Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 2 grudnia 2011

Wyjazd (dez)integracyjny

Tytuł oryginału "Delegacjoniści".
Historia ta jest jak wszystko na moim blogu 100% autentyczna.
***
Dokładnie trzynastego czerwca, tuż po skończeniu przyzakładowej szkoły podjąłem pracę. Wydawało mi się, że wszystko idzie zgodnie z planem. Oto ja – najlepszy uczeń, pupilek wychowawców i kilkuletni przewodniczący samorządu klasowego rezygnuję wspaniałomyślnie z ostatnich w swoim życiu prawdziwych dwumiesięcznych wakacji i rozpoczynam pracę najwcześniej jak to tylko możliwe. Po prostu aż mdli, gdy sobie to wyobrazić, prawda? Ponieważ jednak nigdy nie znosiłem jakiejkolwiek unifikacji uważałem wtedy, że to, co robię jest najlepszym w danym momencie rozwiązaniem.
Pierwsze wątpliwości pojawiły się w niecałe trzy tygodnie później, gdy okazało się, że mój kolega (notabene też „członek zarządu” – klasowy skarbnik), który idąc w moje ślady również postanowił wcześniej podjąć pracę otrzymał z niewiadomych przyczyn stawkę zaszeregowania o grupę wyższą od mojej i tą informacją momentalnie ugasił radość z naszego spotkania.

Nie potrafiłem zrozumieć, czym kierowano się różnicując już na starcie dwóch ludzi z takim samym przygotowaniem do zawodu i w dodatku siedzących chyba przez rok w tej samej ławce! Zadawałem to pytanie bezskutecznie po kolei majstrom, kierownikowi oddziału, szefom działu norm pracy i płacy oraz „naczalstwu” budowlanki w samej dyrekcji. Nawet nie zastanawiałem się  jak wygląda siedemnastolatek biegający podczas przerwy śniadaniowej po korytarzach dyrekcji z coraz to nowymi wnioskami i monitami aż do chwili, gdy po uznaniu mojej skargi zastępca dyrektora ds. technicznych zapytał: Kto panu pisał to podanie?
Jak to, kto?! Sam pisałem! – Oburzyłem się nie rozumiejąc jeszcze, do czego zmierza.
To bardzo dobrze – uśmiechnął się zagadkowo – Mógłbym je sobie zostawić jako wzór?
Oo..czywiscie – wyjąkałem zdumiony.
To był mój pierwszy sukces.

***

Mijały miesiące, oswajałem się z nowymi obowiązkami, poznawałem ludzi i zaczynałem traktować istniejący stan rzeczy, jako swego rodzaju naturalną stabilizację na coraz bardziej zagmatwanym rynku pracy, aż wreszcie pewnego dnia okazało się, że spośród kilkunastu moich kolegów z czasów szkolnych w budowlance zostałem sam. Miałem za sobą dwa lata nienagannej pracy bez zwolnień chorobowych czy sprawiania jakichkolwiek kłopotów natury dyscyplinarnej a wkoło wszyscy powtarzali mi, że każdemu po roku pracy przysługuje automatyczna podwyżka, więc postanowiłem spróbować po raz drugi. Z końcem kwietnia złożyłem odpowiednie podania zarówno kierownikowi oddziału jak i nauczony doświadczeniem jego przełożonemu w dyrekcji. O dziwo bardzo szybko uzyskałem wstępną zgodę i zanim jeszcze zdążyłem się nią nacieszyć zaproponowano mi „odwdzięczenie się”, to znaczy wyjazd z grupą malarzy w delegację do jednego z naszych ośrodków wczasowych. Sugestia, że obie sprawy są w jakikolwiek sposób powiązane była naturalnie bardzo zawoalowana, ale czytelna. Nie zastanawiałem się długo.  

