęcia z jednej z takich wycieczek.
Za to na przykład Magury, czyli szczytu, który KAŻDY będąc na Klimczoku fotografuje (vide:
okładka mojej książeczki) nigdy jeszcze nie odwiedziłem, przekonany, że nie ma
stamtąd dokąd iść. Jedna z zaplanowanych acz jak widać odwlekanych z różnych
względów wycieczek na ten sezon zajrzenie tam jednak obejmuje i mało tego,
prowadzi także ciut dalej.
Ale nie uprzedzajmy faktów.
Kubalonka jest miejscem nieco
mnie irytującym pamięciowo, jeśli mogę się tak wyrazić. Raz, że byłem jej już
zupełnie blisko schodząc ze Stożka przez Mraźnicę, ale to nic, gorzej, że byłem
tam też faktycznie podczas którejś z wycieczek w latach 80, a bardzo niewiele
kojarzę, poza bólem nóg i stromizną.
Ale z tą właśnie zamgloną
wycieczką wiąże się inna historia. Gdzieś na początku lub końcu trasy (ale
gdzie?!) kupiliśmy, a dokładnie tata kupił po moim stanowczym żądaniu prawdziwą
ciężką… maczugę. Tak, tak. Nie przesłyszeliście się. Maczugę. Z solidnym
trzonkiem, kulą wielkości sporego grejpfruta i kolcami na niej dającymi pewne
szanse nawet przy spotkaniu z tyranozaurem. Nie wiem jakim cudem toto wtedy
sprzedawano, ale ponieważ zapas ciupag i znaczków – plakietek miałem już
solidny, uparłem się właśnie na taką pamiątkę.
Wszystko było super w górach i w
pociągu, bo zabawka (?) była schowana, ale gdy wracaliśmy z Piotrowic pieszo
przez park na Zadolu coś podkusiło mnie by wystawić pałę (nie chciałbym być źle
zrozumiany) na widok publiczny.
Tata stał w kolejce po colę, a do
mnie podszedł jakiś student…
-Przepraszam kolego… Mogę
zerknąć?
-Proszę.
-Eee!!! Chłopaki!!! Patrzcie,
jaka maszyna!!!
I teraz te pół kawiarnianego
ogródka spoglądające na moją „pamiątkę”. Studenci bijący brawa…
I nadbiegający z wnętrza kawiarni
ojciec.
-Schowaj to! Schowaj, bo nas
zamkną!
Pietrzykowice. No właśnie, o tym na śmierć zapomniałem. Tam także
zajrzałem swego czasu. Latem w 1988 roku pracowałem z tatą przy budowie domu
dla jego znajomych. Pisząc prościej zarabiałem na drugą część wakacji. Spaliśmy
we trzech (był jeszcze kolega) w uroczym kempingu przerobionym chyba z jakiegoś
barakowozu, słuchali po nocach Festiwalu Piosenki Polskiej w Witebsku (brr!) i
wzdychali do zdobiącej sklejkową ścianę okładki tygodnika jakiegoś tam z
portretem Marii Probosz…
Pietrzykowice leżą w Kotlinie
Żywieckiej, a zatem trudno by je było nazwać miejscowością górską, ale jednak
klimat (dosłownie i w przenośni) był górski niewątpliwie. Cudowne powietrze, zieleń, kiełbaski z rusztu,
nieosiągalna za komuny w Katowicach Pepsi Cola i niedzielne wyprawy nad jezioro. Super!
Pod tym hasłem zachował mi się w
głowie także inny obrazek. Razem z naszą trójką pracowali przy budowie sami
gospodarze oraz ich dorosły syn, zaś jego żona i kilkuletnia córeczka dojechały
w któryś sobotni wieczór samochodem z Katowic. Pamiętam że gdy już przebrani i
najedzeni siedzieliśmy wszyscy na ławeczkach przed starym domem (nowy powstawał
tuż obok) do tego właśnie syna właścicieli przysiadły się z obu stron jak by to
dzisiaj powiedziano „jego panie” i po prostu przytuliły się do niego wpatrując w ogień.
Pomyślałem wtedy, że oto ten człowiek
jest naprawdę szczęśliwy…
Szczyrk. Fasolka po bretońsku. Aha. Fasolka właśnie. Za jakieś
kosmiczne pieniądze kupowana w istniejącym do dziś barze „Bagatela” nazywanym
przeze mnie od tego czasu (znów końcówka lat 80) nader wymownie barem „Bagatela
tysiąc złotych”.
