WYCIECZKA JEDENASTA: WILKOWICE - MAGURA - BYSTRA
Wilkowice-Bystra, a dokładniej stacja kolejowa o tej nazwie,
podobnie jak Radziechowy-Wieprz współdzielona przez dwie odrębne gminy, to
miejsce szczególne. Bez zbędnych dojazdów komunikacją miejską, przesiadek i
poszukiwań można stąd zacząć nie tylko kilka różnych wycieczek w Beskid Śląski,
ale i gdyby ktoś miał ochotę, wyruszając w przeciwnym kierunku, trafić do
Beskidu Małego. Nie ma się wobec tego co dziwić, że pierwszym skojarzeniem, jakie
już wiele miesięcy temu przyszło mi do głowy wraz z planem stopniowego poznawania
coraz dalszych punktów na trasie linii kolejowej do Zwardonia była akurat ta miejscowość.
I mało tego! Na przełomie marca i kwietnia, gdy mogło się jeszcze wydawać, że
zima nigdy się nie skończy rozrysowałem sobie na jakimś karteluszku najprostszą
z możliwych jak wtedy sądziłem, tę właśnie dzisiejszą trasę. Szybką, krótką i w
gruncie rzeczy nieco ulgową. Ale za to idealną na wczesnowiosenne rozpoczęcie
sezonu.
Czas pokazał jednak, że po
pierwsze owo rozpoczęcie odbyło się gdzie indziej, bo w Radziechowach, po
drugie zaś z pewnym pobłażaniem potraktowana marszruta z Wilkowic przeniesiona
z kwietnia na czerwiec okazała się tą, która po raz pierwszy zmusiła mnie do
wywieszenia białej flagi…
Ale zacznijmy od początku.
Nie wiem czy opowiadałem już jak
to dawno, dawno temu wynalazłem Internet? Uhmm… Badania okresowe mam ważne,
proszę nie robić takiej miny. Sam wynalazłem, nikt mi nie pomagał, ha ha ha.
Otóż jako dzieciak wymarzyłem sobie urządzenie, coś na kształt dzisiejszego bankomatu,
także jak on z wyświetlaczem, na którym po wetknięciu w odpowiednie miejsce
monety lub banknotu będzie można przeczytać cóż też za nie dałoby się dostać. I
oczywiście takie wybrane przez obsługującego przedmioty dostarczone zaraz
jakimiś rurami wypadałyby potem z odpowiedniej klapki wprost do rąk! Mowa wtedy
była rzecz jasna o takich najpotrzebniejszych sprawach, typu ciepłe (lub zimne)
lody, miśki, pepsi, ciężarówa z przyczepą, scyzoryk czy sto plastikowych
żołnierzyków (to ja chyba bardziej Allegro wymyśliłem niż Internet!), ale
zostawmy to. Chodzi o pomysł, samą jakby to powiedział ze swoim cudownym
akcentem towarzysz Gomułka „ideję”.
Albowiem ta to właśnie „ideja”
staje mi znów przed oczami, kiedy nie całkiem dobudzony i niezupełnie jeszcze
kompletnie ubrany kupuję bilet w góry. Ale nie na dworcu, skąd. W swoim pokoju,
na swoim krzesełku, przed swoim komputerem. Wybieram, klikam, płacę szybkim
przelewem i… włączam drukarkę. Jeszcze sekundka i oto jest. Science fiction w
domu i zagrodzie.
A kiedy już się wydało bladym
świtem plus minus piętnaście złotych, to jechać trzeba. Taka kupa szmalu nie
może przepaść! No to jadę. Plecak, buciory, nóż, woda, apteczka, zestaw map,
kanapki, czekolada, telefon, zapasowy telefon (dobry patent – polecam!), aparat
fotograficzny i moro. Niestety nie Joanna, a tylko czapeczka. Wolałbym Joannę…
yyy… nieważne.
Każda z moich wycieczek, o czym
już kiedyś pisałem, zaczyna się podobnie. W drodze na stację jestem na nie.
Może pogoda się popsuje, może lepiej było poleżeć w domu skoro jest okazja,
może za biedny jestem na taką turystykę (jestem, ale to inna kwestia), ble ble
ble. To stadium kończy się jednak dosyć szybko, bo już przy wejściu do wagonu.
Sadowię się w miękkim fotelu, wtulam w zagłówek, rozkoszuję ciszą, prędkością
i… klimatyzacją, a potem zaczynam odpływać. Ciężko jest może osiągnąć ten stan
w poczciwym EN-57, nie bez podstaw zwanym przez znawców tematu „kiblem”, nieco
łatwiej w kojarzącym się z wakacyjnymi podróżami nad morze pulmanie,
ale miejscem idealnym jest Elf. Takie sobie skrzyżowanie statku kosmicznego z
pojazdem pościgowym z „Seksmisji”. Na suficie też tak jak tam przelatują paski,
a dokładniej promienie słońca i sprawiają wrażenie jakbyśmy pędzili z
niesamowitą prędkością daleko w inną rzeczywistość…
Trzeci etap „wyzwalania” to po
prostu pierwsze spojrzenie na góry. Czasem już za Tychami, czasem
dużo później, nieważne zresztą, gdzie i kiedy dokładnie. Ważne, że jeśli są
na tym świecie góry, są także marzenia. A jeśli są marzenia, to warto żyć.