W tamtych czasach każdy większy zakład pracy miał po kilka domów wczasowych w rozmaitych miejscach Polski, a wyjazdy w delegacje na przykład do drobnych remontów owiane były legendami o nocnych pijatykach i rozmaitych innych (nie zawsze) godnych pamięci przygodach…

Po kilku dniach kierownik gratulował mi przyznanej podwyżki i zapytał po raz kolejny: A wracając do naszej rozmowy, to czy mogę pana traktować jako chętnego na wyjazd?
Oczywiście! – podchwyciłem zachwycony perspektywami, jakie roztaczali przede mną koledzy mający za sobą już wiele takich wojaży.
„Handel wymienny” został przypieczętowany.
Teraz pozostawało mi już rozpocząć pakowanie swoich rzeczy… 

***

W poniedziałkowy poranek pojawiłem się w swoim miejscu pracy w nastroju wręcz wakacyjnym. Mimo świadomości, że jadę malować domki kempingowe, a nie w nich wypoczywać nie potrafiłem traktować tego inaczej niż tylko jak niespodziewaną okazję do obejrzenia kawałka Polski. Nie przerażały mnie ani wielogodzinne wędrówki po budynku dyrekcji (znałem tu już w końcu każdy kąt!)  w poszukiwaniu osoby kompetentnej do wypłacenia nam zaliczek ani nagłe odchudzenie składu naszej grupy z pięciu do trzech osób mimo zachowania tego samego terminu zakończenia i zakresu zaplanowanych prac.  Gdy około dziewiątej wsiadaliśmy wreszcie do wyładowanego wszelakim sprzętem Żuka czułem się prawie tak, jak wtedy, gdy jako piętnastolatek sam samiuteńki podróżowałem do Budapesztu nie znając słowa po węgiersku!
Jedziemy! To jedno tylko miałem wtedy w głowie.

***

Kilkanaście domków schowanych pośród gęstej zieleni, wąska droga, której z pewnością nie ma na mapach, biegające po asfalcie wiewiórki i zapach lasu, który przenika wszystko dokoła – oto cel naszej podróży. Do najbliższych zabudowań, sklepów i najzwyczajniej… cywilizacji jest ładnych kilka kilometrów.

-Podoba ci się ta dzicz? – uśmiecha się R.
On wie, że tak.  Jest spośród naszej trójki najstarszy, zna mnie dosyć dobrze a poza tym „opiniował” u kierownika moją kandydaturę do uczestnictwa w wyprawie.  Jego „zastępcą” jest M. – trzydziestodwuletni wielbiciel westernów i Clinta Eastwooda.  Poza naszą trójką być może pojawią się tu jeszcze dwaj malarze, których obowiązki zatrzymały dłużej w Katowicach, a którzy wedle słów kierownika „mają nas dogonić na finiszu”. Zanim jednak będzie finisz musi być start.

Na stole przyznanego nam jako sypialnia domku pojawia się butelka.

No to wasze zdrowie chłopaki! – Kierownik podnosi do ust pierwszy kieliszek przyglądając mi się niepewnie po tym jak stwierdziłem, że nie piję i nie robię w tym wyjątków. Uśmiecham się stukając się z nim szklanką oranżady. 

-Wiecie, że w zeszłym roku wyłowiłem szczupaka takiego na metr? Takiego, ooo! – Nasz przełożony po kilkunastu minutach relaksu wyraźnie nabiera żywszych kolorów.
-Bo pan jest najlepszy!    przyjacielsko poklepuje go po plecach R., a M. nie mogąc powstrzymać śmiechu tylko spuszcza wzrok. Dyskusja się rozkręca. Śmiechy i żarty słychać chyba bardzo daleko...
I w takim właśnie nastroju wyruszamy po godzinie na obchód całego ośrodka. Kierownik fantazyjnym krokiem przemierza trawniki wzdłuż wszerz  zbierając po drodze mlecze do  reklamówki  i mrucząc coś pod nosem, a R. z obowiązku pokazuje nam ubytki lakieru na kolejnych domkach. Po powrocie w pobliże Żuka wołamy odpoczywającego na ławce kierowcę i nadzwyczaj sentymentalnie żegnamy naszego osłabionego pryncypała.
Żadnego picia panowie! – krzyczy jeszcze do nas zamykając drzwi szoferki.
Nic z tych rzeczy, za daleko do sklepu! – odpowiada mu R. a obracając się po chwili do mnie dodaje: Idź do portierni po klucze. Zamykamy ten interes.
Pora uczcić przyjazd.