W Szczyrku kończyła się trasa wycieczki z Szyndzielni i tu
także przy wtórze hitów Elvisa Presleya płynących z ogromnej szafy grającej
ową fasolkę się konsumowało. Tutaj także w którymś z miliona tandetnych od
zawsze sklepików kupowałem karty pocztowe, góralską chatkę wskazującą pogodę
(jak w swojej naiwności wierzyłem) oraz dziesiątą ciupagę i setną
plakietkę "Beskidy" noszoną potem dumnie jak medal.
Skoro zaś Szczyrk to i Skrzyczne.
Najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego (dziś już wiem na pamięć – 1257 m. npm.), którego…
nigdy nie zdobyłem. Ano tak. Ileś tam razy wjechałem kolejką, jesienią
ubiegłego roku doszedłem od Malinowskiej Skały, ale tak dosłownie pod górę nie zdarzyło mi się nigdy. Za to kolejka
musiała być obowiązkowo mimo drwin mojego taty, że gdzie mnie nie wwiozą tam w swoim lenistwie nigdy sam nie
wejdę. Za każdym też razem strzelaliśmy sobie pamiątkowe fotki robione przez
fotografa dyżurującego na dolnej stacji wyciągu. Jedna z przodu, uśmiech, i
druga z tyłu (proszę się odwrócić, ręka za oparcie, uśmiech!). Czarno białe
toto było, sztampowe do bólu, ale jednak cieszyło duszę. Zdjęcia wisiały potem
w gablotce i po zjeździe można je było wykupić. Dziś pewnie przesyłaliby na
maila, prawda?
Szyndzielnia. O Szyndzielni
trochę już było. Pierwsza góra, jaką na oczy zobaczyłem i na nogi przedeptałem.
Przez lata znana tylko od górnej stacji kolejki, a od niedawna także zdobyta
marszem zarówno od strony Olszówki jak i bardzo męczącym szlakiem od
Wapienicy.
Moje wspomnienia z tym miejscem zaczynają się jednak nietypowo, bo od… ubikacji. Proszę
wybaczyć, ale kiedy człowiek jest silnie skoncentrowany (wyraz skupiony
w takim miejscu może brzmieć zbyt dosłownie) i nagle w plecy wali go kawał
tynku z sufitu, to naprawdę może to być trauma na całe życie. A niżej podpisanemu
to właśnie się przytrafiło wieki temu w schronisku na szczycie o którym mowa.
Obok podstawowej i już kilka razy
tu wspominanej trasy do Szczyrku wiedzie przez Szyndzielnię także mój szlak numer dwa – ten do Jaworza. I myślę sobie nawet nieskromnie, że tak jak mój tato
prowadził kolejne osoby ścieżką schodzącą z Przełęczy Kowiorek, tak ja „objąłem we
władanie” tę właśnie drugą drogę i to ją uważam już za „dożywotnio swoją”.
Ślemień. Jedyne miejsce w tym spisie, w którym tak naprawdę nigdy nie byłem, ale za to wiążące się w mojej pamięci z pewnym przykrym wspomnieniem. Ojciec
pracując tam kiedyś u kogoś zaproponował mi wspólny wyjazd i dorobienie sobie paru
groszy, ale ja nie wiedzieć czemu mu odmówiłem. Później okazało się, że gospodarze z udziałem nader
licznych przedstawicielek płci (nam) przeciwnej zorganizowali po pracy amatorski
konkurs mokrego podkoszulka!
Do dziś pluję sobie w brodę ;))
Ustroń (Polana). Polana, bo w tym "prawdziwym" Ustroniu także jeszcze mnie nie widziano. Kwestia czasu, mam nadzieję.
Czerwcowy dzień w schyłkowym
PRL-u. Autobus marki Sanos, szkolna wycieczka i szkolne zakochanie – wypisz,
wymaluj gotowy teledysk. Młodzież w bluzach a`la Dieter Bohlen, co bogatsi z
walkmanami przy paskach, najbogatszy z własnym aparatem fotograficznym. Spacerkiem
z Równicy, na którą przywiózł nas autobus (profanacja!) do Ustronia i
potem wjazd kolejką na Czantorię. Nic specjalnego, wycieczka jakich każdy
przeżył co najmniej kilka, a jednak…
Przecież była tam Ona.
