9 października 2014
GOLESZÓW – POLANA STOKŁOSICA
A teraz, proszę bardzo, odwracamy się tylną częścią ciała do dworca (zupełnie jak PKP zrobiło to względem nas zamykając go na cztery spusty) i ruszamy drogą pośród pól kukurydzianych w stronę miasteczka. Nie od rzeczy będzie tu zauważyć, że niejaki Nikita Chruszczow gdyby żył, co mu się od prawie półwiecza nie zdarzyło, byłby zachwycony. Jego ulubiona roślina porasta tu ogromne pola i przyjemnie mruczy na wietrze, jak gdyby kołysząc się chyliła czoła przed trudem chłopów i robotników. Albo coś w tym guście. W każdym razie robi wrażenie.
My zaś dla odmiany robiąc pierwszy zakręt, po kilku minutach marszu docieramy do małego, cichego skrzyżowania, na którym odbijamy w prawo z ulicy Dworcowej w Wolności i nią podążając napotykamy znów linię kolejową skręcającą tędy do Ustronia. Jak opowiadałem Państwu poprzednim razem przebieg torów został jeszcze w XIX wieku podporządkowany potrzebom przemysłu czy też może bardziej oszczędnościom związanym z wszystkim tym, co go nie dotyczyło. Stąd i stacja w Goleszowie znajduje się przed czy jak kto woli poza, a nie w samym miasteczku.
Po przejściu rozwidlenia (w prawo ulica Ławki – my w lewo) wkraczamy pomiędzy gęściejsze tu już zabudowania. Agata trzaska z zapamiętaniem zdjęcia dokumentując w szczerym zachwycie to rozpadające się stare chałupy, to znów nietypowe rośliny czy ozdoby ogrodowe, a ja obojętnie z miną starego trapera, co to z niejednej czekolady rodzynki wydłubywał spokojnie przemieszczam się za nią. Plus minus dziesięć razy z jednej na drugą stronę drogi…
Przed nami znów skrzyżowanie, za którym widać już bardzo ładny i warty odwiedzenia kościół pw. św. Michała Archanioła powstały w 1914 roku. Tutaj szlak skręca w prawo, tuż za siedzibą miejscowej straży pożarnej, w ulicę 1 Maja. Mijamy Urząd Gminy (kolejny interesujący architektonicznie obiekt na trasie!), kilka sklepów, i docieramy do Cieszyńskiej, którą kierujemy się w lewo obok dawnej przychodni zakładowej goleszowskiej cementowni. Najbardziej miejski odcinek naszej wycieczki zbliża się tym samym powoli do końca. Przechodzimy wreszcie, ciągle idąc na wprost, w spokojną Grabową, z niej w Jasną i lekko pod górkę docieramy do jeziora Ton. Kto poczuł się już zmęczony, może w tym miejscu zejść. Nie, nie, bez obaw, zejść ze szlaku i to także tylko chwilowo - schodkami w dół ku pięknemu jezioru ukrytemu w dolince. Mamy tu ławki, ścieżkę spacerową i poczucie obcowania z prawdziwą naturą. Złudne nieco, gdy się zważy, że jezioro jest sztuczne, znajduje się w dawnym wyrobisku, a dodatkowo jego nazwa zapewne przez słowiańską romantyczność autorów map i przewodników często zmieniana na Toń (głębię, topiel) brzmi jednak stanowczo Ton i pochodzi od niemieckiego określenia… gliny, czyli romantyzmu ma w sobie tyle, ile nie przymierzając pikielhauba albo inny panzerfaust. Niemniej jednak, gdy się o tym wszystkim nie myśli widok jest naprawdę czarujący…
Trasa kreśli teraz łuk w lewo i zagłębia się w las, po chwili mijając skocznię narciarską i dojście do tarasu widokowego nad (w dosłownym tego słowa znaczeniu - czyli wysoko) jeziorem. Idziemy odtąd już wznoszącą się ulicą Olimpijską, ale na Grabową niedługo wrócimy, dokładnie na kolejnym rozwidleniu. No właśnie. Grabowa po raz drugi, skręt w prawo i oto zza drzew wyłania się Hubertówka - sympatyczna siedziba miejscowego koła łowieckiego. Proszę jednak nie schodzić tu na szerszą i wyraźniejszą dróżkę w stronę samego budynku, to nie to, szlak nadal wiedzie prosto i prowadzi dalej groblami, po których niegdyś kursowała przemysłowa wąskotorówka.
