Końcówkę września 2011 roku
pamiętam doskonale. Malowałem wtedy płot przed domem, przyglądałem się zachodzącemu słońcu
i nagle zabłysła mi w głowie kiełkująca od tygodni myśl. Jadę w góry! Tak! Po
dwudziestu latach przerwy, bez wiedzy i map, bez przygotowania i w dodatku ze
zwykłymi roboczymi trzewikami w roli traperów. Nieważne, jadę!
Uśmiecham się dziś pisząc te słowa, bo tamta pierwsza „nowożytna” wędrówka bardziej była wyprawą w głąb siebie i swoich wspomnień niż typową
wycieczką, ale myślę, że właśnie taką była mi wtedy potrzebna.
Zaczynałem ją jako wirtualny dzieciak, jako ZNÓW dzieciak, i tym, czym dawno temu były dla
mnie opowieści mojego ojca, tym teraz były ich wspomnienia powracające z każdym kilometrem szlaku, z szumem
wiatru i zapachem lasu. Potem nakładające się obrazy obudziły we mnie
pewnego siebie żółtodzioba, który zajrzał w Beskidy tylko raz wieki temu, prawie przez przypadek, ale
który wiedział i nie miał wątpliwości, jak każdy kto jest młody. I wreszcie u
kresu, kiedy słońce zaczęło się obniżać, a ja zbliżałem się do ostatniego
punktu swojej drogi, tamte wspomnienia ustąpiły nagle i odnalazłem siebie,
takiego jakim byłem w 2011 roku, znów albo wreszcie wyznaczającego
własne ślady na beskidzkich szlakach. I tak to się zaczęło.
A dziś na
tę moją z całą pewnością mało
oryginalną, ale i tak na zawsze już najbliższą sercu trasę zabieram Agatę,
która po odwiedzeniu w moim towarzystwie Stożka, Kiczor, Glinnego, obydwu Magurek oraz Cienkowa także pokochała góry, co poczytuję
sobie za osobisty sukces i powód do dumy.
WYCIECZKA DWUDZIESTA DRUGA
SZYNDZIELNIA - KLIMCZOK - BŁOTNY - JAWORZE
Opowieść zaczyna się więc po raz
kolejny. Rankiem czwartego września 2014 roku wysiadamy z pociągu w Bielsku Białej, przechodzimy estakadą na drugą stronę ulicy Warszawskiej i
stamtąd miejską ósemką z nosami
przyklejonymi do szyb ruszamy już prościutko do celu,
którym jest dolna stacja kolejki linowej w Olszówce
jak na ironię Górnej.
Moje
skojarzenia z trasą tego autobusu, to głównie… Bolek i Lolek, ale proszę nie pytać
dlaczego, bo nie mam pojęcia. Być może łąki, góry wyrastające ponad nimi, coraz rzadsze
zabudowania i bijące zewsząd słońce tak jakoś działały na mnie w
czasach, w których bywałem tu jako dziecko i oczywiście wielbiciel
wspomnianego także przecież bielskiego serialu. Być może. Nie wiem.
Zagadek zresztą jest więcej. Jak
to możliwe na przykład, że z pełnego turystów dworca pustym z reguły autobusem dojeżdża
się do kolejki, przed której budynkiem zawsze jest tłumek? Skąd się ci
ludzie tam biorą? Na spadochronach lądują czy jak?
O wilku mowa, jesteśmy na miejscu, nasz autobus właśnie się zatrzymał. Poza nami wysiadł z niego tylko jeden jedyny pasażer. Rozglądamy się chciwym wzrokiem wokół, ale wszystko co widać, to gęsta, ciemna zieleń lasu na zboczach i błękit nieba wysoko ponad głowami. Jest jeszcze kot przyglądający
się nam z poczuciem wyższości (ale na tylu metrach nad poziomem morza chyba ma prawo)
i śpiew ptaków. Cudowny, słoneczny poranek. A może po prostu dalszy ciąg snu?
Ruszamy powolutku chodnikiem
prowadzącym do stacji. Nieliczni sprzedawcy pamiątek leniwie
rozkładają swoje kramiki, a ptasie trele zagłusza miejscami tylko szum strumienia towarzyszącego
nam po lewej stronie. Oto i budynek kolejki od zawsze jakoś kojarzący mi się z dużo
wyższymi i poważniejszymi górami. Zakopiański taki. Ładny, bardzo ładny. I też na szczęście od
lat taki sam.