I działo się coś
wcześniej nieznanego. Otwierał się świat, w którym szkolna
koleżanka to już nie tylko ta czy tamta dziewczyna, ale także pierwszy raz –
kobieta…
Chciałem powiedzieć coś, czego
sam jeszcze zrozumieć nie potrafiłem. Szukałem jej wzroku i głosu. I tylko gdy przez chwilę znikała docierało do mnie jak ważne i jak wyjątkowe jest to ciepło
pulsujące w sercu…
Wisła. Za obudową świetlówki przymocowanej do półeczki nad łóżkiem
w pewnym domu wczasowym jest może jeszcze ta karteczka, którą włożyłem tam dawno
dawno temu. Malutki świstek z moim imieniem, nazwiskiem, datą, nazwą miasta z
którego przyjechałem…
Może jest, a może nie
ma.
Długi, wyłożony obowiązkowo grubo
lakierowanym parkietem korytarz i te właśnie drzwi, przedostatnie. To za nimi
czytywałem „Przygody kanoniera Dolasa” wypożyczone z miejscowej biblioteki, to
na balkonie tego pokoju wpatrywałem się w panoramę miasta i gór przeżuwając
cudem kupione od niemieckich turystów miśki Haribo. To z tego pokoju wychodziłem na spacery po
Wiśle, rozmyślania nad wolno płynącą wodą albo bardziej prozaiczne myszkowanie
po sklepach.
Dom wczasowy w którym
mieszkaliśmy był przytulnie ciemny, pełen boazerii, paskudnych zielonych
chodników i skrzypiących parkietowych podłóg. Taki dosyć typowy "FWP-owski" klimat który można było
odnaleźć wtedy chyba wszędzie od Zakopanego po Świnoujście.
Przy naszym stoliku siedziała
trzyosobowa rodzina. Ona, on i ich córka. Piękna szczupła dziewczyna o
nieokreślonym „polnym” kolorze włosów, uroczych kształtnych paznokciach i
czarującym głosie. Sam już nie wiem, czy bardziej cieszyło mnie jej towarzystwo
czy to, że nie cierpiała twarożku na słono i zawsze oddawała mi swoją porcję :)
Dziecinne miłości mają to do siebie że łączą sprawy wielkie i te zupełnie
drobne, a mimo to pozostają logiczną całością. Dorosłym ta sztuka wychodzi już znacznie gorzej...
Podczas któregoś spaceru pod
koniec turnusu doszliśmy z rodzicami do wniosku, że wracać do Katowic będziemy ze stacji
Wisła Głębce. Raz żeby zobaczyć „koniec świata”, czyli miejsce gdzie nie ma już
dalej torów, a dwa żeby oczywiście przejechać przez magiczny wiadukt. Pamiętam
ten dzień. Ogrom gór i grube futro lasów na nich, słońce wstającego poranka i
nasz piętrus. Nos przyklejony do szyby i przejazd wiaduktem, a potem ostatnie
spojrzenie na ośrodek w którym przez dwa tygodnie mieszkaliśmy.
Czy przyszłoby mi wtedy do głowy,
że następny raz odwiedzę to miejsce w 2012 roku?
Żywiec. Moja pierwsza i jedyna w życiu delegacja. Nie powiedziałbym
że ostatni, ale z całą pewnością jeden z ostatnich akcentów czystego PRL-u. Szumne
zapowiedzi odnawiania domków kempingowych zamienione w praktyce w lekkie drapu
drapu szczotką, szybkie malu malu lakierem i… namiętne alkoholizowanie się
(moich kolegów przynajmniej, bo ja od zawsze byłem anty).
Klimat kultowy, temu zaprzeczyć się
nie da. Sama jazda żukiem pośród puszek i worków już była swego rodzaju
przeżyciem, widok „cykniętego” kierownika zbierającego z uśmiechem na ustach naręcza kwiecia jakby premią
wizualną, a cała reszta… całą resztę już na tym blogu opowiadałem.
Fajny ten Twój alfabet :). Bliski taki :D...
