Po prawej widzimy słynny wiadukt kolejowy (ze szlaku można w połowie
zejścia skręcić wprost na niego – górą, ale tego ze względów bezpieczeństwa nie
polecam), przed sobą potok zwący się identycznie jak i cała dzielnica – Łabajów, zaś po lewej spokojną drogę,
ponad którą już wkrótce dane nam będzie ujrzeć szczyt Stożka. Szlak zielony
prowadzi właśnie w lewo i choć jak w poprzednich moich wycieczkach odcinek
„asfaltowy” można łatwo pominąć dojeżdżając autobusem na
przykład spod szkoły w Głębcach, to jednak ja równie tradycyjnie tego
rozwiązania nie polecam. Skracając trasę (Po co, skoro przyjechaliśmy na
wycieczkę?) stracimy wtedy bezpowrotnie wiele
czarujących widoków zupełnie jeszcze w dobrym znaczeniu tego
słowa „przedwojennej” miejscowości wypoczynkowej.
A więc idziemy. Morze zieleni, szumiący potok, wiejska, bardzo rzadko używana
przez samochody droga i rozsiane po zboczach wille. Zapach lasu, śpiew ptaków, słońce. Niesamowity, wyciszający klimat. Zupełnie pozaczasowy.
Tutaj chyba nie można być wczasowiczem, tutaj się jest LETNIKIEM. Po raz któryś
już mam wrażenie, że Wisła to wciąż jeszcze Druga Rzeczpospolita.
Fotografując w spokojnym marszu coraz to nowe widoczki dookoła uśmiecham
się sam do siebie wspominając jak to rok temu zabłądziłem i zamiast szlakiem
niebieskim z osiedla Mraźnica
szedłem ze Stożka właśnie tędy, ulicą Turystyczną, na dobitkę jeszcze zamiast
wprost na stację, to pod wiaduktem i do skrzyżowania – de facto nadkładając
całkiem spory kawałek drogi.
Tym samym trzeba zaznaczyć, że teraz właśnie pokonuję pierwszy odcinek
zdublowany (niechcący, jak wynika z opisu powyżej) z wycieczką siódmą. Proszę
się jednak nie obawiać, jak to już parokrotnie pisałem, każda trasa pokonywana
w odwrotnym niż pierwotnie kierunku staje się trasą nową. Kiedy szedłem tędy
prawie rok temu wydawało mi się na przykład, że domów i generalnie „cywilizacji” jest
więcej, a teraz mijam ogrom lasu i łąk i mam wrażenie, że wszystkiego jakby
ubyło. To dobrze.
O dziesiątki metrów przede mną kołyszą się dwa plecaki pary
turystów, którzy przyjechali tym samym co ja pociągiem. Klap, klap...
Cisza, spokój, niebo.
Iść, ciągle iść w stronę… Stożka.
Ha! Oto jest miejsce, w którym schodziłem z niebieskiego szlaku, oto i także bar,
przed którym zasięgałem języka jak też dojść mam do stacji. Wszystko się
zgadza. Lekcja odrobiona. Idziemy dalej. Potok przeszedł pod malutkim mostkiem z prawej na
lewą stronę drogi, a ja chwil kilka później po godzinie od wymarszu z dworca docieram do ostatniego przystanku autobusu i zaraz za nim do pierwszego
dosyć ostrego, choć nadal grzecznie wypłytkowanego podejścia w górę. Przyznam
tu w wielkiej tajemnicy, że idąc prosto doszedłbym do dolnej stacji kolejki
linowej na Stożek, co jest jakimś rozwiązaniem dla osób chcących uniknąć może
nie siódmych, ale z pewnością czwartych lub piątych potów. Ja nie chcę.
Para, która tak uparcie uciekała mi od początku wycieczki zrobiła sobie
teraz przerwę i dała się bezboleśnie wyprzedzić, ale za to dla równowagi pojawiła
się inna, z dużym zapasem może nie sił (jak się później okazało), ale z
pewnością wiary w siebie. Ni stąd ni zowąd zza pleców szeleszcząc fachowo płachtą mapy
wyskoczyli mi Ona i On. Młodzi, piękni, profesjonalnie ubrani i gotowi na
wszystko.