Chyba wiem, o co chodzi.
R. należy do wielbicieli tanich win zwanych przez niego famfaramfam i tego właśnie domaga się jego organizm po podrażnieniu kilkoma kieliszkami ciepłej wódki. Ciekawe co będzie z M., on w pracy nie pije nawet piwa!  

Wyruszamy w kilkugodzinną wyprawę do miasta. Droga najpierw wije się zakrętami ostro pod górę, a potem dla odmiany równie stromo w dół. Wreszcie mijamy pierwsze zabudowania.
-Tu mamy spożywczy – próbuje ratować się M., ale R. krytycznie przygląda się małemu wiejskiemu sklepikowi i decyduje – idziemy do centrum. Mija równo godzina od wyjścia „z domu”, gdy wreszcie wkraczamy na rynek. M. kupuje bochen chleba w pierwszej otwartej piekarni a R. uważając, że jeden to za mało wchodzi do innego sklepu i kupuje drugi. Wyszło na to, że albo oni mają chleb dla siebie a ja nie, albo, że żywimy się wspólnie i wtedy powstaje pytanie, dlaczego mam na nich żerować? Wybieram sobie jeden z kolejnych mijanych sklepików i kupuję w nim… trzeci bochen. W ten sposób mamy trzy chleby i nawet ździebełka czegokolwiek do nich.

Nagle twarz R. przenika szczery uśmiech, jaki zapewne był udziałem wszystkich wielkich odkrywców – znaleźliśmy sklep monopolowy!
-Wino czy czyściocha? – pada krótkie pytanie
-Wino? – bardziej szepce niż mówi M.
-Czyściocha! – odpowiada sam sobie R.  i wchodzi do środka. M. patrzy na mnie wzrokiem skazańca, ale już wie, że jak w starej piosence „ta noc do innych jest niepodobna” i nie ma szans na trzeźwość. Racja. Dwie kolejne piwiarnie zmieniają obu moich współtowarzyszy nie do poznania i to tym mocniej, że każdy kufelek „zagryzają” kieliszkiem wspomnianej czyściochy. Efekt jest taki, że wracając do ośrodka nadal mamy tylko trzy chleby, bo panowie o jedzeniu jakby zapomnieli, a ja choćbym chciał nie mogę nic kupić będąc opiekunem M., który powtarza w kółko: Trzymaj mnie do cholery, bo lecę! R. trzymać już nie trzeba, bo osiągnął swoja nirwanę i jest nieobecny duchem kuśtykając wolno za nami pod górkę.
-Miasto widzę wam się podoba? – śmieje się portier otwierając nam bramę.

***

Po szesnastej rozpętuje się burza.  Siedzimy w swoim domku z zadowoleniem przyglądając się pracownikom firmy budującej nieopodal oczyszczalnię ścieków, którzy w panice próbują uchronić siebie i materiały przed kolejnymi falami ulewy. Nas to nie dotyczy. 
Około dziewiętnastej jemy kolację złożoną z konieczności z resztek prowiantu zabranego z domów i już już wydaje się, że po prostu pójdziemy spać „z kurami”, gdy R. stwierdza, że byłoby grzechem zakończyć „powitanie” tak wcześnie i otwiera kolejną butelkę (nawet nie pytam ile ich kupił!). M. już dawno przestał się wstydzić tego, że po raz pierwszy w czasie naszej dwuletniej znajomości widzę go pijanego w sztok i wbrew własnej słabości postanawia dotrzymać kroku naszemu brygadziście, co jak pokażą najbliższe godziny nie skończy się dla niego najlepiej. Zanim jednak to wszystko się wydarzy wyruszamy w piżamach na obchód całego ośrodka, aby odzyskać siły po deszczu i przed ciężką nocą, jaka nas czeka.