OdpowiedzUsuńZ natury rzeczy, bo przecież to ABC moich dawnych wspomnień z Beskidów, nie jakieś całościowe ;)
UsuńTwoich wspomnień to mogłabym słuchać, no dobrze, dobrze - czytać :) na okrągło dzień i noc. Są nie tylko pięknie i interesująco opowiadane przez Ciebie, ale mają też w sobie czar minionych lat, ich koloryt, nastrój i to coś, co w tej chwili trudno jest mi jeszcze określić – chyba chodzi mi o prostotę, a tym samym o ich niebanalność i niezwykłość mimo swojej zwyczajności właśnie. Tak! Twoje wspomnienia są niezwykłe bo opowiadasz je duszą i sercem i dlatego chwytają one za duszę i serce. Hmm, chyba właśnie to chciałam powiedzieć. :)
OdpowiedzUsuńGdy jest mi smutno lub jestem zmęczona to przychodzę tu do Ciebie i wsłuchuję się, mimo iż tylko czytam w tętniące w Twoich opowieściach życie. Wyciszam się wtedy, uspokajam i nabieram sił jakbym czerpała orzeźwiającą wodę ze studni. Szkoda tylko, że ostatnio tak niewiele miałam/mam czasu na „gaszenie” nią swojego „pragnienia”. Zaglądam tu jednak do Ciebie kiedy tylko mogę i chociaż nie zostawiam śladu mojej wizyty w postaci komentarza, za co Cię bardzo przepraszam, to możesz być pewny, że kiedyś to odrobię. Póki co czerpię tylko z Twojego wnętrza to piękno, którym dzielisz się niesamolubnie z Twoimi czytelnikami. Dziękuję, bardzo serdecznie Cię pozdrawiam i przesyłam Ci wakacyjny uśmiech. :)
Zagoniona Karolina
Przeczytałem "zaginiona Karolina" i trochę się wystraszyłem :)) Bardzo się cieszę, że Ci się te wspominki spodobały. Kiedyś tak sobie rozmyślałem o tym gdzie też bywałem przed moim "wielkim powrotem" w 2011 roku i okazało się, że jak widać troszkę tego było. Swoją drogą zwróciłaś uwagę, ile tych "przygód" wiąże się mniej lub bardziej z jedzeniem? Przez żołądek do serca.
UsuńTeraz siedzę sobie na urlopie i choć już tydzień mi przeleciał nigdzie nie pojechałem. Zdrowie nie to, khe, khe...
Pozdrowienia
Mam nadzieję, że już czujesz się lepiej. W każdym razie życzę Ci tego. Ja również złapałam jakieś przeziębienie, ale bagatelizuję je jak to ja i robię swoje. Biegam jak nakręcona i z ciągłym poczuciem, że brakuje mi czasu. Chciałabym podnieść go do potęgi, by ze wszystkim zdążyć, by niejako przeżyć więcej niż tylko jedno życie ma do zaoferowania, ale niestety ... , to jest niemożliwe, ha ha ha! Jedni narzekają na nudę, inni jak ja, nie wiedzą jak zdążyć ze wszystkimi swoimi zainteresowaniami + te normalne codzienne obowiązki. Świat i ludzie są tak bardzo intrygujący i warci poznania, a ja ciągle jestem ich nienasycona. I na nic się zda to, że od zawsze byłam niesamowicie energiczną osóbką, i tak brakuje mi czasu na to wszystko, co chciałabym zdążyć zrobić, poznać i doświadczyć.