My skręcamy w lewo.
Dochodząc do rozwidlenia kierujemy się prawą odnogą w ulicę Turystyczną i tak docieramy do kamieniołomów w Lesznej Górnej. Obiekt to na swój sposób ciekawy, warty może sfotografowania, ale jednak też mocno irytujący swoją obecnością (uwaga na godziny odstrzału!), podobnie zresztą jak „włóczący się” turyści drażniący są zapewne dla kierowców ciężarówek i samej obsługi zakładu. Wszyscy na wszystkich patrzą więc raczej krzywo, ale cóż począć, we didn't start the fire* jakby to zaśpiewał Billy Joel. Na szczęście jednak odcinek stricte przemysłowy nie trwa długo. Idąc na wprost obok głównej bramy skręcamy mostkiem przy budynku dyrekcji w lewo i znów wchodzimy w las. Koniec, kropka. Po wszystkim. Teraz będzie tylko lepiej. Uff…
Niektórzy autorzy sugerują darowanie sobie Jasieniowej i rozpoczęcie marszu od Dzięgielowa, dokąd można dojechać autobusem np. z Cieszyna, ale proszę zwrócić uwagę, że najgorszego odcinka i tak się tym sposobem nie ominie, a za to straci się wspomnianą Jasieniową i jezioro w Goleszowie. Moim zdaniem nie warto robić takiej oszczędności.
Zbliżamy się teraz do dawnego schroniska „Pod Tułem”, które jednak spokojnie możemy wykreślić sobie z planu, jako że od 2006 roku jest już tylko prywatną restauracją i nawet antyreklamuje się („restauracja nie pełni funkcji schroniska!”) stosownymi plakietkami na słupkach szlakowych. Gdy zatem zobaczymy przed sobą ów przybytek nie marnujmy nań czasu, tylko skręćmy od razu w drogę odchodzącą z naszej w prawo, a niedługo potem z niej także w prawo w wąziutką ścieżkę schodzącą stromo ku potokowi Łabańskiemu. Wzdłuż niego teraz skierujemy się w lewo, a potem odbijemy łagodnie pod górę. Oznakowanie szlaku jest tu dość słabe, stąd ten może nieco irytujący bardziej szczegółowy opis z mojej strony, ale na pocieszenie dodam, że ścieżka jest dość wyraźna i raczej trudno ją zgubić.
Powtórzę też w tym miejscu słowa, które Agata usłyszała ode mnie kilka a może i kilkanaście razy. Czekaj jeszcze chwilkę, zaraz zobaczysz, że warto było! Poczekajcie i Państwo a nie pożałujecie! Szlak wspina się teraz starym lasem trawersując zbocza Tułu (621 m n.p.m.) i daje możliwość przyjrzenia się imponującym zwłaszcza jak na tak małą górę stokom po lewej. Grube pnie drzew, mech, zarośla, prawie jak na Baraniej Górze. Na pewno podobnie w każdym razie. I oto wychodzimy na łąkę. Ach, łąka! To nie jakaś tam zwykła łąka. To ogromna, przeogromna połać rozgrzanej słońcem zieleni z dodatkowo jeszcze przepięknymi widokami po prawej. Po lewej zaś wita nas szczyt Tułu, zwanego niegdyś „górą storczyków” z racji wielkich ilości wszelakiego kwiecia i do dziś istniejącego, choć w zmniejszonej formie siedmiohektarowego użytku ekologicznego „Góra Tuł”. To właśnie w jego stronę skręca szlak lekko się jeszcze wznosząc.
I tutaj spotyka nas niespodzianka. Najpierw irytująca. Obok krawędzi lasu napotykamy tablicę informacyjną, wyłamaną, czy też niezamontowaną gdzieś ze zdjęciem… owiec na hali i informacją jak to tam kiedyś w górach bywało. Parskamy śmiechem i zgodnie stwierdzamy, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo na turystę czekać będą QR kody i prezentacje audiowizualne zamiast prawdziwych widoków i wtedy…
Definitywnie już „zdezynfekowani emocjonalnie” po przykrych wspomnieniach z Lesznej Górnej wkraczamy z uśmiechem na polną drogę dochodzącą tu z lewej i nią podziwiając panoramę wolno dochodzimy do samotnego gospodarstwa. Przed nim zaś napotykamy kolejne stadko, tym razem identycznych kropka w kropkę czarnobiałych kotków. Jest ich bodajże sześć, jeśli nie więcej i właśnie w towarzystwie swojej mamy wyległy na słoneczko nic sobie nie robiąc z oszczekującego cały świat psa tuż za stodołą. Widoki sielsko anielskie po prostu.