Najpierw zaglądamy nieśmiało do
środka, ale gdy okazuje się, że do pierwszego odjazdu zostało jeszcze
kilkanaście minut przysiadamy na ławeczce sycąc się ciepłem wstającego dopiero
nad doliną dnia. Cóż, niewiele brakowało, żeby ta wycieczka nie
doszła do skutku. Pogoda przez prawie tydzień była paskudna, mokra, wietrzna i
jesienna. Mżawka oglądana w internetowych kamerkach na zmianę z wyginanymi wiatrem drzewami tak mocno zapadła mi w pamięć, że gdy ten sam niby, ale o ileż milszy oku,
bo pełen słońca obraz ujrzałem dziś na monitorze wiszącym tuż przed kasowym
okienkiem dwa razy sprawdziłem z niedowierzaniem datę i czas…
Schodzą się kolejni turyści.
Polscy i zagraniczni. Ci super profesjonalni i ci bardziej naiwno tenisówkowi. Pora ruszać.
Wracamy na stację i kamiennymi schodkami wspinamy się na „peron” mieszczący się
na jej piętrze. Kontrola biletów, pierwszy wagonik i już! Jedziemy. Żółta
przeszklona prawie że kula unosi nas ku słońcu. A wraz z nami starszego pana,
który jak się okazuje jedzie do pracy i całą trasę po paru dziesiątkach lat
nią kursowania zapamiętaną ma do perfekcji, co niestety czuje się w obowiązku co chwil kilka udowadniać. Z jednej strony to dobrze, bo mogę sobie jak lubię podczas jazdy
CZYMKOLWIEK pomilczeć, a z drugiej
nadchodzi nieuchronnie moment konfrontacji, którą ku swojemu zdziwieniu chyba wygrywam…
-A wie pan ile tu jest śniegu
zimą? Był pan tu zimą?
Las rozstępuje się i naszym oczom
ukazuje się panorama Bielska. Jest przepięknie. A
ledwo jest, już pora zbierać się do wysiadania. I nie wiem jak Wy, Szanowni
Czytający, ale ja zawsze obrywam tu wagonikiem w kostkę u prawej nogi. Jakaś
wada konstrukcyjna chyba. Pytanie tylko: moja czy wagonika?
-Auuuaaa! Kurde!
Dzień jak co dzień.
Znajdujemy się na wysokości 954 m
n.p.m. jak informuje nas tabliczka zainstalowana tuż przed budynkiem. Można
do tego miejsca dojść piechotą z Wapienicy kolorem żółtym (trudne, prawie cały czas prowadzące lasem
podejście) lub szlakiem zielonym z Olszówki Górnej przez Dębowiec (tu także trasa
stroma, ale nieco bogatsza w widoki). W drugą zaś stronę kolor zielony prowadzi
ku schronisku na Szyndzielni i tak właśnie zamierzamy dziś powędrować. Jeszcze więc
tylko kilka zdjęć nadjeżdżających za nami kolejnych wagoników, zerknięcie na
mapę, zegarek i do torebki z cukierkami i startujemy. Jest punktualnie dziewiąta dziesięć.
Szeroką ścieżką kierujemy się w
lewo. Najpierw jakby przez wąski „golf” lasu a potem już wznosząco szeroką łąką ku
szczytowi. I tutaj w połowie mniej więcej tego podejścia napotykamy dwa ważne orientacyjnie punkty. Po pierwsze dołącza do nas z prawej szlak czerwony z Olszówki Górnej, który nota bene polecam wszystkim pragnącym zdobyć Szyndzielnię "z buta" jako o wiele łatwiejszy od dwóch wspominanych przed chwilą, po drugie zaś stajemy przed dość interesującą możliwością wyboru trasy do szczytu czy może nawet jego samego (sic!). Ale po kolei. Otóż idąc na wprost dotrzeć można w kilka chwil do widokowej polany z rozległą, choć niestety bardziej miejską niż górską panoramą, zaś skręcając w lewo tak samo szybko dojdziemy do schroniska. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w obu tych miejscach, choć w drugim nieco dalej, napotkamy też dwa niezależne od siebie oznaczenia wierzchołka góry! I jeszcze, żeby było weselej, dodam, że obydwie drogi końcem końców się spotykają... Krócej pisząc - jest oto pretekst żeby Szyndzielnię odwiedzić co najmniej dwa razy. My jednak dzisiaj za znakami czerwonymi grzecznie udajemy się od razu w stronę lasu.