Łup, łup, łup! Krokiem marszowym w kilka sekund wysforowali się na
prowadzenie. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałem wtedy uśmiechając się złośliwie w duchu, że już niedługo znowu się
spotkamy…
Stromym jak już wspomniałem podejściem szlak zielony prowadzi teraz w górę
po prawej stronie drogi. Początkowo zgodnie z nią, potem odbijając „na godzinę
trzecią”. Ciemny las, później kilka gospodarstw, wreszcie łąki i… uff... coś ciepło
się zrobiło…
Ha! Są i moi przyjaciele.
Ona zdejmuje sweterek, on czerwony jak wściekły indyk przechyla butelkę
mineralnej (Dobra rada z mojej strony – jeżeli tylko możecie nie pić podchodząc,
nie pijcie. Wlanie w siebie litra wody na podejściu to jak dołożenie paru
kilogramów do plecaka!)
Czy ja dyszę? No jasne, że dyszę. Czy ja jestem spocony? Oczywista sprawa.
Tyle tylko, że ja idę jednym spokojnym tempem od samej stacji. Ani za szybko
ani za wolno. Pod górę robię przerwy, nie forsuję się, łapię oddech i ruszam
dalej. Doświadczenie z wycieczki drugiej, a dokładnie z podejścia na
Szyndzielnię od Wapienicy nauczyło mnie, że „miejski” krok w górach to
najlepsza droga do… kardiologa, jeśli nie gorzej. Spoko luz, ja mam czas.
Poprzez kilka jeszcze kęp drzew szlak skręca teraz łagodnie w prawo a później w lewo. To
pierwsze miejsce godne nie jednego, ale kilku, jeśli nie kilkunastu zdjęć. Z
prawej widać Cieślar, na wprost Stożek, a po lewej Kiczory. A już panorama
za plecami… Marzenie.
Zresztą spójrzcie sami.
Łagodniejsza przez kilka minut, a miejscami wręcz płaska jak stół droga
doprowadza mnie do stromego podejścia. To najtrudniejszy moment całej
dzisiejszej wycieczki i jeśli ktoś jak ja warczy sobie teraz „po kiego grzyba
mnie tu przyniosło!”, to proszę o tym pamiętać. Poboli i przestanie.
No już,
idziemy! Koniec narzekania! Raz, dwa, raz, dwa.
Po kilka, kilkanaście kroków posuwam się do przodu. Wreszcie dochodzę do
drogi i odzyskując w miarę normalny oddech dużo już
łagodniej idę nią w prawo do miejsca oznaczonego jako
„Pod Wielkim Stożkiem”. To kolejny odcinek powtórkowy. Zaczyna się tutaj, a
kończy przy zejściu szlaku niebieskiego za schroniskiem. W sumie niedługo,
kilkanaście minut dobrego marszu. Skręt w lewo i oto przede mną po łagodnym
łuku ostatnie kilkadziesiąt metrów podejścia. Niespodziewanym dopingiem
okazuje się tutaj pewna czeska turystka, która przy całej mojej szerokiej
wiedzy na temat odzieży maszeruje, jeśli nie w samych majtkach, to w każdym
razie w czymś niezwykle intrygująco je przypominającym. O parę kroków
przede mną… Aż się normalnie jakiś taki panslawizm w człowieku budzi albo co. Wrr…
Společně jsme přišli na vrchol. Je
to krásný pocit!
Uff! Oto i Wielki Stożek! A na nim wszystko po staremu. Jest
plastikowa krowa Milka, są turyści wszelkich możliwych narodowości, lody,
kanapki i atmosfera pikniku. Jest też mocno osłabiony piwem pan witający mnie
(a raczej moją zdemobilizowaną koszulkę Bundeswehry) głośnym starosłowiańskim: Guten
Tag!
-Zdrastwujtie! – postanawiam się nie dekonspirować.