O ósmej dwie wysiadam (znów jak
poprzednio w Radziechowach) sam samiuteńki na pustym peronie w
Wilkowicach-Bystrej. Pociąg odjeżdża, a ja wolno schodzę do nieco absurdalnego
na zarośniętym dworcu podziemnego przejścia. To zresztą już u jego wylotu
zaczynają się dwa szlaki, żółty i niebieski, prowadzące w tym samym co mój
kierunku, czyli na Magurę, ale inną
trasą. A co z zielonym? Nie ma. A z tabliczką? Tabliczki też ani śladu.
Obchodzę zabity na amen budynek (bardzo ładny dodajmy) wilkowickiego
dworca i oganiając się od uszczęśliwionego przyjazdem kogoś do gryzienia kundla
kieruję się w stronę ulicy Wyzwolenia,
czyli jakby wstecz – twarzą do Bielska.
Skoro jak zapamiętałem z mapy szlak zielony ŁĄCZY Beskid Mały ze
Śląskim, to przecież nie może się ZACZYNAĆ, a musi PRZEBIEGAĆ. I tu się nie
mylę, po kilkudziesięciu metrach po lewej stronie trafiam na drogowskaz. Nieco zabawny,
(ale nie w chwili gdy małe, uparte bydlę gryzie mnie w nogawkę) bo wskazujący w
lewo trasę na Magurkę, a na prawo na
Magurę. Zabawność ta kryje się zresztą nie tylko w samym podobieństwie nazw,
ale także w ich dopasowaniu. Magurka to Beskid MAŁY, Magura – Śląski.
Ważna uwaga. Kierunek trasy
patrząc na drogowskaz to prawo, ale oczywiście dochodząc od strony dworca do
ulicy Wyzwolenia będzie to oznaczało – w lewo. A jeszcze prościej tak: NIE
PRZECHODZIMY przez tory, a zaczynamy marsz ustawiając się do nich plecami, o!
Szlak na tym odcinku i co z
radością muszę tu dodać TYLKO NA TYM ODCINKU jest z racji trwającej wokół
przebudowy węzła komunikacyjnego słabo oznakowany, dlatego zamiast wypatrywać
znaczków lepiej chyba zastosować się do mojej podpowiedzi. Kiedy przed sobą
zobaczymy nieco po lewej nowy wiadukt, należy przejść pod nim i dalej kierować
się prosto, tam już znaki są dobrze widoczne.
Nie mając tej wiedzy osiemnastego
czerwca, a będąc zbyt leniwym na wykopywanie z plecaka mapy sięgam po
analogowego GPS-a w postaci wracającej z zakupów mieszkanki Bystrej, którą
najpierw pytam o drogę, a potem, jako że idziemy w tym samym kierunku delikatnie
wciągam w rozmowę na tematy różne, od polityki poprzez emerytury aż do cen
biletów kolejowych. I fajnie nam się rozmawia, ponieważ, co już zauważyłem
podczas wcześniejszych wypraw, taki prowokacyjnie czasem staroświecki turysta,
jakim przecież bywam, wzbudza sympatię wydając się może bardziej autentycznym w
swojej pasji…
Na skrzyżowaniu (po pożegnaniu
sympatycznej pani z zakupami) skręcam w prawo ulicą Szczyrkowską. Szlak
niebieski wiedzie stąd prosto, również jak już wspominałem na Magurę, ale ja przecież
wertując przewodniki i mapy wybrałem z pełną premedytacją najdłuższe ze
wszystkich podejście.
Mijając przystanek autobusowy
dochodzę po kilku chwilach do jakby środka litery Y i na nim
wybieram drogę odchodzącą w lewo aby przez mostek przejść na ulicę Juliana Fałata, którą także idę w
lewo, w dużym uproszczeniu sprawę ujmując, za każdym razem tam, gdzie bardziej
zielono i cicho. Nie od rzeczy będzie tu dodać, że „nakarmiony” od dworca solidną porcją spalin i pyłu mogę dopiero teraz
po raz pierwszy głębiej odetchnąć. To naprawdę duża ulga.
Mając u boku szumiącą cicho Białkę, a z drugiej strony ciąg
niejednokrotnie bardzo interesujących zabudowań docieram do muzeum i parku
imienia (jak ulica) Juliana Fałata – słynnego polskiego malarza, który od 1902
roku mieszkał i tworzył w Bystrej. O ile muzea raczej mnie nie pociągają
(eksponat to ja widzę patrząc w lustro), to jednak urokliwy mini park wzbudza
sympatię już od pierwszego spojrzenia. Pełne zieleni alejki, sympatyczne,
zadbane ławy, kilka metrów za nimi rzeka, no po prostu idealne miejsce na…
randkę.
Tutaj pozwolę sobie na dygresję
dotyczącą pewnej rozmowy sprzed lat, w trakcie której mój kolega opowiadał jak
to zaprosił wybrankę swego serca do… marketu Auchan, nieco absurdalnie w tej
sytuacji informując ją, że czyni tak z braku kasy(!). I choć wiele się zmieniło
przez ten czas, a para jest razem i dorobiła się nawet piątki czy szóstki
dzieciaków, to jednak brak kasy pozostał szkieletem ich związku, bo po wpisaniu
w Google nazwiska owego pana zamiast Facebooka czy NK wyskakuje… Internetowa
Giełda Długów.
Ale pal licho jego i jego
historie. Skupmy się na parku.