Po powrocie R. z M. zachowują się zupełnie jak bohaterowie amerykańskich filmów „pojedynkujący” się na ilość wypitego alkoholu i z upływem czasu „odlatują” niemal całkowicie. Kładziemy się do łóżek po dwudziestej drugiej, ale ponieważ R. znajduje szatańską przyjemność w budzeniu nas raz po raz zasypiamy tak naprawdę grubo po drugiej…

***

Pobudka, godzina piąta. Jedyne, co pozwala mi zebrać siły i wstać po tak krótkiej nocy to przedstawienie jakie zaprawiony w nocnych balangach R. urządza sobie ze zniszczonym do cna M. Najpierw polewa go wodą z garnuszka, potem wyrzuca kołdrę na dwór, a gdy i to nie pomaga układa mu krzyż z mokrych kapsli i zakrętek na gołych plecach… 

Po ciężkim rozruchu wychodzimy wreszcie do pracy po godzinie ósmej. Na pierwszy ogień recepcja. W ruch idą szczotki i papier ścierny a później pędzle i świeżutki lakier. Prawdę mówiąc po malowaniu domek nie różni się od stanu sprzed malowania, ale nie mnie to oceniać. Po dziewiątej przenosimy się pod kolejny kemping i zaraz potem… wędrujemy do wsi na piwo. Zaczynam chyba rozumieć, za co moi koledzy tak kochają delegacje. Po powrocie załatwiamy drugi, większy tym razem domek w dwie godziny i o dwunastej fundujemy sobie kolejną przerwę, tym razem obiadową. Idąc tą techniką do osiemnastej mamy pięć domków z głowy! Zostało nam siedem na co najmniej trzy dni. Luzik!

Zostawiliśmy sobie klucze z „dwójki” (w każdym domku musimy malować też balkon, czyli wejść nań od wewnątrz) i wieczorny odcinek „Dynastii” oglądamy już w prawie luksusowych warunkach, a gdy jeszcze R. stwierdza, że w kuchni jest czynna lodówka (mrożona Pola Monola, sami rozumiecie, pycha!) to już po prostu wszyscy (?) czujemy się wniebowzięci. Po drobnym w porównaniu z wczorajszym „wieczorku alkoholowym” zasypiamy tym razem grzecznie i cicho około dwudziestej trzeciej. Tak trzymać. Pogoda na medal, robota idzie jak po maśle, norma podgoniona, humory dopisują. Czegóż chcieć więcej?

***

Środa. Pobudka o szóstej. I znów poranna kawa, leniwe śniadanie i słuchanie radia aż do ósmej. Zaczynamy od domku numer 10. Okazuje się, że jest zamieszkały. W środku dwie panie i dwóch panów, głośna muzyka  i ogólnie nastroje bliskie chyba naszej trójce z pierwszego wieczora, a przecież to ledwie ósma rano!
Dopóki zajmujemy się kempingiem od strony wejścia towarzystwo nie reaguje ale gdy zbliżamy się do tarasu…
-Długo będziecie mi tu tak drapać? – naskakuje na mnie (taki los jak się nie ma wysokościowego i pracuje na dole!) jeden z balujących mężczyzn.
-Daj spokój! Panowie tu muszą… - szarpie go za rękaw drugi i po chwili wracają do środka.
M. z drabiny czyści i maluje sam wierzchołek, R. przypada balkon i średnie wysokości, a mnie wszystko to co poniżej 2,5 metra… Ma to swoje określone konsekwencje.
-Musisz tak robić „szszsz”?- blondynka w białej kurtce przygląda mi się z pewną irytacją.
-Nie ja to wymyśliłem proszę pani – odpowiadam może i niezbyt grzecznie, ale za to w jedyny sposób, jaki w tym momencie przychodzi mi do głowy.
-Ale ty tu „szszsz” a mnie głowa boli, rozumiesz?
-Uhm… Przykro mi.
-Przykro mu! Słyszałeś? – zwraca się panienka do swojego rycerza, który grozi mi pięścią przez firankę. Na szczęście zanim sytuacja się zaogni M. z R. kończą drapanie i zaczynają malować, co już znacznie łagodzi nastroje a gdy i ja dołączam do nich po około dziesięciu minutach grupka balowiczów zapomina o nas już na amen.