Kilka kroków dalej dla chwili oddechu zatrzymuję się i nieco pro forma pogrążam
w lekturze swojej ściągawki i mapy, a potem już bez dalszych przerw wracam na trasę. Od teraz maszeruję kolorem czerwonym, dalszym ciągiem GSB prowadzącym stąd przez
Kubalonkę na Baranią Górę. Najpierw lekkie zejście, potem dłuższy odcinek
płasko i wreszcie koniec drugiego spotkania z „siódemką”, czyli odchodząca w lewo "prezydentka" (szlak niebieski).
Ścieżka zwęża się teraz i rozdziela. W prawo odchodzi czeski szlak
niebieski (warto pamiętać, że oznaczany on jest podobnie jak polski, kolorem pomiędzy
dwoma paskami białego, ale samo oznaczenie jest bliższe kwadratowi niż
prostokątowi), zaś trasa czerwona wśród dość gęstej tu roślinności przez
chwilę się wznosi. I gdy już tracę nadzieję na spokojny spacer szczytową
trasą… właśnie na nią trafiam.
Rozpoczyna się łagodny jak owieczka odcinek prowadzący w lewo najpierw na
Kyrkawicę, a zaraz potem na Kiczory. To pomiędzy nimi usytuowane są słynne
„grzyby”, czyli wychodnie skalne z piaskowca istebniańskiego jak określają je
znawcy tematu. Sama zaś trasa jest niezwykła, choć do owych skał raczej nie ma
się co spodziewać na niej szerszych widoków.
Gdy spojrzymy na mapę porównując zejścia szlakiem niebieskim i czerwonym,
które przecież spotykają się znów na Przełęczy
Łączecko zauważymy od razu, że czerwony jest jakby idącą po większym łuku
kopią niebieskiego. Który zatem wybrać? Rzecz gustu. Szlak niebieski oferuje
zwłaszcza w swojej drugiej części piękne panoramy, najczęściej bardzo dalekie,
sam w sobie jest jednak typowy. Na czerwonym za to dalekie widoki są w
mniejszej raczej ilości, praktycznie tylko na samych Kiczorach, za to główną zaletą
trasy jest… ona sama. Proszę sobie wyobrazić ścieżkę poprowadzoną pasem zieleni
przypominającym zarośniętą drogę (to cały czas granica państwowa), po której
obu stronach towarzyszą nam ściany lasu. Może nie brzmi to zbyt atrakcyjnie,
ale za to wygląda... mniam, naprawdę uroczo.
Na krótko przed wspomnianymi już skałkami szlak skręca w lewo ustawiając
mnie w stosunku do schroniska na Stożku jakby na drugim ramieniu litery U. Po
prawej mijam czeski rezerwat przyrody
Plenisko, po lewej zaś raz po raz mam widoki na Stożek, Cieślar i nawet
Czantorię. Tuż za szczytem ścieżka najpierw łagodnie, potem już dużo ostrzej obniża się i prowadzi lasem do
Przełęczy Łączecko. Zanim to
jednak nastąpi natrafiam jeszcze na swojej drodze na… padalca. Takiego wiecie... no, takiego fuj! Bardzo fuj! Na szczęście dla jego całości
fizycznej (Przestraszony może odrzucić ogon, który jednak potem mu odrasta!)
i mojej psychicznej (A może to zabłąkany boa dusiciel?) widzimy się, a
przynajmniej ja jego widzę z dość dużej odległości, co pozwala nam się minąć bez
jakichkolwiek przykrych konsekwencji.
Padalce nie są wprawdzie najmilszym wspomnieniem z gór, ale dla tych, którzy o
nich nie słyszeli należy się tutaj kilka słów wyjaśnienia. Wbrew pozorom stworzenie
to jest… jaszczurką. Beznogą wprawdzie, ale jednak. Porusza się i wygląda
jak wąż, ale o ile nie jesteśmy ślimakiem czy dżdżownicą nic nam z jego strony
nie grozi. Zwłaszcza, że gościu jest szybki jak Vista na Pentium III i inteligentny jak prenumerator Faktu.
Bywa, że padalec sam
staje się ofiarą jeży czy ropuch, a to chyba jasno świadczy o jego klasie. Wygląda…
hmm… no niestety, muszę to napisać, wygląda jak ogromna dżdżownica właśnie, czyli stanowczo
nieciekawie. Głowa nie jest wyraźnie zaznaczona, barwa raczej jednolita („mój”
był z grubsza brązowy). Co jednak najważniejsze paskuda ta jest pod ochroną i
nie wolno jej drażnić, krzywdzić, a zwłaszcza zabijać.