Na trawnikach pomiędzy ławkami
rozstawiono dość pokaźne rzeźby, będące nagrodzoną w
konkursie pracą artystyczną przenoszącą w „trójwymiar” obraz „Polowanie na
niedźwiedzia” autorstwa wiadomego. Jest i zresztą także prawie rzeczywistych
rozmiarów niedźwiedzica z małym, która, co nie było zapewne intencją autora
uświadamia mi jak nieciekawym przeżyciem (?) mogłoby być napotkanie „misia” na
szlaku…
Po krótkim rekonesansie
kontynuuję marsz w kierunku gór, które już doskonale widać na horyzoncie. Jeszcze tylko krótkie odwiedziny nad
brzegiem rzeki, kilka zdjęć i wreszcie upragniony „koniec świata”, czyli pętla
autobusowa.
No właśnie. Jak mi się to już kilka razy zdarzyło, tak i tutaj
pokonuję trasę, której znaczący odcinek można „odciąć” dojeżdżając tanio i wygodnie
np. z dworca w… Bielsku autobusem linii 57. Czy tym razem warto? Moim zdaniem
nie. Klimat podgórskich miejscowości jest sam w sobie doświadczeniem estetyczno
kulturowym niemniej ważnym od szczytów, przełęczy i metrów nad poziomem morza.
Poznać wszak, to znaczy także zrozumieć. Poznawajmy, rozumiejmy, doświadczajmy.
A za trzy złote zaoszczędzone na bilecie lepiej kupmy sobie (albo mnie!) czekoladę na drogę.
Ostatni odcinek asfaltu niewiele
jest szerszy od miejskiego chodnika. Obok opuszczonego domu wczasowego MSWiA
„Magnus” (jest na sprzedaż gdyby ktoś z Czytelników miał ochotę) trafiam na budynek leśniczówki i…
dwie ogromne, czyściutkie i niezwykle sympatyczne gęsi „ujadające” na mnie zza
ogrodzenia. Jedna typowo poduszkowo biała, a za to druga… nie wiem jak się
określa taką barwę. Porcelanowa! Druga gęś jest koloru porcelanowej
figurki. Figurki gęsi rzecz jasna.
Jak mogłyby nazywać się takie
ptaszyska? Hmm…
Mam!
Daktyl i Ptero!
Pamiątkowa fotka, chwila rozmowy
(?) i czas ruszać dalej. Zaczyna się
las. A pierwsze z nim spotkanie okazuje się niestety typowe dla Beskidu
Śląskiego ostatnimi czasy. Ciężki sprzęt, masy ściętych drzew i krzątający się
robotnicy. Ale to tylko tutaj, na samym brzeżku. Po kilku minutach zagłębiam się w zieloność.
Szlak prowadzi najpierw prosto
przedłużając ulicę, potem po lekkim łuku w lewo, a wreszcie dość mocno w górę
bardzo błotnistą, acz szeroką ścieżką. Pośród gęstej, ciemnej i soczystej roślinności
wspinam się zataczając (tu mogłaby być kropka!) kolejny, bardzo szeroki łuk,
tym razem w prawo. To gdzieś na nim pojawia się po raz pierwszy plaga
dzisiejszej wycieczki – chmary much, muszek, komarów, gzów i wszystkiego co
tylko lata i zajmuje się wkurzaniem porządnych ludzi.
Bzzz… Bzzz… Bzzz…
Chwila równego i znów zakręt w
lewo a za nim strome i meczące kamieniste podejście. Ciężko dysząc postanawiam zrobić
krótką przerwę na widocznej z daleka polance (która okazuje się być Przełęczą
Kołowrót, czyli bardzo ważnym punktem dzisiejszej trasy), ale nie wytrzymuję i
staję wcześniej zrzucając plecak na ogromny pień tuż przy ścieżce.
Wyjmuję wodę, piję, zakręcam
butelkę i… czuję, że ktoś na mnie patrzy! Wstrzymując oddech wolno obracam
głowę i napotykam czarne jak dwa węgliki oczka ponad całkiem sporym wilgotnym
noskiem…
Refenir! Renifor! Kurde!
Zwierzojeż!
SARENKA!!!
Jak babcię kocham a jej rentę
szanuję! Niech mnie gęś kopnie a komar pogryzie! Oto o ledwie kilka metrów ode
mnie leży sobie najspokojniej w świecie autentyczna mała sarenka. Aparat! Gdzie
jest aparat! Woda… Żelki… Ręcznik… Mapa… Zaraz mnie…
Jest!
Pstryk! Pstryk! Pstryk! Uff…
Malwinka. Dobre imię? Myślę, że
jak na nią w sam raz.
Przypatrujemy się sobie jeszcze
chwilę w zupełnej ciszy i zaczynam już nawet niepokoić się czy aby moja nowa
znajoma nie jest np. kontuzjowana, ale w tym momencie doganiające mnie właśnie
dwie turystki mimo mojego machania podchodzą (zbyt) raźnym krokiem do krawędzi
scieżki i…
Szast-prast! Malwinka tylko mignęła
i tyle ją widzielismy.
-Tam była…?
-Uhm. Sarenka – odpowiadam
głosem doświadczonego trapera i ostentacyjnie chowam aparat.
-Ojej… A myśmy…
No właśnie.