Jak wspominałem szlak czarny aż do Małej Czantorii jest raczej rzadko uczęszczany, a szkoda, bo plenery tu są jednak mocno odmienne od typowych w Beskidzie Śląskim. Malutkie zupełnie góry wydają się bardziej puchate, mają też łagodniejsze kształty. Do tego rozciągają się między nimi wspaniałe czyściutkie łąki wyglądające prawie jak dywany. A jeśli dodać okoliczne krowy, owce, konie, koty i psy otrzymamy bajkową przestrzeń, której opisać nie sposób, a zobaczyć warto.
Rozglądamy się wokół i nagle dociera do mnie, że nie powiedziałem Agacie, że cel i to dopiero pośredni naszego marszu to akurat toto na wprost – największe co widać…
Około jedenastej trzydzieści najedzeni i wypoczęci ruszamy dalej. Polna droga schodzi teraz lekko i zmienia się w asfaltową, którą ogromnym łukiem w lewo łagodnie kierujemy się ku Czantorii. Cały czas towarzyszą nam rozległe pastwiska, letnie zupełnie kolory i temperatura. Jak na razie jest spacerowo. Po prostu spacerowo.
Ścieżka skręca tu nagle w lewo i… znika. Strome i kamieniste podejście jest jakby wizualnie rozmyte. Idziemy po prostu do góry którędy kto chce byle mając w zasięgu wzroku znaki. Jest ciężko. Na tyle ciężko, że Agata mimo swoich uprzedzeń co do takich specyfików podpija mój napój niby to energetyzujący w pełnym przekonaniu, że… doda jej skrzydeł. Efekty są jednak, powiedzmy to sobie szczerze, raczej skromne. Na szczęście jednak ktoś dobry i mądry wpadł na pomysł zainstalowania dokładnie w połowie podejścia ławek, na których… nie, nie siadamy, NA KTÓRE PADAMY i udajemy, że tak właśnie mieliśmy w planie. Po kilkunastu minutach z umiarkowanym entuzjazmem zbieramy się w dalszą drogę. Szlak znów zwęża się do typowej ścieżki i serpentyną doprowadza nas najpierw do zetknięcia z kolorem żółtym z Ustronia a chwilę później do szczytu. Hurra!!!
Na ostatnich metrach nastrój niespodziewanie poprawia nam pan maszerujący żwawo w dół z miną pożeracza szlaków, który jednak po minięciu nas o kilkanaście metrów szybko zawraca i zażenowany nieco stwierdza: Musiałem gdzieś coś przegapić, to nie tutaj…
I niech to będzie argument dla wszystkich niepewnych swoich sił, ekwipunku czy orientacji. Mylą się, męczą i wkurzają nawet najlepsi. Nie ma się co przejmować jeśli coś nam nie wyjdzie jak tego chcieliśmy.
Ha ha! A propos nie wyjścia. Na zegarku trzynasta. Według planu od godziny powinniśmy być u celu, od którego dzieli nas… godzina właśnie. No dobrze, były dwie dłuższe i chyba trzy krótsze przerwy, ale i tak…
Ano właśnie. Najgorsze jako się rzekło za nami. Mała Czantoria zaś, choć piękna z dali, na szczycie nie oferuje jakichś oszałamiających panoram, gdyż jak to kiedyś napisałem ma on kształt „odwrotnego irokeza”, czyli jest jakby śladem po kolejce linowej, której tu rzecz jasna nie ma i nie było. Krócej mówiąc szersze widoki zasłania nam las. Jeżeli jednak staniemy tyłem do ścieżki z której przyszliśmy zobaczymy po lewej coś tam plus minus na Goleszów a po prawej… no, tu dużo ciekawiej. Po prawej szczyt Wielkiej Czantorii i (na razie) fragment rozległego siodła między obiema górami. I tam też właśnie należy się udać.