Po badaniach naukowych jakie pozwoliłem sobie przeprowadzić na miejscu stwierdzam też autorytatywnie, że padalce nie jedzą kwaśnych żelek (ani żelków jak kto woli), co mam nadzieję jako ważny przyczynek do ich charakterystyki zostanie mi zapisane w Wikipedii ;)
Jestem na Przełęczy Łączecko (nazwa miejscowa: Ku Tabuli). Warto przemierzając prezentowaną dziś trasę
lub też idąc szlakiem niebieskim (dołącza z lewej) tu właśnie zaplanować przerwę. Idealnym do
tego miejscem są drewniane stoły i ławy ustawione tuż przy ścieżce. Wokół jest zupełnie płasko i można odnieść wrażenie, że to zwykły nizinny
las. Dopiero spoglądając dalej, w stronę Stożka i Cieślara a także na zejście z
Kiczor widzimy, że jest inaczej.
Przysiadam zatem, posilam się, porządkuję zawartość plecaka i odpoczywając poznaję przy okazji bardzo sympatyczną
rodzinę, która również zatrzymała się tu dla nabrania sił. Okazuje się, że mamy
podobne spojrzenie zarówno na „cywilizację” w górach jak i na wartość wychowawczą takich
właśnie jak nasze spacerów. Po kilku minutach ciekawej rozmowy żegnamy się i
ruszamy w swoich kierunkach.
Najpierw pomiędzy wysokimi drzewami, potem chwilę
przez łąki i wreszcie znów lasem docieram do kolejnego
rozstaju. Szlak niebieski schodzi tu do Mraźnicy (to właśnie był trzeci odcinek powtórkowy - ledwie kilka minut), a czerwony lekko się wznosząc wyprowadza mnie w prawo na
ogromne, przeurocze pastwisko, przez którego środek wytyczono ścieżkę.
Właściwie to jest to jeśli nie najpiękniejsze, to z pewnością jedno z piękniejszych
miejsc całej dzisiejszej wycieczki. We wszystkich kierunkach pocztówkowe wręcz
widoki, po lewej pasące się stadko owiec, pachnąca trawa i wrażenie przestrzeni
wręcz kosmicznej. Zatrzymuję się ciesząc oczy, uszy i… obiektyw pięknem tej okolicy,
a chwilę później ruszam dalej, aby przez gęsty i ciemny las podążyć w stronę Kubalonki.
Ta część trasy (trwająca około 45 minut) jest pomijając kilka króciuteńkich fragmentów relatywnie łatwa,
a nadto pozwalająca odetchnąć nieco od słońca. Są też oczywiście chwile, gdy drzewa ustępują miejsca wysokim zaroślom czy wręcz trawom i wtedy można dostrzec warte uwiecznienia panoramy. Gdzieś daleko po lewej mijamy Wisłę Głębce, w dole po prawej Istebną, a przed nami już za
chwileczkę…
Przełęcz Kubalonka.
I konsternacja. Wedle starszych i młodszych przewodników, których kilkanaście
posiadam w swojej biblioteczce przez przełęcz wiedzie droga. No w porządku. Ale
to nie do końca tak. Kubalonka okazuje się... skrzyżowaniem. Takim
normalnym z kilkoma barami, sklepikami pełnymi pamiątek,
przystankiem autobusowym i całą masą asfaltu dookoła. W swoich wojskowych
ciuchach i z podwiniętymi nogawkami muszę tu wyglądać prawie jak niedobitek
Wehrwolfu…
Ale nic to. Miały być góry!
Tutaj ważny szczegół techniczny. Schodząc z lasu mapkę szlaków, drogowskaz
i dalszą część trasy mamy plus minus na godzinie drugiej, czyli na skos za skrzyżowaniem (zdjęcie powyżej zrobione jest ZZA DROGOWSKAZU a twarzą do kierunku z którego przyszedłem).