Po dziewiątej pierwszy na dziś kemping mamy z głowy i udajemy się na zasłużone śniadanie. Podczas jedzenia przypadkowo spoglądam w okno i co widzę? Naszego kierownika! Skrada się schylony pod oknami kolejnych domków zapomniawszy zapewne, w którym się ulokowaliśmy.
-Temu to już Bozia rozumu nie wróci! – komentuje „desantowca” R. wychodząc do ubikacji.
-Jak tam, chłopy? – kierownik wskakuje do domku z miną „dobrego wujka” – Gdzie R.?
-W ki… , w wucecie – poprawia się M.
-Jak robota? Jak się młody sprawuje?
-W porządku, robotę też mamy nadgonioną.
-Aha.  No to zjedzcie spokojnie i pójdziemy sobie pooglądać.  Przywiozłem wam lakier i papier ścierny a poza tym J. z P. są w drodze.

***

Po śniadaniu biorę z recepcji klucze z domku nr 9 i pomagam kierownikowi wydostać z zakamarków Żuka wszystkie drobiazgi, jakie nam przywiózł. 
-Ładnie to wam idzie – zwraca się do mnie – Ja już niestety muszę lecieć. Gdybym spotkał naszych po drodze to najwyżej się tu jeszcze wrócę.
A ty – dodaje – żebyś mi się tu nie rozpił z nimi!

Kierownik odjeżdża a my najpierw w ekspresowym tempie przerabiamy kolejny kemping a później idziemy na południowe piwko. Gdy wracamy po około czterdziestu minutach okazuje się, że J. z P. są już na miejscu. O ile P. jako kierowca jest trzeźwy o tyle J. kopci już na starcie jak po dobrej imprezie. Po krótkim powitaniu i oprowadzeniu nowych gości po ośrodku wracamy do malowania ósemki a P. zostawiając J. śpiącego na ławce wyrusza do miasta po nieśmiertelną czyścioszkę…

Dzień zapowiada się ciekawie tym bardziej, że R. decyduje się zakończyć dziś pracę na trzecim z kolei domku. No tak. Wczoraj pięć w trójkę, dzisiaj trzy oficjalnie w piątkę! Takie są jednak prawa delegacji.

Po obiedzie panowie siadają do wódeczki kart i plotek, a ja wyruszam na plażę powłóczyć się trochę  i poczuć wreszcie, że  jestem w  jednej z najpiękniejszych górskich miejscowości naszego kraju…
Po dwóch godzinach wracam by stwierdzić ze zdziwieniem, że wszyscy posnęli. J. z P. w  „swoim” domku, R. na  ławce a M. na kocu  za kempingiem. Czyżby  tyle na dziś? Skądże!

Od dziewiętnastej do dwudziestej drugiej dogrywka. Tym razem wszyscy są już ululani w drobny mak, a R. po raz kolejny zabawia się budząc mnie i M. swoimi opowieściami, które, co wydaje się co najmniej dziwne w tej sytuacji są bardzo ciekawe a niekiedy i wzruszające… Nagle dowiaduję się, że z pozoru bimbający na wszystko wielbiciel tanich win to tak naprawdę człowiek z wielce zagmatwaną przeszłością i problemami, o które nigdy bym go nie podejrzewał. 

Od tamtej nocy nigdy już się z niego nie śmiałem i nie pozwalałem innym w mojej obecności. Normalnie pewnie byłbym wściekły, ale wtedy zasypiając wreszcie o drugiej nie czułem się pokrzywdzony.