Trudno to skomentować bez używania słów powszechnie uznanych za obelżywe, tym bardziej, gdy po chwili widzimy jak to jakiś miejscowy „szef” dojeżdża do zabudowań stacji samochodem, aby coś tam ważnego ze swoimi pracownikami pomierzyć. Że mógł wjechać „swoją” kolejką, że mógł nie zniszczyć szlaku, nie dawać złego przykładu, zastanowić się, to wszyscy wiemy. Nikt jednak nie wie, co przy takich jak on ludziach zostanie z naszych gór za lat dziesięć czy dwadzieścia…
Idziemy sobie zatem powolutku, wręcz noga za nogą, mijając nielicznych turystów i wreszcie około 14:35 dowlekamy się do szczytu. Niewiarygodne, prawda? Ponad dwie godziny po czasie! Ale jeśli odliczyć przerwy chyba nie jest aż tak dramatycznie.
Przed nami po prawej słynna czeska wieża widokowa i mini bar, a na wprost polskie stoiska z pamiątkami i także jakiś skromny bufecik. Pomiędzy tym wszystkim skręcający przez środek polany pas granicznych słupków i oczywiście oznaczenie szczytu, pod którym zmęczonej, ale słusznie dumnej z siebie Agacie od razu robię pamiątkową fotkę. Dotarliśmy więc do najwyższego punktu naszej wycieczki, na Wielką Czantorię – dokładnie 995 m n.p.m. Ale przecież to nie koniec! Co dalej?
My z Agatą po szybkim przeanalizowaniu sytuacji uznaliśmy, że zarówno sił jak i zamiarów mamy na dziś równie mało, co poskutkowało decyzją o „ulgowym” zejściu na Polanę Stokłosica, by stamtąd już kolejką, czyli w najwygodniejszy ze wszystkich sposobów, pokonać ostatni etap naszej wędrówki.
Zwracamy się więc w lewo, plus minus na godzinę dziesiątą patrząc od dojścia spod schroniska i niewygodnym, ale na szczęście niezbyt też długim odcinkiem koloru czerwonego (GSB) udajemy w dół. Za nami zostaje szczyt, wygodne ławy i stoły po czeskiej stronie a przede wszystkim przez większą część dnia obiecywany sobie dłuższy popas. Przyjdzie na niego czas w Ustroniu, na razie priorytetem jest załapanie się na kolejkę (Brzmi jak wyznanie nałogowca!) zanim zamkną (O rany! To jeszcze bardziej!).
Poprzez gęsty las zasłaniający całkowicie wszelkie dalsze widoki wolnym krokiem posuwamy się w dół mijając liczne grupki turystów dzielnie wspinających się w przeciwnym kierunku. Jest ich w porównaniu z resztą trasy bardzo dużo. Praktycznie cały czas ma się kogoś w zasięgu wzroku. I przyznam szczerze, że te czerwone ze zmęczenia twarze kolejnych wędrowców, to nieco dziwny dla mnie obrazek, albowiem z 2012 roku zapamiętałem raczej, a jak z tego wynika – błędnie, że odcinek od kolejki do szczytu jest wręcz przyjemnym spacerkiem, zwłaszcza gdy się z dołu dotarło pieszo. Skoro jednak nas męczy schodzenie i dzikie tańce, jakie chcąc nie chcąc musimy wykonywać na kamieniach i korzeniach, to i nie dziwota, że mijający nas ledwo są czasem w stanie wydukać jakieś powitanie…
O zasadzie pierwszego potu Państwo słyszeli? Z pozoru dziwna, ale działa! Otóż twierdzą niektórzy, że od startu do pierwszego porządnego spocenia (wywołanego wysiłkiem, nie temperaturą) nasza kondycja pozornie gwałtownie spada, by jednak potem na co najmniej kilka godzin znów podnieść się i ustabilizować. A przecież na wuefie w szkole też najpierw była rozgrzewka, a dopiero potem prawdziwe ćwiczenia, prawda? Teraz wiemy, dlaczego.
To też może być odpowiedź na pytanie, jakim cudem zziajany przecież podejściem z Ustronia Polany odcinek od Stokłosicy do szczytu uznałem niegdyś za tak przyjazny.
A czy to zejście naprawdę jest trudne? Męczące? Długie? Czy ja na przykład albo on lub ona damy radę po tylu kilometrach z Goleszowa?
Przed nami maszt telekomunikacyjny, zabudowania wyciągu, kilka kiosków z pamiątkami, bufety, czynny także latem tor saneczkowy, liczne stoły i ławy do odpoczynku oraz akcent dość nietypowy, mianowicie… przychodnia dla ptaków. Gdyby przypadkowo ktoś miał ze sobą chorego strusia czy tam innego pterodaktyla. A tak poważniej - warta odwiedzenia, rozsławienia i wsparcia sokolarnia.