Dotrzeć należy zatem do okolicy sklepu z pamiątkami i
zostawiając go po lewej udać się dalej szlakiem czerwonym, chwilowo w kierunku
słynnego Zameczku, czyli rezydencji wypoczynkowej prezydentów RP.
Przez około kilometr dzielący Kubalonkę od
Szarculi idzie się (niestety) asfaltem, ale nie jest tak źle jakby się można
było spodziewać, bowiem po obu jego stronach mamy głęboki las, a nadto
trawersujemy przecież stoki Kubalonki (tutaj już góry o tej nazwie) co wiąże
się z dość widowiskowymi stromiznami, ściekającymi wolno strumyczkami i klimatem
co najmniej parkowo sanatoryjnym.
Po około kwadransie droga rozwidla się. To właśnie Przełęcz Szarcula. Na wprost
można stąd trasą spacerową dojść do Zameczku, ja zaś za znakami czerwonymi
skręcam w prawo mijając parking i przydrożny bar. Po kilkudziesięciu metrach
przy malutkiej jak ścienny zegar nadrzewnej kapliczce żegnam Główny Szlak
Beskidzki i kolorem żółtym rozpoczynam zejście do
Istebnej.
Lekkim łukiem przez las po około dwudziestu minutach docieram do pierwszych zabudowań przysiółka Połom, gdzie skręcam w prawo i
wąziutką wiejską drogą maszeruję pomiędzy z rzadka rozsianymi gospodarstwami. Tutaj polecam spojrzenie na piękne widoki po lewej stronie drogi.
Okolica jest mimo znacznego "ucywilizowania" miła dla oka, bowiem gęstość zabudowy jest raczej mała, ruchu samochodowego ze świecą (zapłonową) by szukać, a sklepików z pamiątkami czy kiczowatych kawiarenko barów a'la Szczyrk nie ma wcale. Turystów zresztą też nie napotkałem i nie uważam tego bynajmniej za minus.
W
pewnym momencie trasa skręca w lewo, obniża się (jeśli ktoś zgłodniał po prawej polecam sklep spożywczy w podwórku) i najpierw na krótko znów
wchodzi miedzy drzewa, a potem raz jeszcze wiedzie obok pól i pastwisk, by wreszcie ku
mojemu zdziwieniu za którymś z domów zmienić się dość gwałtownie, za to po raz ostatni, w typowy, nieco
podmokły szlak leśny.
Proszę tu zwrócić uwagę na dwa istotne fakty. Po pierwsze poza
podejściem na Stożek nie ma dziś właściwie żadnych poważniejszych wzniesień do
pokonania później, po drugie zaś że się tak wyrażę „proces schodzenia”
przebiega na tak długim dystansie, że nie ma także konieczności niszczącego
kolana „hamowania”. Po prostu cud, miód i orzeszki. I niech potwierdzeniem tych słów będzie, że w porównaniu do czerwcowego zdobywania Magury czuję się dziś o wiele mniej zmęczony, mimo iż trasa ma o cztery kilometry więcej! No i latającego kilogramami robactwa z poprzedniej wycieczki też nie ma tu ani śladu.
W cichym, wilgotnym lesie napotykam po kilkunastu minutach asfaltową drogę nad przepięknym potokiem Mały Połomity i nią kieruję się w lewo. Po dokładnie godzinie od Szarculi dochodzę do Istebnej, skąd mój szlak biegnie w stronę Koniakowa, ja zaś kolorem zielonym, ale de facto nie zwracając już uwagi na żadne znaki drepczę (postękując jak bohaterowie filmów xxx) w prawo do przystanku autobusowego w centrum.
Wycieczka dwunasta zakończona. Ponad siedemnaście kilometrów w nogach.
Został może komuś łyk mineralki?
9 lipca 2013
Trasa: Wisła Głębce PKP - Wielki Stożek - Kyrkawica - Kiczory - Przełęcz Łączecko - Przełęcz Kubalonka - Przełęcz Szarcula - Istebna.
Punkty do wyszukania na mapie: Wisła Głębce, Wielki Stożek, Kyrkawica, Kiczory, Mraźnica, Przełęcz Kubalonka, Zameczek - rezydencja prezydentów RP, Przełęcz Szarcula, Istebna.