***

Czwartek. Pobudka o godzinie 5:20. Poranek mija jak zwykle, do pracy wyruszamy o ósmej dwadzieścia.  Idzie nam dziś jakby sprawniej niż wczoraj. Po dziewiątej robimy sobie śniadanie a o dwunastej P. zostaje oddelegowany do miasta po…
Wiadomo, po co. 

Kończymy dniówkę o piętnastej. Na jutro został nam jeszcze jeden ostatni domek i tyle naszej delegacji. Podobno był telefon, że w piątek mamy wracać. Mówi się trudno. Na razie jest czwartkowe popołudnie i zaczyna się dzień, jak co dzień. Po „przygrywce na czyściochę i szklanki” wymykamy się z M. do spania około dwudziestej pierwszej, ale to nie pomaga, bo balujący najpierw z J.  i P. a potem  już solo R. dopada nas przed północą  i znów mamy pogadankę  do  trzeciej.  Ja, ponieważ grzecznie i ze szczerym zainteresowaniem słucham wykładów jestem „ten dobry” a M. raz po raz obrywa się, kiedy próbuje zasnąć.
Wreszcie R. zamyka naradę i gasimy światło.

***

W piątek, ostatni dzień delegacji wstajemy po szóstej osłabieni minioną nocą, ale szybko zbieramy się do pracy wiedząc jak mało nam jej zostało. „Po znajomości” R. deleguje mnie do sprzątania domku nr 2, który był naszą świetlicą, a reszcie zleca malowanie ostatniego kempingu. Sam udaje się do kierownika ośrodka załatwić nasze delegacje.

Po dziesiątej pod nasz domek znów zajeżdża  Żuk z którego wyskakuje kierownik... prosto na R., który finalizuje właśnie sprzedaż portierowi (sic!) skrzynki rozpuszczalnika i 60 litrów lakieru!

Awantura nie z tej ziemi. Portier oczywiście wypiera się związków ze sprawą. Wściekły kierownik idzie zbierać pokrzywy, a my pakujemy swoje bagaże do auta. M. i J. wracają Moskwiczem P. a ja z R. lokujemy się na pace Żuka. Auto powoli rusza a wtedy R. wyciąga z kieszeni zwitek banknotów i widząc mój pytający wzrok śmieje się:
-Nie zapytał gdzie jest emulsja, prawda? 

No tak. R. jest doświadczonym „delegacjonistą” i pewnie to wszystko to dla niego chleb powszedni, bo ja dalej nie mogę pojąć kiedy i jak zrealizował tą transakcję…

***

Po krótkim postoju w przydrożnej piwiarni dojeżdżamy do Katowic około pierwszej po południu. Szybki rozładunek i do domu.

-Jak się panu podobała wycieczka? – pyta mnie jeden z naszych majstrów
-Było wspaniale! – odpowiadam zgodnie z prawdą.

Przed drugą odbieram wynagrodzenie i dumny z siebie idę na autobus. Po drodze spotykam Cypisa – jednego z moich kumpli ze szkoły, który jako pierwszy z naszych zmienił pracę.  Gdy mówi mi, jaką też otrzymał wypłatę krew się we mnie gotuje. A ja głupi cieszę się z tych kilku dni wakacji „na koszt państwa”! 

O nie! Trzeba coś z tym zrobić! W końcu jest tyle sposobów na podwyżkę… 
Zajmę się tym od poniedziałku. Obiecuję.                                                                             



Spisane w latach 90.

20 komentarzy:

  1. Ja nie uważam aby to, że od razu po szkole poszedłeś do pracy było dziwne. Ja zakończyłam rok szkolny pod koniec kwietnia, przez cały maj miałam matury. Pierwszy dzień pracy odbyłam w dniu 9 maja. I tak trwam do tej pory. :-) Nigdy nie chciałam być zależna od rodziców więc po prostu.. cóż - chciałam mieć nowe buty - musiałam zarobić. Jestem im za to wdzięczna. ;)

    Co się tyczy wyjazdu integracyjnego - dobrze się uśmiałam, na prawdę! :D Wyobrażam sobie Ciebie - młodego Portiera - w tych wszystkich niebanalnych sytuacjach. Wyśmienicie!
    To kiedy umawiamy się na 'czyściochę'? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Przepraszam Portier, ale to smutne było...