Przełęcz Kołowrót. Na mapie moje podejście wygląda dziś nieco dziwnie
w porównaniu z chociażby dwoma alternatywnymi trasami z Wilkowic. Sprawia
złudzenie marszu bardziej OBOK niż NA Klimczok
z przyległościami, ale dokładnie tak miało być. Po przejściu ledwie kilkunastu metrów
dochodzę do szlaku żółtego (Cygański Las – Szyndzielnia)
i choć przez chwilę rozważam „przesiadkę”, to jednak postanawiam zostać przy dotychczasowym
kolorze zielonym. Szeroką, niestety także dlatego że rozjeżdżoną przez
samochody drogą idę zatem w lewo podpierając się znalezionym gdzieś przed
chwilą kosturem. Tutaj na szczęście szlak jest zupełnie płaski a nawet w
pewnym miejscu zaczyna opadać. Pomiędzy
drzewami spoglądam na ciągle jeszcze daleki (i wysoki) szczyt Klimczoka i
delektując się ciszą wolniutko przemierzam kolejne metry.
I nagle przed sobą dostrzegam…
koparkę. Gdybym był młodszy powiedziałbym teraz „i kopara mi opada”. Ciężki
sprzęt budowlany to stanowczo nie jest to, czego bym tutaj najbardziej pragnął, a przede wszystkim czego bym się spodziewał!
Staję i przez chwilę niczym dzieciak przyglądam się z pewną fascynacją ogromnemu
dinozaurowi, który „odgryza” kolejne kamienne tafle ze stoku nad drogą i układa
je za sobą.
No cóż. Ja nie wiem, nie znam się, nie wnikam. Być
może jest to ważne, legalne i planowe, ale mnie się nie podoba. Tym bardziej, gdy
dochodząc już zupełnie blisko widzę rozrzucone w trawie butelki po
oranżadach, puszki po pasztecie czy foliowe torebki. Zaciskam zęby żeby nie
powiedzieć operatorowi czegoś głupiego i idę dalej, ale już po chwili moja
cierpliwość wystawiona jest na kolejną próbę. Chlapiący wokół błotem gazik mija mnie
o jakieś pół metra.
Zdziwione spojrzenie kierowcy
spotyka się z moim – wściekłym.
-No co!? – warczę do niego
unosząc ręce i w tej samej chwili uświadamiam sobie, że jestem śmieszny w tej
złości, bo nawet jeśli racja jest po mojej stronie, to rzeczywistość po jego.
Rzucam w kułak jakieś obrzydliwe
przekleństwo i ruszam dalej przeskakując pomiędzy koleinami. Kilkadziesiąt
metrów dalej zatrzymuję się u źródeł Białki – rzeki, obok której szedłem przez
Bystrą. Zdejmuję czapeczkę i obmywam twarz i złość zimną wodą.
Już dobrze.
Przysiadam na kamiennych
stopniach przed ukrytym pomiędzy drzewami budyneczkiem i przez chwilę jeszcze
cieszę się lodowatym czystym chłodem spływającym mi po dłoniach. Przede mną
otwiera się piękna panorama otoczonych bezchmurnym niebem szczytów…
Ale fajnie…
Białka poprzez drogę spada ostro
w dół przecinając las, a ja ruszam wąziuteńką, miejscami ledwie widoczną stromą ścieżką odchodzącą teraz w prawo. To ostatni fragment szlaku zielonego zachowany w oryginalnym stanie sprzed wytyczenia drogi "spychaczówki" w początkach lat 90. Już tylko minuty dzielą mnie
od Przełęczy Kowiorek pomiędzy Klimczokiem
a Magurą. Jeszcze tylko „pułapka” z przewróconych na szlaku drzew (powtórka na
o wiele mniejszą skalę mojej kwietniowej przygody z Magurki Wiślańskiej) i
nagle stromizna się kończy. Staję na ogromnej łące mając po prawej szczyt
Klimczoka i drącą się na nim wniebogłosy „Echooo!!! Echooo!!!” wycieczkę
szkolną, też z prawej, ale bardziej za plecami Szyndzielnię, na wprost zejście
na Karkoszczonkę i do Szczyrku, a po lewej Magurę.
Węzeł szlaków, na którym się
znajduję daje jak widać szerokie możliwości, bo przecież jest tu także łącznik
do trasy na Trzy Kopce, Stołów i Błotny, ale moja marszruta została nieodwołalnie ustalona jeszcze w
domu. Skręcam na Magurę. Chociaż nie, jeszcze jedna sprawa. Według wspomnianego
planu miałem zrobić tu przerwę. Przerwę taką normalną, kanapkowo odpoczynkową,
jaka się każdemu turyście należy. Wprawdzie nie da się ukryć, że mam
półgodzinne opóźnienie, ale gdy się weźmie pod uwagę temperaturę, to i tak cud,
że w ogóle żyję. Czyli przerwa się należy, prawda?
Zatrzymuję się więc najpierw obok
budki trafo z sympatycznym zacienionym balkonikiem. Potem próbuję przysiąść na
pniach z drugiej strony łąki. Nie ma szans. Robactwo, o którym wspominałem
wcześniej lata dziś dosłownie chmarami, kąsa, szczypie i bzyczy nad uchem. Ze schronisk
wprawdzie nie korzystam, ale zrobiłbym w tej sytuacji wyjątek, tyle że zrobili
go już przede mną uczestnicy kilku co najmniej wycieczek, bo wokół budynku aż
gęsto.
No to kicha, jak to mawiają nabywcy podrabianej viagry...
Trzeba iść dalej.
Łagodnie, bardzo łagodnie się
wznoszącą szeroką ścieżką przechodzę obok schroniska. Jestem tu po raz pierwszy
w życiu mimo tylu przecież bytności na Klimczoku i w jego okolicach! Ile to
lat? Może dwadzieścia osiem, może ciut więcej albo mniej. Nie jestem pewien.