Stopień trudności: niski.
Up & Down: Początek trasy równy, podejście na Stożek miejscami dość strome, meczące, następnie do Kiczor szlak zrównoważony, łatwy, do Przełęczy Łączecko miejscami ostrzej w dół, dalej równo lub z lekka w górę, a przed Kubalonką znów opadająco. Od Kubalonki poprzez Szarculę szlak równy, zejście do Istebnej bardzo łagodnie opadające przeplatane fragmentami trasy zupełnie połogiej.
Atrakcje widokowe: Podejście na Stożek, wychodnie skalne pomiędzy Kyrkawicą a Kiczorami, panoramy z Przełęczy Łączecko i pastwisk na Mrózkowie, okolice przysiółka Połom.
Schroniska, żywność, odpoczynek: Schronisko na Stożku. Sklepy i bary w Wiśle, na Przełęczy Kubalonka oraz w Istebnej.
Komunikacja: Do stacji PKP Wisła Głębce koleją lub autobusami prywatnych przewoźników. Z Istebnej połączenia autobusowe do Wisły, Ustronia lub Cieszyna.
Opis marszruty: Od stacji PKP Wisła Głębce na szczyt Wielkiego Stożka szlak zielony, dalej do Przełęczy Szarcula szlak czerwony (GSB), następnie do Istebnej żółty.
Odległość: Ok. 17,3 km. Mój czas przejścia 6 godzin.
Opinia: Poza męczącymi fragmentami podejścia na Stożek reszta szlaku moim zdaniem dostępna nawet dla absolutnie początkujących. Kilka ciekawych możliwości zmian/skrócenia trasy tym bardziej zachęca do jej poznania.
Możliwości zmian: 1. Wjazd kolejką linową na Stożek. 2. Zejście ze Stożka szlakiem niebieskim do Przełęczy Łączecko i dalej jak w opisie. 3. Zejście do Istebnej szlakiem żółtym z Kiczor. 4. Z rozstaju szlaków nad osiedlem Mraźnica zejście kolorem niebieskim do Wisły. 5. Zakończenie trasy na Przełęczy Kubalonka.
albo obejrzyj filmik poniżej!
Piękna wycieczka... :). Ja jeszcze nigdy nie spotkałam padalca, a w każdym razie nie byłam tego świadoma... :). Film obejrzę już jutro.
OdpowiedzUsuńJaki turysta, takie atrakcje ;))
UsuńChciałem dopłacić do tygrysa, ale starczyło mi tylko na padalca ;)
A obejrzałam film ze zdjęciami :). Zawsze to lepiej, że Pal Azji jest sztywny, a nie turysta ;P (po spotkaniu z tygrysem). Kawał wędrówki. Bardzo lubię tę trasę (a przynajmniej te fragmenty, którymi szłam) jest taka przyjazna...
UsuńPrzyjazna to dobre słowo. Dopiero w Istebnej zastanowiłem się "Kurde! A dlaczego mnie kolana nie bolą?" Nie bolą, bo nie ma ostrych zejść, to po prostu długi spacer. I do Kubalonki na piątkę, od Szarculi do Istebnej na czwórkę, ale za to Kubalonka sama w sobie mnie zniesmaczyła troszkę. Ciupagi made in China to nie dla mnie :)
UsuńI to jest to!:D
OdpowiedzUsuńKocham Twoje spojrzenie na góry, Twoje wrażliwe na ich piękno wnętrze. Potrafisz tak cudnie jak nikt opowiadać o ich majestacie i magii, że zarażasz swoją do nich miłością, dziękuję!:)
Będąc w górach próbowałam wpierw patrzeć na nie Twoimi oczami, widzieć w nich to, co Ty widzisz, potem spojrzałam na nie własnymi oczami i nic się nie zmieniło – nadal były wspaniałe i cudne, takie magnetyczne, przyciągające swoim pięknem, że aż dech zapierało w piersi. Cieszyłam się nimi jak dziecko, czułam je całą sobą i wiesz, już umówiłam się z nimi na następny rok, obiecałam sobie i im, że znowu je odwiedzę. :D Pozdrowionka już z domu.