    OdpowiedzUsuń
  3. @Patka: W mojej sytuacji wiązało się to z dość pokaźnym zastrzykiem gotówki za rezygację z wakacji, ale akurat z moim rocznikiem zrezygnowano na kopalni z tej premii i... ostał mi się guzik...

    Czyściocha! Ha! Jest problem, bo ani wtedy, ani dziś nie biorę do ust niczego ponad herbatę (nawet kawy nie pijam) - trochę tak na przekór światu. Ale myślę, że z Tobą bym się napił ;) Serio! Potem to dopiero byłaby dyskusja!

    Aha! Co to znaczy "młodego Portiera"? A czy ja stary jestem, czy jak? Te głupie 94 lata, to co to jest? Tyle co nic!:D
    Dopiero co nowe glany sobie kupiłem, a Ty mi tu wiek wymawiasz :)

    --------------------

    @Phazi: NIe musisz przepraszać za swoje odczucia, chociaż przyznam Ci, że nie wiem co w tej historyjce smutnego. Że małe przygody małego człowieczka? Ale widzisz, ja nigdy tu nie robiłem z siebie Bóg wie kogo. Jestem kim jestem, pochodzę skąd pochodzę, robię czy robiłem akurat to czy tamto i nie ma co grać, że mam super wykształcenie, zwiedziłem pół świata albo zarabiam piątkę na miesiąc. Jestem sobą i piszę o swoim życiu, takim jakie jest czy było. Zresztą spójrz na link do do bloga "Absurdy kapitalizmu" - tamten kolega ma gorzej.

    W jakimś sensie istnieniem tego bloga chcę też pokazać, że będąc na dole drabiny społecznej też się czyta, myśli, marzy, ocenia. Że zarówno ci po tysiąc na miesiąc jak i ci po dwa czy trzy są takimi samymi ludźmi.

    No chyba, że Twój smutek po przeczytaniu odebrałem inaczej niż miałeś na myśli. Bo może akurat coś pomieszałem...

    OdpowiedzUsuń
  4. Trochę co innego miałem na myśli. Fakt. Chodziło mi bardziej o ogólne moje odczucie, które pewnie wynika z tego, że nie mam najlepszego ostatnio nastroju.
    I Twoje opowieści jakoś mnie tak przybiły. Niemniej jednak dziękuję za wpis.
    Pozdro.

    OdpowiedzUsuń
  5. @Phazi:
    Reczę Ci, że gdybym poszukał, to mam znacznie gorsze jeszcze (smutniejsze) historie w pamięci ;)

    Powiem Ci to inaczej. Kiedyś leżałem w szpitalu, leżałem dosłownie i w przenośni. Nie masz pojęcia jak bardzo zazdrościłem dziadkom ganiającym do sklepiku po mineralną, pielęgniarkom oglądającym pierwszy snieg za oknem, mojej rodzinie, która ten sam śnieg mogła poczuć na swoich nosach wychodząc...
    A ja tylko ten sufit i nic więcej.

    I wtedy zrozumiałem (a miałem ledwie 18 lat), że życie nie musi być super udane, bogate czy szczęśliwe, ważne żeby było.

    Wszystkiego dobrego zatem życzę

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie chciałem jakoś specjalnie Cie urazić.
    Chociaż koncepcja "że życie nie musi być super udane, bogate czy szczęśliwe, ważne żeby było." po doświadczeniach ze śmiercią moje Babci jakoś ze mną nie gada...

    OdpowiedzUsuń
  7. Nikt nikogo nie uraża. Rozmawiamy tylko :)

    Bo ja tutaj powyżej tak dokładnie miałem na myśli przecież nie to leżenie jako jakiś tam sukces, leżenie było okropne, szpital także, ale wartością miała być (jest)możliwość/perpektywa wyjścia stamtąd, poczucia jak wieje wiatr i tak dalej.