Pamiętam tylko, że moja pierwsza w życiu styczność z Beskidami i górami w ogóle
to był właśnie spacer od kolejki na Szyndzielni do Szczyrku w pierwszej połowie
lat osiemdziesiątych. Ogrom, ogrom czasu.
Magura. Wystarczy rzut oka na
mapę by spostrzec, że Magur i Magurek jest w polskich górach sporo. Podobnie
jak Trzech Kopców czy Palenic na przykład. Nie każdy zatem słysząc te nazwy będzie zawsze
prawidłowo kojarzył gdzie naprawdę byliśmy. Sprawy nie ułatwia również
nazewnictwo stosowane w odniesieniu do tutejszego schroniska. Wedle jednych
znajduje się ono na Klimczoku, wedle innych, w tym mnie, na Magurze właśnie.
Żeby było ciekawiej często też nazywane jest na pamiątkę dziewiętnastowiecznej
właścicielki tego terenu Klementynówką.
Naprawdę może się to wszystko mylić, a przecież na dobitkę jeszcze miejsce z
którego przed chwilą przyszedłem także ma dwie nazwy: Siodło pod Klimczokiem oraz Przełęcz Kowiorek.
Uff…
Mijając rozbrykaną dzieciarnię na
placu zabaw trafiam na szlak czerwony prowadzący do Mikuszowic i przechodząc obok małego budynku mieszczącego stację
GOPR ruszam ku oficjalnemu szczytowi Magury, który po minięciu ściany lasu, a
następnie niewielkiej polanki okazuje się tylko niepozorną tabliczką na jednym
z drzew obok praktycznie równej ścieżki. Żadnych sensacji. Za to widoki są
przednie. Po prawej dobrze już znana sylwetka Skrzycznego, po lewej panorama na
leżące u stóp gór miasta i miasteczka, a również po lewej, tyle że dalej, już daleko
za mną, Szyndzielnia.
Jak mi się to już parę razy
zdarzyło także i dziś poza okolicą schronisk nie spotykam prawie ludzi. Od
Bystrej do Magury tylko dwie panie, a od Magury już do… końca trasy (a gdzie
koniec, o tym za chwil kilka) nikogo. Za to jak wspominałem na Przełęczy
Kowiorek przetoczyła się obok mnie ogromna multiwycieczka szkolna. Uśmiecham
się. No racja! Przecież lata temu ze mną było tak samo. Autobus – kolejka - parę
kroków do Szczyrku i znów na krzesełko! Plus nasiadówka w jednym czy drugim
schronisku. Dopiero od 2011 roku naprawdę „nauczyłem się chodzić”. Na wszystko
w życiu jest jak widać czas…
Polana przez którą teraz
maszeruję pośród kiwających się na wietrze traw przypomina mi nieco szczyt
Palenicy na szlaku Wapienica - Błotny. A to oznacza mówiąc
najprościej, że jest spokojnie, cicho, słonecznie i przyjemnie. Dla duszy i dla
ciała. Doskonałe widoki, w tym niezwykła wręcz przestrzeń Kotliny Żywieckiej
dopełniają tego obrazu. Cóż, nie od dziś wiadomo, że takie szczytowe trasy, to
to co w górach najlepsze.
W którymś momencie ścieżka się
urywa. Wygląda to z pewnej odległości tak jakby kończyła się przepaścią, ba!,
wygląda to nawet tak samo z kilku kroków, ale na szczęście to tylko łagodne
zejście do rozstaju, na którym biegnące dotychczas razem szlaki czerwony i
żółty rozdzielają się. Żółtym, idąc stąd prosto doszedłbym do stacji kolejowej
w Wilkowicach, z której zacząłem dzisiejszy marsz, czerwonym za to skręcam po
łuku w lewo i dochodzę do jednego z najsłynniejszych, choć z pewnością nie
najmocniej fascynujących wizualnie miejsc w okolicy...
To właśnie tutaj przedwojenny i
okupacyjny zarazem właściciel „Klementynówki” niejaki Giersig wybudował w
latach trzydziestych ubiegłego stulecia otwarty basen, a nieco później drugie
schronisko nazywane „Magurą Kąpieliskiem”. Jako ciekawostkę, a pośrednio i dowód
zagmatwania naszej historii można tu dodać, że córka owego pana miała na imię
Wanda, była wdową po polskim oficerze Śniegoniu i nawet w czasie wojny
pozostała życzliwie nastawiona wobec Polaków. W 1945 Giersig wraz ze
Śniegoniową uciekli na zachód a schronisko ostrzelane przez sowiecką artylerię
doszczętnie spłonęło. Basen zaś nieużywany po wojnie rozsypał się i poprzerastał
drzewami. Dziś śladem po dawnej świetności tego obiektu są tylko wystające z
trawy resztki murów.
Warto przystając tu rozejrzeć się
i sfotografować po raz chyba ostatni na tej trasie tak dobrze widoczne Jezioro
Żywieckie oraz (plus minus na jedenastej, gdy jezioro na wpół do pierwszej)
kolejny kawałek historii – opuszczony dom wczasowy Kozubnik, mekkę urban
explorerów, ostatnio po latach umierania poddawany generalnemu remontowi.
Czas ruszać.
Szlak, który w stosunku do
szczytu Magury zatoczył właśnie literę U odbija teraz w prawo i poprzez raz
gęściej raz znów rzadziej rosnące drzewa wiedzie mnie ku Bystrej. Jeszcze tylko przekraczam pełną pyłu drogę, krótką łączką
skręcam po raz kolejny w prawo i oto wracam do ciemnego, gęstego i chłodnego
lasu, prawie identycznego jak ten, którym podchodziłem na Kołowrót. W lesie tym
napotykam najpierw szlak czarny, a potem niebieski i teraz może słówko o nich.