Na przykład taką, że właśnie podjeżdża krzesełko i można klapnąć sobie na nim, aby nieco zregenerować siły przyglądając się przy okazji pięknym widokom. To też niżej podpisany z radością był uczynił wespół z towarzyszką swej wędrówki o godzinie 15:12. A słońce jak to piszą w książkach chyliło się ku zachodowi…
Zamiast epilogu
Jeżeli zjeżdżacie Państwo jak my kolejką ze Stokłosicy a macie problemy z lękiem wysokości albo jedziecie z dziećmi, to polecam miejsca od strony słupów. Te zewnętrzne są „wyżej”, to znaczy głębokość pod nimi (odległość od ziemi) jest miejscami większa i mrówek na plecach wtedy też jakby przybywa…
Stopień trudności: średni.
Up & Down: Od dworca kolejowego do jeziora Ton trasa początkowo płaska, potem lekko wznosząca, a następnie nieco mocniej opadająca z Jasieniowej, od drogi z Dzięgielowa aż do lasu przed Małą Czantorią bardzo łagodna, wręcz spacerowa. Podejście na Małą Czantorię strome, kamieniste. Pomiędzy Czantoriami szlak łatwy, podejście na Wielką Czantorię umiarkowanie trudne, krótkie, potem od punktu fast food do szczytu zupełnie połogo. Zejście szlakiem czerwonym w kierunku Polany Stokłosica miejscami strome, męczące, kamieniste.
Atrakcje widokowe: Jezioro Ton, wyrobiska na Jasieniowej, okolice Tułu, przełęcz pomiędzy Czantoriami, Wielka Czantoria, Polana Stokłosica, widoki ze zjazdu kolejką linową.
Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Goleszowie i Ustroniu Polanie, fast-food na Wielkiej Czantorii. Na trasie nie ma polskich schronisk. Dostępne jest czeskie schronisko pod szczytem Wlk. Czantorii.
Komunikacja: Do Goleszowa dojazd koleją, z Ustronia Polany kolej lub busy prywatnych przewoźników.
Opis marszruty: Z Goleszowa na Wlk. Czantorię szlak czarny, z niej do Stokłosicy szlak czerwony (GSB).
Odległość: ok. 16,5 km (wg innych źródeł 16,9 km). Nasz czas przejścia (po odliczeniu postojów) 6 godzin.
Opinia: Trasa dość długa, z dwoma kamienistymi i trudniejszymi fragmentami, czyli podejściem na Małą Czantorię i zejściem z Wielkiej.
Możliwości zmian: 1. Wycieczkę można rozpocząć z okolicy zamku w Dzięgielowie dojeżdżając tam autobusem z Cieszyna 2. Z Małej Czantorii możliwe zejście szlakiem żółtym do Ustronia, 3. Z siodła między Czantoriami także można zjechać do Ustronia wyciągiem Poniwiec, 4. Z Wlk. Czantorii można zejść kolorem czerwonym do Ustronia Polany (szlak trudny!)
Witam. Wyobraź sobie, że ładnych parę lat temu miałem
OdpowiedzUsuńw planie przemierzyć dokładnie opisywaną przez Ciebie trasę, tylko w odwrotnym kierunku. Niestety za Małą Czantorią pomyliliśmy drogę i zeszliśmy żółtym szlakiem do Ustronia:) Jeśli chodzi o premierowe, zachęcające do poznania Beskidu Śląskiego wycieczki, to masz całkowitą rację. Wejścia na Czantorię, Szyndzielnię czy też Skrzyczne to trasy dla obytych już z Beskidem turystów. Udało mi się po kilku latach starań zachęcić moją małżonkę do górskich wędrówek, i w tym celu wykorzystałem Twoje sugestie. Mianowicie wybrałem trasę Orłowa - Trzy Kopce Wiślańskie - Wisła Uzdrowisko. Pogoda dopisała, i moja druga połowa była zadowolona:) Także życzę słonecznej, ciepłej pogody od wiosny do późnej jesieni. Pozdrawiam - Wojtek
No proszę! Na taki wpis czekałem od dwudziestu dwóch wycieczek :))
UsuńBardzo się cieszę i dziękuję.