    W znaczeniu, że choćby żyć byle jak, ale o własnych siłach.

    OdpowiedzUsuń
  8. To ja faktycznie się poddaję, nie mam siły.
    jedyne co w tej sytuacji mógłbym powiedzieć, to słowa Wieszcza:
    http://www.youtube.com/watch?v=EdmZYu9Lthsa
    I mam nadzieję, że się nie obrazisz...

    OdpowiedzUsuń
  9. Nie jest to mój ulubiony cytat muszę powiedzieć, zresztą sam Tuwim też nie jest moim idolem, ale niechaj będzie. Bywają i takie dni. Znam, przerabiałem.

    Myślę sobie, że dopóki mamy siłę przeklinać swój los, mamy także siłę by go odmienić.

    Patki nie ma w pobliżu, to muszę się sam pochwalić :)
    Ło matko, Portier, ale ty mądry jesteś przy sobocie!:D

    OdpowiedzUsuń
  10. :-) i tyle powiem...
    (A Tuwima b. lubię. I Brandstaettera. I jeszce kilkq innych)

    OdpowiedzUsuń
  11. Poldek napisał kiedyś coś takiego:
    ---
    Patrz na te chmury, co się kłębią w niebie,
    Siostrzyce burz, niepogody!
    Ileż w nich wichru, walki, męk, szału,
    Pędu, wolności, swobody!

    Nie mów o szczęściu, stara złudo!...
    Szczęście
    Nie stwarza nic prócz wspomnienia,
    A jedna chwila radości wystarczy
    Na długie lata cierpienia.
    ---

    A potem jeszcze tak:
    ---
    Miałem pleciony kosz,
    Chciałem weń włożyć owoce,
    By je przechować na zimę,
    A może miał to być chleb.

    W nocy ktoś włożył mi w kosz kamienie,
    Ciężkie i twarde,
    Które nia miały posłużyć nikomu,
    Tylko obarczyć mi grzbiet.

    Lecz wezmę ten kosz na plecy,
    Poniosę te kamienie,
    Poniosę je do końca,
    Aż tam.

    --------

    "Brać co jest, marzyć i walczyć o więcej, ale doceniać, co się dostało"
    I ten facet był geniuszem. Amen.
    :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Hmm. To ja jednak wole Norwida (i tu następuje koniec dyskusji gdyż idę spożywać alkohol:-)!

    OdpowiedzUsuń
  13. O! I to jest męska rozmowa :)

    To ja se dziurawca zaparzę albo cóś...

    the end

    OdpowiedzUsuń
  14. Haha! Oj no przepraszam Kochany! Of kors miałam na myśli - młodszego (choć równie młodego co teraz) Portiera. :-)

    I dyskusja, oj już to widzę. I dnia, i nocy by nie wystarczyło. Tyle słów, tyle tematów. :-)

    OdpowiedzUsuń
  15. No to ja lecę do nocnego ;D

    OdpowiedzUsuń
  16. Ale sobie podyskutowali... A ludzie po prostu potrzebują znieczulacza, w każdym wieku i w każdej epoce, żeby nie zwariować w tym zwariowanym świecie. Sama czasem mam ochotę ubzdryngolić sie do nieprzytomności, tylko potem ten kac... moralny też
    anna s.

    OdpowiedzUsuń
  17. Może po prostu żeby nie zwariować lepiej czasem zaakceptować to, czego nie możemy zmienić? Albo chociaż udawać, że zaakceptowaliśmy?

    OdpowiedzUsuń
  18. hipokryzją zapachniało... :)
    anna s.

    OdpowiedzUsuń
  19. To nie hipokryzja, ale zawór bezpieczeństwa przed wpakowaniem się na ślepo w "wojnę" o której z góry wiemy, że większe straty poniesiemy my, niż "atakowany", absolutnie abstrahując w tym momencie od tego, kto ma rację.

    OdpowiedzUsuń
  20. Czasem po prostu nie da się zmienić świata...
    Choć ta świadomość boli.

    OdpowiedzUsuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.