O ile sprawa niebieskiego jest prosta; jest to po prostu alternatywna droga z
Wilkowic na Magurę i Klimczok, to znacznie ciekawszy jest kolor czarny. Po
pierwsze dlatego, że prowadzi stąd do kościółka przy zejściu z Klimczoka do
Szczyrku, po drugie zaś ponieważ na niektórych mapach, w tym nawet niedawno
wydawanych zaznaczany jest szczątkowo lub nie ma go wcale. Tymczasem jest,
wydaje się ciekawy i co także powinienem tu dodać jak cała trasa od Magury
posiada świeżutkie, odnowione i bardzo wyraźne oznakowanie.
Jest trzynasta pięćdziesiąt pięć,
kiedy czytając kolejny „szlakowskaz” uświadamiam sobie, że nie dam rady
skończyć tej wycieczki zgodnie z planem… I nie mam tu na myśli czasu, bo ten
już dawno i grubo przekroczyłem. To akurat żaden problem. Także temperaturę i
ból w kolanach jeszcze (trochę) bym zniósł. Niestety nie potrafię już wytrzymać plagi
robactwa, która nie odpuszcza mi od początku drogi. Nie zrobiłem żadnej przerwy
dłuższej niż trzy minuty, nic nie zjadłem i zwyczajnie kończy mi się
cierpliwość do bezustannego oganiania się od latających wokół intruzów.
Jaki mam wybór? Prosty, choć
smutny. Do Mikuszowic godzina i kwadrans, do Bystrej czterdzieści pięć
minut. Sprawa rozbija się o te pół godziny, w czasie których musiałbym jednak podchodzić
znów pod górę i zaraz z niej schodzić. Może gdybym mógł teraz gdzieś przysiąść,
odpocząć choć z dziesięć minut, to kto wie, ale w tym tropiku jest to
niemożliwe. Na domiar złego przyplątały się jeszcze nieobecne do tej pory bąki.
Trudno. Poddaję się. Kierunek: Bystra!
Dochodzę do interesującego
leśnego ołtarza wraz z kapliczką i kilkoma ławami i od niego skręcam w lewo by po
kilku minutach dosyć stromym zejściem dotrzeć do pierwszych zabudowań.
Gdzieś jeszcze w polu myję się, doczyszczam buty i spodnie, chowam czapkę i
aparat fotograficzny, a o czternastej dwadzieścia staję przed zajazdem „Pod
źródłem”, który mijałem dziś rano.
Ostatnia nadzieja, odwrotnie niż
zwykle w tym, że może NIE BĘDZIE autobusu. Ale wiemy jak to jest. Kiedy czegoś
się nie chce, to to akurat się zdarza. Autobus linii 57 mam za trzy minuty.
Szansa dojścia na Błonia przepada.
Kupuję bilet, rozglądam się jeszcze i już po chwili mam przed sobą
zdezelowanego przegubowca do Bielska. Proszę wsiadać, drzwi zamykać!
Jest czternasta trzydzieści. Wycieczka numer jedenaście
dobiegła końca.
18 czerwca 2013
Trasa/Punkty do wyszukania na mapie: Wilkowice-Bystra PKP - Bystra - Przełęcz Kołowrót - Przełęcz Kowiorek (Siodło pod Klimczokiem) - Magura - Bystra Górna
Stopień trudności: średni.
Up & Down: Początek trasy równy, podejście na Kołowrót miejscami dosyć strome, dalszy odcinek do źródeł Białki płaski lub opadający, następnie do Przełęczy Kowiorek krótki etap stromo w górę i do szczytu Magury odcinek łagodnie wznoszący. Dalej połogo i lekko opadająco, a na ostatnich kilkuset metrach stromo w dół.
Atrakcje widokowe: Podejście na Przełęcz Kowiorek i ona sama, szczyt Magury, panorama na Kotlinę Żywiecką, ruiny poniemieckiego schroniska i basenu kąpielowego.
Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Bystrej, schronisko na Magurze i noclegi „U ratowników” w stacji GOPR tamże.
Komunikacja: Do Wilkowic koleją (alternatywnie do Bystrej autobusem miejskim linii 57 z Bielska – znaczne skrócenie trasy), z Bystrej autobus miejski lub pieszy powrót do stacji PKP Wilkowice.
Opis marszruty: Od stacji PKP Wilkowice-Bystra do szczytu Magury szlak zielony, od szczytu do Bystrej - czerwony.
Odległość: Około 13,6 kilometra, mój czas przejścia sześć i pół godziny.
Opinia: Szlak umiarkowanie trudny, jednak co ważne in minus z relatywnie krótkim odcinkiem szczytowym w stosunku do znacznie dłuższych; wznoszącego i zejściowego. Przy założeniu przerwy na odpoczynek np. na Magurze dostępny nawet dla dopiero rozpoczynających przygodę z Beskidami.
Możliwości zmian: 1. Znaczące skrócenie trasy poprzez dojazd autobusem linii 57 z Bielska-Białej PKP do ostatniego przystanku "Bystra leśniczówka", 2. Dołączenie do trasy podejścia na Szyndzielnię z Przełęczy Kołowrót szlakiem żółtym, a następnie powrót na Przełęcz Kowiorek kolorem czerwonym, 3. Zdobycie szczytu Klimczoka z Przełęczy Kowiorek kolorem czarnym, 4. Zejście z Magury do Wilkowic kolorem żółtym, 5. Przedłużenie trasy o ok. 45 minut poprzez kontynuację marszu z Bystrej szlakiem czerwonym na Mikuszowickie Błonia.