Jak napisałem powyżej są góry na których zawsze jest tłoczno. Skrzyczne, Czantoria, Równica, Szyndzielnia, Klimczok. To są takie oczywiste miejsca. A np. o Wielkiej Cisowej, Cienkowie, Tule czy Hali Radziechowskiej raczej mało się słyszy, choć to przecież miejsce zapierające dech w piersiach. Trzeba szukać samemu. Na mapach, w przewodnikach (Barański bije na głowę wszystkich innych autorów) albo np. u mnie, ha ha ha.
Najłatwiejszą a najbardziej atrakcyjną "w tej klasie" wycieczką jest podejście na Matyskę z Radziechów i zejście do Przybędzy (wkrótce i to opowiem, zresztą w innej wersji Matyska już tu była). Zero potu, wspinania, po prostu spacer. A na szczycie obrazki jak marzenie. No i przecież taka trasa to jakieś maksimum dwie godziny, czyli tyle co nic.
Inna dość łatwa a ciekawa to np. dojazd autobusem do Koniakowa, obok Koczego Zamku i stamtąd (można odwiedzić i sam szczyt) zejście poprzez przełęcz Koniakowską i dalej cały czas niebieskim wokół Tynioka, Gańczorki na Karolówkę i do Kamesznicy żółtym.
Co tam jeszcze... A może spróbujcie od Goleszowa czarnym szlakiem jak my tutaj poprzez Jasieniową i Tuł a potem zamiast na Czantorię już asfaltem do Cisownicy? To oznaczałoby pójście PROSTO przy opisanym tu u mnie drogowskazie ze szlakami w prawo na Małą Czantorię i do Nydku .
Ostatnia (żeby mi komentarz nie wyszedł dłuższy niż post) propozycja, to wjazd kolejką na Stożek i potem zejście niebieskim do Głębiec. Wysiłek niewielki, widoki wspaniałe.
A zawsze to jednak działa tak, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc... życzę wspaniałego wędrowania.
Pozdrowienia
Dzięki za kolejne podpowiedzi:) Mojej drugiej połowie spodobało się na Trzech Kopcach Wiśl., więc wróciliśmy tam i przeszliśmy żółtym szlakiem Wisła Uzdrowisko - Przełęcz Salmopolska. Planuję na dzień dobry jeszcze raz odwiedzić to miejsce poprzez trasę Biały Krzyż - Grabowa - Stary Groń - Brenna Leśnica Trzy Kopce - Wisła. Mnie osobiście najbardziej interesuje odcinek Grabowa - Stary Groń- Brenna - Trzy Kopce - tych miejsc nigdy nie odwiedziłem. Tutaj też mnie zainspirowałeś jedną ze swoich wycieczek. Później myślę o trasie Wisła Głębce - Szarcula (szlak żółty_ - Kubalonka i powrót do Głębiec szlakiem zielonym. Następnie coś z "długiego ogona Brontozaura":) jak sugerujesz - może Zwardoń - Czadeczka - Koniaków?? Pozdrawiam Wojtek
UsuńCzerwony, niebieski, zielony, żółty? No ładna pętelka. Tylko trochę nieciekawe to, że z górki i potem pod górkę. W połowie wycieczki to dokucza bardziej. Ale da się przeżyć. Jeśli chodzi Ci o tą trasę którą szedłem z Wapienicy na Błotny, potem do Brennej i przez Grabową na Biały Krzyż, to jest niezła. Pamiętam, że chyba od siódmej rano do po dziesiątej nie spotkałem NIKOGO. Odcinek ze Starego Gronia do Grabowej wręcz idealny. Wspaniałe dalekie panoramy, pusto, ale co najważniejsze płasko jak na stole. Piękna sprawa.
UsuńO! "Długi ogon" to jedna z najfajniejszych moich tras. Też ździebko zapomniana przez większość. Ten fragment o którym piszesz jest bardzo widokowy, ale też nie za długi. Proponowałbym Ci przedłużenie go albo dochodząc na Koczy Zamek (tam autobusy PKS) albo ciut wcześniej wdrapanie się na Ochodzitą (bez znaków) i dopiero zejście jak wyżej, albo wreszcie odbicie żółtym z Koniakowa do Istebnej (tam także dobra komunikacja). Wersja najbardziej rasowa, ale też odpowiednio dłuższa, to zaliczenie Tynioka, Gańczorki i zejście do Kamesznicy. Ale to już są kilometry :)
Co do kombinowania z trasami, to kup sobie mapę wydawnictwa Galileos.pl ze skalą 1:25000 (ok. 11 zł z wysyłką) i wtedy masz tam każdy krzaczek ładnie rozrysowany. Można dorabiać do normalnych szlaków dodatki własnego pomysłu.