OdpowiedzUsuń„Zaginiona Karolina”! Ha ha ha! Dobre! Czasami naprawdę czuję się jakbym była zaginiona, ale we własnym ja. :) Dobrze, że jednak zawsze w końcu siebie odnajduję, chociaż nie zawsze bez problemowo. Hi hi hi! Ponoć życie składa się z samych doświadczeń, a tych mi nie brakuje. Chciałabym móc je jeszcze pozbierać podobnie jak Ty i znaleźć czas na przemyślenia i refleksje. Może jak się postaram, to mi się to uda (?), może? :)
... „przed moim wielkim powrotem” ...? Czy masz tu na myśli swój szaroświat, o którym wspominałeś w którymś ze swoich postów? Zawsze powtarzam i sobie, moim bliskim i zaprzyjaźnionym ze mną, że: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.” Twój „powrót” jest tego dowodem. Jesteś wspaniałym, wrażliwym i silnym człowiekiem. Twój Ojciec na pewno byłby dumny z Ciebie. To co Cię nie zabiło wzmocniło tylko Ciebie i uszlachetniło – moje szczere gratulacje. :) Masz tak wiele do przekazania innym, że tylko Ci dziękować za Twoje doświadczenia i odwagę z jaką o nich opowiadasz na swoim cudnym blogu. Tacy ludzie jak Ty – PRAWDZIWI – na drzewach nie rosną. Takich już dzisiaj na palcach policzysz. Gdyby nie ta różnica wieku i fakt, że mamy swoje rodziny, to nie zawahała bym się powalczyć o Twoje uczucia. Zawsze mówię co myślę i nie zamierzam tego zmieniać, ani tym bardziej wstydzić się tego. :)
Przez żołądek do serca! Hmm, to ponoć działa na facetów. :) Z nami kobietami, to już nie jest takie proste. Naszych serc nie można zdobyć tylko jedzeniem. Ha ha ha! Przesyłam Ci wianuszek buziaczków i pozdrowionka. :)
Pozytywnie zakręcona
Karolina
Zakładając w 2009 roku tego bloga postawiłem sobie dwa, z pozoru sprzeczne założenia. Z jednej strony nie taić swojego wykształcenia, sposobu zarabiania na życie czy np. (dla kogoś zapewne) mało ambitnych gustów muzycznych, ale z drugiej nie pokazywać swoich zdjęć, nie używać imienia czy nazwiska. A dlaczego piszę, że to sprzeczne tylko z pozoru? Dlatego, że chcialbym pokazać tu nie tyle siebie, jakiegoś tam "Jana Kowalskiego", ale człowieka, ludzi mojego pokroju niejako zbiorowo. Tych biednych, gorzej wykształconych, nie zawsze wszystko rozumiejących, nie zawsze nadążających za światem, a przecież przez to (też) nie zawsze tak zwyczajnie i bezdyskusyjnie głupich.
UsuńŚwiat nie jest prosty.
"Wielki powrót" miał oznaczać tylko powrót w góry, w których tyle lat nie bylem i o których tyle lat nawet nie pomyślałem. Co do szaroświata, to on jest czymś innym i akurat z tym wpisem ani moją odpowiedzią na Twój komentarz nie ma nic wspólnego.
Szaroświat to po mojemu bieda, choroba, głod, niezaradność życiowa, staczanie się coraz niżej. Osobna historia.
Co do mojego ojca i gór, to cóż, wiele spraw uświadamiam sobie teraz dopiero, gdy go nie ma. Być może on także jak ja przed czymś uciekał. Bo ja przecież w góry uciekam. Przed szaroświatem właśnie.
Jeśli chodzi o zdrowie, to lato nie jest dla mnie najlepszą porą. Mści się zeszłoroczna spartolona jak się okazuje operacja, ale to nie miejsce i czas na takie opowieści.
Z jedzeniem wreszcie to może nie jest to takie wprost, ale zwyczajnie rozśmieszyło mnie, że tyle wspomnień ma w sobie nomen omen smaczki jedzeniowe. Fasolka, żelki, twarożki, czereśnie... Prawie słowa klucze. A skoro klucze to i portier.
Pozdrowienia, pani zakręcona ;)
Udało Ci się! Gratuluję jeszcze raz. :)
OdpowiedzUsuńNie wiem jak inni, ale ja nie potrzebuję widzieć Twojego zdjęcia w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dla mnie cały Twój blog jest Twoim zdjęciem. Widzę na nim bardzo przystojnego, o pięknym wnętrzu mężczyznę. Prawdziwego faceta. :) Człowieka z krwi i kości. Dzisiaj takich jest już coraz mniej, niestety. Większość udaje/gra kogoś kim nie jest.
Przykro mi z powodu tej spartolonej operacji. Życzę Ci całkowitego powrotu do zdrowia. Mam nadzieję, że jest to możliwe. Co do jedzenia, to też myślę, że jest ono tłem wielu naszych, ludzkich wspomnień.
Dziękuję za pozdrowienia i życzę Ci miłego dnia. Sama wyruszam za chwilę na wycieczkę rowerową dookoła mojego miasta, a przynajmniej jednej jego części. Do następnego razu.
Karolina