PEŁNA GALERIA ZDJĘĆ W PICASA WEB ALBUMS
=======================================
Jak miło powspominać...kiedy to było...:)))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Rozumiem, że trasa jest Ci znana? Dla mnie to odkrywanie świata. Ale to właśnie cały urok, kiedy sie nie ma pojęcia co będzie za zakrętem.
UsuńUnikałem wycieczek "na petelkę" jak ognia, ale w sumie nie było tak źle jak się spodziewałem. Tyle, że summa summarum wolę jednak trasy na których gdzieś wchodzę, potem długoooo idę po w miarę równym i dopiero na końcu schodzę w dół. Tutaj tego "równego" było nieco za mało.
Pozdrowienia!
Podziwiam, a opis Twojej wycieczki, jak i innych na zaprzyjaźnionych blogach, każe mi się dobrze zastanowić, czy nie wybrać roweru zamiast nóg w najbliższą niedzielę. I cieszyć się, że na kolejny weekend wybrałam właśnie Karkonosze, które są kamieniste, mało zadrzewione i generalnie (mam nadzieję) nie sprzyjające bzykającym... ;)...
OdpowiedzUsuńMówimy o owadach, prawda? ;))
UsuńNo powiem Ci, że byłem w szoku. Oczywiście wcześniej tez cos mi za uchem latało i to nie raz, np. gdy szedłem ze Skoczowa na Równicę, ale to co działo się teraz, to był koszmar. Co ciekawe ani ciemny zimny las, ani rozgrzana otwarta przestrzeń niczego nie zmieniały.
Przez robale nie doszedłem do konca czerwonego szlaku! Szlag by je... :))
Daj mi znać proszę, czy mój komentarz poprzedni zjadło, czy gdzieś się zatwierdza?
OdpowiedzUsuńCIA go sprawdzało, wiesz jak to teraz jest... ;))
UsuńWprowadziłem pełną kontrolę zamieszczanych komentarzy, bo są dni, że mam po osiem reklam viagry, kredytów, dentystów i przedłużeń wiadomo czego. Z racji pracy nie zawsze mogę szybko takie dziadostwo usuwać, więc zamiast "krzywych literek" do wpisywania wybrałem po prostu dopuszczanie.
Absolutnie nie oznacza to cenzury. Jeżeli ktoś ma zamiar napisać, że cienias ze mnie a nie himalaista, to też to opublikuję. Ale ostrzegam, że będę z taką opinia mocno polemizował ;)) niewykluczone że z użyciem ciupagi :DD
:)) :D... Słusznie...:).
UsuńŁadna wycieczka, przyjemna, sporo widoków miałeś.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie zahaczyłeś też o Kozią Górkę, była po drodze :)
Oooo tak! W ten sam sposób patrząc na mapę miałem też po drodze np. Szczyrk :)) Jak widzisz już tutaj odpadłem i zamiast na Błonia wróciłem "tylko" do Bystrej. Niby to i tak nieźle, bo ponad 13,5 km, ale jakaś gorycz jest. Z jednej strony mogłem rano dojechać do Bystrej autobusem i przenieść siły z marszu od dworca na ten z pewnością ciekawszy ostatni odcinek, ale z drugiej to, co widziałem idąc asfaltem też miało swój urok. Coś za coś. Myślę, że jeśli zdrowie, praca, pogoda i inne takie pozwolą, to i na Kozią Górę zajrzę. Tylko teraz to już chyba z workiem azotoxu w plecaku :D
UsuńPozdrowienia
Chodziło mi raczej o to, że zamiast asfaltem iść przez całą Bystrą w kierunku Przeł. Kołowrót można wcześniej skręcić i przez Kozią Górę do niej dojść. Czasowo wychodzi prawie to samo.
OdpowiedzUsuńAle to tak na marginesie, wycieczkę i tak miałeś udaną :)
Ahaaa... Musiałbym w takim razie idąc rano skręcić w prawo szlakiem czerwonym w ten jego kawałek, którego mi popołudniu "zabrakło" na Równię nad Bystrą i potem dojść niebieskim na Kozią Górę a z niej żółtym na Kołowrót. I wychodzi toto 16,10 km zakładając, że dalej byłoby jak w mojej wersji. Super! To mi się może w jakiejś konfiguracji przydać. Dziekuję za pomysł.
UsuńDla pewności dodam jeszcze, że jeśli chodziło Ci o jakieś dojście inne niż to opisane powyżej, czyli niekoniecznie znakowanym szlakiem, to takich raczej unikam. Nawet nie ze strachu czy braku orientacji, ale jakoś tak...
UsuńSzlak to szlak, lubię czytać te tabliczki ;))
Jak zwykle piękne zdjęcia, magiczna opowieść :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Bardzo Ci dziękuję. Nie jest to na pewno najciekawsza ze moich wycieczek, ale i tak summa summarum jakieś miłe wspomnienia zostają.
UsuńKurcze... Tak sobie dzisiaj myślałem na przystanku... Gdyby mnie ktoś wynajął jak Tony'ego Halika, Martynę Wojciechowską albo Wojciecha Cejrowskiego, to mógłbym robić coś, co kocham i jeszcze na tym zarabiać.
Może ktoś chętny? :)) Portier Globtroter szuka pracy!