Miłego dnia
Bardzo mnie się ta trasa podoba :)... Super :)!...
OdpowiedzUsuńDziękuję. Lubię takie dziwne trochę, poboczne. Kiedyś kusiło mnie iść jakimś zlikwidowanym szlakiem i szukać jego śladów. Na przykład Grodziec - Łazek albo Skoczów - Goleszów. Najlepiej według starych map.
UsuńAle w tym roku powinienem już mimo zaplanowanych bodajże trzech czy czterech tras w BŚ wychylić nosa gdzieś dalej. Szczególnie, że całą zimę oglądam filmy o okolicznych górach na YT i jestem za przeproszeniem napalony jak osiedlowa kotłownia żeby gdzieś premierowo podeptać.
Niewiele brakowało żeby jakiś zaczątek malutki zupełnie był już dziś... Ale jednak nie. Może przy następnym wolnym się uda.
Pozdrowienia ;)
Beskid Mały, Beskid Żywiecki?. Pozdrawiam Wojtek
UsuńNajlepiej byłoby jedno i drugie (nie razem oczywiście), ale czas pokaże. Trasy tu i tam w każdym razie mam przygotowane. Na razie niestety dłuższe wolne mi przepadło na inne sprawy, a planowałem wczoraj mały bardziej spacer niż wycieczkę w BŚ. Teraz jest najlepsza pora tak do końca maja. Potem do września najczęściej jest za gorąco. No ale ile jeszcze tu na blogu mam zeszłorocznych a dotąd nie opisanych tras :))
UsuńPozdrawiam
***
Możesz wpisywać imię w pole "nazwa/adres URL" podpisu, wtedy będzie "Wojtek" zamiast "Anonimowy" ;)
Jakbyś ten rok przeznaczył na nieprzebyte przez siebie szlaki lub odcinki szlaków, to miałbyś zaliczony chyba cały BŚ, a niedużo Ci tego już zostało:) Pozdrawiam
UsuńTen rok? :))
UsuńZnajdź mi sponsora, a udowodnię Ci, że potrzebuję na to trzech dni. Niestety, pracując na śmieciówce bez urlopu itd. nie mam za wiele możliwości ani czasowych ani finansowych na podróżowanie, nawet takie "przydomowe" jak w BŚ.
Ale ten temat zamknijmy.
Pozdrawiam
Napalony jak piec w maju, hmmm :P Czyli co ? Idemy kajś nie bylimy oba ? :) Wreszcie.
OdpowiedzUsuńA co da samej wycieczki, bardzo przyjemna i lekka, poprzetykana zwierzęcymi widokami i ........... nie tylko. Zwierzyniec po drodze mile widziany :)
Jeszcze kilka takich tras, a czarno widzę zdobywanie Baraniej czy nawet Babiej :)
Szlak bardzo weekendowy i nieco rozleniwiający, gdyby tak jeszcze zrobić rundkę dookoła jeziora, to nie wróciłabym o własnych siłach :)
Do tego preludium czyli spacer przez miasteczko, czas żeby się przygotować psychicznie na górskie 'schody' :P
Moje klimaty, że tak się wyrażę :) - asfalt, krówki i mogę wdychać 'świeże' powietrze.
Rozumiem, że jeszcze w tym miesiącu zaliczamy coś KONKRETNEGo ? :D
Pozdrawiam sąsiada :D
Uhmm... Tarnowskie GÓRY :))
UsuńA tak serio, to cóż, prognozy na resztę marca wyglądają prawie jak mój grafik - słonce ma wolne w tym samym czasie, więc jak to będzie Bóg jeden wie. Ale nadzieję trzeba mieć. Może się uda. A jak nie coś serio (do końca kwietnia niech Cię śnieg w górach nie zdziwi - choćby do kostek, ale jednak) to chociaż jakaś mała wersja demo, bo tak całkiem bez gór, to człowiek jakiś zdołowany chodzi.