Karolina
Cieszę się, że mimo różnych niedoskonałości podobają Ci się moje opowieści. I cieszę się także że sprawdziłaś tę magię na żywo. To są sprawy, które czasem ciężko pojąć. Ja przecież tak naprawdę nie lubię gór :)) Ja tylko kocham tę wolność jaką tam znajduję i tę bajkowość, która potem śni się po nocach.
UsuńPS. I ja to się "umówiłem z górami" jeszcze na te wakacje, najlepiej ze dwa, trzy razy jak się uda. Oby!
Pozdrowionka!
Aż Ci zazdroszczę. Też bym chciała, ale niestety, są zbyt daleko ode mnie bym mogła ich dotykać kiedy tylko mi się zamarzą, bym mogła je pieścić swoim spojrzeniem i uśmiechać się do nich z okna gościnnego pensjonatu. << smutna >>
UsuńDlatego właśnie liczę na Ciebie, na Twoje relacje z kolejnych z nimi spotkań pierwszego stopnia. :D
„Ja przecież tak naprawdę nie lubię gór. Ja tylko kocham tę wolność, jaką tam znajduję i tę bajkowość, która potem śni się po nocach.” Ładnie napisane. :D Tak do końca po męsku: Ja jej nie lubię, ja tylko kocham przebywać w jej towarzystwie bo sprawia, że nie czuję się skrępowany i potem śnię o niej po nocach. Ha ha ha! A ja i tak wiem swoje. :) Czy ten ktoś na pierwszym obrazku to Ty?
Wiesz, to dziwne, deptając po górach cały czas nuciłam sobie pod nosem: „Iść ciągle iść, w stronę Słońca ...”. Hmm! Doprawdy zastanawiające ... ?? Nie uważasz? Hmm??
Dobranoc.
Karolina:D
Daleki jestem od stereotypu jakkolwiek rozumianej "prawdziwej męskości", w ogóle nie znoszę szufladek. Cenię wolność. Dosłownie i w przenośni. Chyba od zawsze mam tak, że im bardziej ktoś mnie próbuje jakoś określić (opisać), tym bardziej uciekam :))
UsuńA z górami podtrzymuję - to nie o góry mi chodzi w górach. Lubię to uczucie "ciekawe co będzie za zakrętem" :))
I obiecuję, że na kolejną trzynastą już wycieczkę (kiedykolwiek nastąpi) dla odpędzenia złego licha zabieram znów świstaka. Niech ma, zarazek jeden, niech się cieszy!
Co do zdjęcia - nie wiem, nie powiem :))
A jeśli chodzi o nucenie, to chyba nic nie nucę albo jeśli już to "Cała naprzód ku nowej przygodzie" z Podróży Pana Kleksa
I chyba właśnie to lubię w Tobie najbardziej, to umiłowanie wolności. Ja nazywam siebie samą samotną „wilczycą” chociaż samotna nie jestem :), ale często lubię być sama i mieć święty spokój. Lubię odpłynąć gdzieś daleko od rzeczywistości by cieszyć się właśnie wolnością w pełnym tego słowa znaczeniu. Nigdy się sama ze sobą nie nudzę, zbyt wiele mam zainteresowań by mogło to być możliwe.