I znowu mnie oczarowałeś swoją relacją z ostatniej Twojej wyprawy. Dziękuję.:)
OdpowiedzUsuńJeżeli potrafisz zaplanować i odbyć tygodniową wycieczkę poznawczą w naszym kraju za tysiąc zł i później opiszesz i udokumentujesz ją tak pięknie jak wszystkie swoje dotychczasowe wycieczki to chętnie pokryję koszty tej wycieczki plus bonus w tej samej kwocie razy dwa za zmieszczenie się w wyznaczonym czasie i kosztorysie nie przekraczającym tysiąca zeta. Warunek mam jeden – Sudety. Od Ciebie będzie zależało czy zechcę finansować każdą następną Twoją wyprawę oczywiście na razie tylko w granicach Polski.
Z pozdrowieniem z naszych pięknych gór
Karolina
Ps. Miałeś rację, góry na żywo są niezwykle magiczne i piękne. Od mniej więcej tygodnia depczę sobie po nich robiąc każdego dnia wiele kilometrów i pokonując wyznaczone szczyty. Po pierwszym deptaniu bolało mnie wszystko okrutnie, ale już po przespanej nocy wędrowałam znowu i tak od kilku dni. Jest cudnie i dzisiaj już nic mnie nie boli. Te fantastyczne moje wakacje były Twoim pomysłem, to Ty nauczyłeś mnie kochać góry stąd moja propozycja. Co Ty na to? Jeszcze raz pozdrawiam.
Za tysiąc to ja Ci mogę kobieto świat opłynąć! Nawet na desce do prasowania! :) Tylko za deskę musisz dopłacić ekstra, bo potem już rozmoknie...
UsuńSudety... Hmm...
Bursztynowa Komnata, hitlerowska bomba atomowa, podziemne miasta...
Fajnie by było...
Za sekundkę odpowiem, ale najpierw jeszcze dygresja. Zerknij na jakąś mapę "moich gór". W dużym uproszczeniu Beskid Śląski otaczają jak macki dwie linie kolejowe. Pierwsza przez Bielsko do Zwardonia, druga przez Skoczów do Wisły. Moje wędrówki zaczynają się i kończą na stacjach jednej lub drugiej trasy. Ktoś jednak "mądry inaczej" tak zmienił rozkład jazdy, że na trasie do Wisły pierwszy (!!!) pociąg jest u celu o 10:15 rano! To jest chore, głupie, bezmyślne do granic absurdu! No i tak kiedyś myślałem, jechać wieczorem, przenocować gdzieś do rana i ruszać o szóstej albo i piątej! Fajnie byłoby nawet drzemnąć się gdzieś na plecaku, np. na peronie dworca w Głębcach... To byłoby takie... oldschoolowe :)
A co do Twojej propozycji... Ze mną jest ten problem, że dobrze robię w życiu tylko to, czego nie muszę. Kiedy coś, co wczoraj było miłe, dziś ma być pracą, to z miejsca zaczynam myśleć o sobie jak o ostatnim łosiu, który nie umie, nie potrafi, nie da rady. Dłuższa historia. Pewnie dlatego jestem tylko portierem...
Ale fajnie by tak było, nie powiem. Tony Halik za pensję minimalną :)
Cieszę się, że te moje opowiastki Ci się podobają. Skoro je lubisz, to pozostaje mi tylko być dumnym i po raz kolejny podziękować.
PS. Dziś jako stary/stały klient dałem papierową wersję mojego "przewodnika" fryzjerce u której strzygę się już lata... Ależ się zadziwiła :))
Zaraz, zaraz...
UsuńTo Ty jesteś w Polsce teraz?! I to jeszcze w górach? To czemu ja nic nie wiem? :)) Czekam na relację na Twoim blogu.
Tak, jestem w Polsce i to w górach. :D
OdpowiedzUsuńJest CUDNIE, CUDNIE, a ja jestem najszczęśliwszą osobą pod Słońcem i to dzięki Tobie, prawdę mówiąc. Dziękuję i podtrzymuję moją propozycję. I spokojnie, zrobisz jak chcesz i kiedy chcesz nie wyznaczam Ci przecież żadnego terminu i proszę wierz trochę bardziej w siebie i w swoje możliwości. Działaj nadal jak do tej pory, tak jakby moja propozycja nie istniała, rób to co lubisz i nie stresuj się. Przecież oboje wiemy, że potrafisz. :) Czekam na Twoje relacje i pamiętaj, że ja zawsze dotrzymuję słowa.
Po powrocie do domu i po ochłonięciu postaram się opisać mój „romans” z górami najlepiej jak potrafię. Dzisiaj powiem tylko, że polskie góry, są najpiękniejszym zakątkiem ziemi, przynajmniej dla mnie. :D
Pozdrawiam i życzę Ci spokojnej nocy
Karolina :)
Poprzednie lato - cały łykend! Było cudownie z rodziną. Burza wieczorem a potem upał. Gwiazdy w nocy... Stary dobry Klimczok. Zawsze tu będę wracać.
OdpowiedzUsuńJa także. Zresztą najlepiej czuję się w trójkącie Szyndzielnia, Klimczok, Błotny. Można powiedzieć, że (turystycznie przynajmniej) tam się wychowałem. Ale z drugiej strony każda kolejna wycieczka dodaje do moich "ulubionych" kolejne nowe miejsca. Tak było również kilka dni temu. Myślę, że do weekendu będzie tu nowy wpis, film i zdjęcia.
UsuńPozdrowienia i do zobaczenia zatem na szlaku ;)