Z tą naszą trasą tutaj powyżej (we wpisie) to na dwoje babka wróżyła. Taka wersja jednak trochę daje w kość, ale znowuż skrócenie jej np. do drogowskazu przed Małą Czantorią i pójście prosto może pozostawić niedosyt. Ja tam jestem zwolennikiem może nie "siłowni", ale porządnego spaceru po którym można odleżeć bez wyrzutów sumienia jeśli nie cały, to przynajmniej połowę następnego dnia.
A o co chodzi z tą Baranią czy Babią? Mnie też się mylą, ale wiesz, te drobne pół kilometra różnicy w pionie to jednak zupełnie inna kategoria wagowa. Na Baranią mój pomysł już znasz ;) a co do Babiej, to cóż, jest to jakby nie było najwyższy szczyt Beskidów, przy którym taka Szyndzielnia czy Malinowska to kopce kreta ;)
Pozdrówka
Witam po dłuższej przerwie i z ciekawością przeczytałem rewelacyjną relację z wycieczki. To już nie "sucha relacja" jak to jest u mnie, tylko forma książki. Książki doskonałej do zachęty dreptania tym właśnie szlakiem.
OdpowiedzUsuńMoje relacje są z założenia "suche", bo są tylko odzwierciedleniem przebytych wędrówek. Wszystkie dane dotyczące poszczególnych miejsc można uzyskać dziś spokojnie w necie, a przez to potencjalny uczestnik musi trochę przed podróżą pogłówkować, a to spowoduje lepsze przygotowanie się do podróży. To są moje założenia, co nie znaczy, że to co tutaj widzę, jest za obszerne. Nie!!! To jest rewelacyjne!!! Gdybym pisał książkę, to też tak był to czynił.
Wracając do trasy... przez cały szereg lat znaczna część czarnego odcinka była pokonywana przeze mnie w Poniedziałki Wielkanocne, bo gdzie indziej dojazdu nie było, a tak mogłem wyjść z domu na dobry obiad do dawnego schroniska "Pod Tułem". Niestety, nowi właściciele zmienili to na restaurację z nastawieniem na biznes i są bardzo niemili dla turystów. Obsługa za każdym razem podkreśla, że to nie jest już schronisko. I od ubiegłego roku rejon Tułu już nie jest odwiedzany przeze mnie i moich niektórych znajomych.
Szlak niebieski, który prowadzi z Ustronia Poniwca na Czantorię dawniej prowadził tak, że wychodziło się wprost na czeskie schronisko. Zmienili go po to, żeby przechodził obok rancza (drogo, nawet bardzo drogo a jakość mizerna) i żeby tam ludzie zostawiali swoje pieniądze hahaha
Zbyt długi ten mój wpis, ale tak rzadko to czynię, że będzie mi chyba wybaczone. Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz dziękuję za wzorcową relację, po której aż chce się tam iść...
Witam serdecznie
UsuńŻaden wpis, zwłaszcza merytoryczny, nie jest za długi. Bardzo dziękuję. Akurat sam ze schronisk nie korzystam w żaden sposób, więc sytuacja (tu chyba sy-TUŁ-acja) pod Tułem jest dla mnie przykra tylko jako turysty obserwatora. Nie zmienia to faktu, że wpisuje się w taką ogólną tendencję do pozostawiania nas samym sobie na szlaku. Można by tu mieć sporo zastrzeżeń do PTTK, do Kolei Śląskich, może i do innych przewoźników. Sam mam poważne do ludzi i urzędów zezwalających na coraz dalszą, coraz gęstszą i nierzadko coraz głupszą zabudowę w górach i tak dalej. Boli mnie też to, że dziś nie ma "mody" na wycieczki jak dawniej, np. zakładowe.
A przecież jest jeszcze sprawa likwidowanych szlaków. Czy koszt odnowienia raz na dwa lata (nie wiem jak to dokładnie wygląda) kilkunastu tabliczek i znaków to aż takie kwoty? Ileś starych tras z przewodników kusi mnie i wydaje się ciekawymi, niestety w praktyce ślad już po nich zaginął. Szkoda.
Między innymi stąd u mnie takie nieśmiałe marzenie, że ktoś nie mający pojęcia co i jak w BŚ może po zajrzeniu tu postanowi sprawdzić jadąc samemu moim śladem.
I to właśnie dlatego lawiruję tak między formą prawie że przewodnikową a relacją z konkretnego dnia. Skoro się spodobało, czyli jakoś tam to mi wychodzi. Dziękuję raz jeszcze.
Pozdrawiam