UsuńNo już dobrze, dobrze, droczę się tylko z Tobą odrobinkę. :D Już teraz wiem o co Ci chodzi na „randce” z górami. Przecież nie tak dawno sama tego doświadczyłam, chociaż jak to ja, miłośniczka natury i do tego kobieta, obdarzyłam góry ogromnym uczuciem - pokochałam je bez reszty i to wszystko co one ze sobą niosą i czym obdarowują. Są takie cudne, nawet gdy deszcz pada, a padał w pierwszym dniu mojej wędrówki i to obficie. Nie przeszkadzało mi to jednak w niczym, nawet lubiłam smaganie moich policzków jego zimnymi kroplami. A potem, już z okna pensjonatu obserwowałam jak góry oddychały kłębami pary unoszącymi się ponad ich szczytami wysoko ku niebu i łączyły się z chmurami, by odpłynąć z nimi gdzieś daleko w siną dal. Czasami zachodzące Słońce zabarwiało ich kanty na różowo. Ktoś mi wtedy powiedział, że gdy tak się dzieje, to na drugi dzień będzie piękna pogoda i wiesz co? To zawsze się sprawdzało. :D
To świetny pomysł. Pan świstak z pewnością się ucieszy. Znowu będzie sobie z lubością pogwizdywał siedząc w Twoim plecaku. Zamilknie tylko wtedy, gdy będzie pałaszował zapasy twojej czekolady. Ha ha ha! Buziaczki dla niego ode mnie i nie zapomnij go przytulić. Pluszaki bardzo lubią być przytulane, możesz być tego pewny. :D
Ale ja chyba już wiem. :D Niezły z tego ktosia przystojniak, przynajmniej z profilu. :))
Chodziło mi o zbieżność tytułu tej Twojej relacji z tym, co śpiewała moja dusza tam w górach. Byłam nim miło zaskoczona i zdziwiona zarazem, poczułam się tak jakoś, ech! Nieważne. :D
Pozdrowionka i miłego dnia życzę
Karolina
No zbieżność oczywiście była celowa. Słońca- Stożka. Pasuje. Pierwotną wersją tytułu było "S jak Stożek" (spójrz na kształt trasy na mapce.
UsuńI powiem Ci, że trzynasta wycieczka miała być w minioną niedzielę, ale... zdecydowałem się najpierw zamknąć (czyli opisać) tę dwunastą. A teraz to nie wiem kiedy, ale kiedyś na pewno.
Co do Alojzego tak zupełnie pragmatycznie patrząc trochę jest niewygodny w plecaku, bo swoje wymiary ma, ale z drugiej strony pasuje do gór i godnie mnie dubluje w scenach za przeproszeniem zbliżeń (obiektywu).
Czy możesz wreszcie zdradzić nazwę którejś z gór, które odwiedziłaś?
Swietny blog, lecz nie to mnie sklonilo do napisania. Przeczytaj raz jeszcze wypowiedzi kol. Karoliny i sie ogarnij ;) pozdrawiam red
UsuńCzytam każdy komentarz, ale te zaczynające się od "świetny blog" zwykle są robotą robotów :) więc ciężko mi się merytorycznie ustosunkować. Z czym miałbym się ogarnąć? Więcej optymizmu, wiary w siebie i radości życia?
UsuńI jaką to miałoby wartość, skoro bym udawał?
Wrocilam, uwierzysz?
OdpowiedzUsuńPo roku totalnej stagnacji wrocilam do pisania i do zycia.
Pewnego dnia obudzilam sie w Brazylii, nie wiem do konca co mnie kierowalo kiedy zdecydowalam sie na ta podroz, ale tak, tutaj jestem i bede.
Prowadze dzienniki z mojej egzystencji w tym szalonym kraju i moze chcialbys zajrzec jako ukochany czytelnik, kolega z dawien dawna.
Albo chociaz jako ktos kto rownie jak ja uwielbia podrozowanie.
Brakuje mi polskich gor, ciesze sie, ze je opisujesz.
Patka
"Pewnego dnia obudziłam się w Brazylii" - to dopiero musiała być impreza ;))
UsuńPowiedz mi tylko Ruda Wędrowniczko, dlaczego skasowałaś bloga i "zamurowałaś" profil? No i gdzie mogę znaleźć Twoje zapiski w tej sytuacji? A przede wszystkim co Ty tam robisz, krasnalu w tym dalekim świecie? Sprawdziłem wejścia na blog i faktycznie - Brazylia. Aż się wierzyć nie chce...
Dziękuję Ci za "ukochanego czytelnika" i "kolegę z dawien dawna". Wychodzi na to, że jesteśmy w tym internecie już ze sto lat... Uff...
Ha ha ha! Teraz to już leżę i kwiczę! Próbując Cię odnaleźć wpisałem w Google najlogiczniejszą w tej sytuacji frazę "Patka w Brazylii" i oto jesteś jako number one!
Usuń:DD
Aha! Czytając Twojego bloga odnajduję już odpowiedzi na swoje pytania z wpisu powyżej.