Podejście na Szyndzielnię od górnej stacji kolejki linowej.
U góry zdjęcie z 30 września 2011 roku, u dołu z 4 września 2014.
Na kamienistej ścieżce dopada nas
nagle wietrzysko zrywające czapki i zatykające uszy. W moment dosłownie mimo ciągle świecącego jasno
słońca robi się zimno. Trzymając się więc za głowy, nie tyle może ze
zdziwienia, ile z troski o ich nakrycia mijamy szybkim krokiem słynne, acz
zamknięte dziś na głucho alpinarium i
docieramy do schroniska. Znajdujemy się teraz na wysokości 1001 m n.p.m.
Zdjęcia czarnobiałe pochodzą z publikacji
"Działalność PTTK w województwie bielsko bialskim"
Budynek, przed którym stoimy
został wzniesiony w 1897 roku a gruntownie przebudowany po II wojnie światowej.Jest niewątpliwie przyjemny dla oka,
choć według niektórych architektonicznie niedopasowany. Nie podzielam tego
osądu, zwłaszcza po napotkaniu na szlakach wielu współczesnych koszmarków
schroniskami wprawdzie niebędących, ale i tak dostatecznie mocno a negatywnie
wpływających na okolicę w stylu chociażby często przeze mnie wspominanego, bo i
też nieprzeciętnie odrzucającego wizualnie „dworu” Skibówki na Równicy.
Po zrobieniu kilkunastu zdjęć
okolicy ruszamy dalej zmieniając teraz szlak na żółty.
Jakoś podświadomie staram się przyspieszać kroku żeby moja towarzyszka nie
wpadła czasem na pomysł zawrócenia ze względu na pogodę, ale jak się
okazuje moje obawy są bezpodstawne, bo po pierwsze Agata wcale nie ma takiego
zamiaru, a po drugie zaraz za słupkiem z oznaczeniem szczytu Szyndzielni (1028 m n.p.m.) wiatr ustaje i robi się
najpierw ciepło a po kilku chwilach wręcz gorąco. I tak zmuszeni jeszcze
kwadrans wcześniej do szczelnego się opatulenia i pozapinania teraz znowu zwijamy to wszystko czym prędzej żeby tylko się nie ugotować. Przed nami skrzyżowanie
ścieżek. W prawo jak już opowiadałem dojść można do szczytowej polany, z której
rozciąga się przeogromna panorama okolicy, zaś w lewo prowadzą szlaki na
przełęcz Kowiorek, Klimczok i Błotny. I ten odcinek jest chyba
najmilszy piechurowi, bo przez dłuższy czas absolutnie płaski. Ścieżka, bardzo
szeroka teraz i wygodna otoczona jest lasem i poza nielicznymi "okienkami" po prawej niewiele
jest z niej możliwości zrobienia ciekawego zdjęcia, ale klimat, cisza,
śpiewające „tropikalnie” ptaki i jakaś ogólna ponadczasowość rekompensują ten brak w
dwójnasób. Dochodzimy do kolejnego rozstaju.Mamy
tu możliwość ominięcia szczytu Klimczoka kolorem czarnym i ponownego dołączenia do szlaku żółtego za nim, zdobycia wierzchołka ścieżką żółtą lub ominięcia go z
kolei z lewej idąc na przełęcz Kowiorek drogą czerwoną. Dwie ostatnie trasy chwilowo
jeszcze prowadzą razem. I pytanie oczywiste – co wybrać? Szlak czarny skraca radykalnie całość przejścia odcinając z niego najbardziej
męczący odcinek, ale też przez to właśnie pozbawia nas możliwości wypoczynku na szczycie z którego
zresztą rozciągają się niezapomniane widoki. Moja zatem sugestia - jeśli pogoda
jest pewna, a takoż samo nasza kondycja, nie wahajmy się, maszerujmy żółtym.
My z Agatą tak właśnie
zrobiliśmy. Najpierw w lewo, potem po pożegnaniu szlaku czerwonego już na
wprost. Plus minus dziesięć, piętnaście minut i doszliśmy do szczytu. A zanim
ktoś się spoci czytając, pozwolę sobie przypomnieć, że cały czas mowa o
szczycie górskim.
Podejście naprawdę nie jest takie
straszne. Wystarczy tylko pamiętać o tym żeby nie maszerować a iść oraz nie
uznawać kolejnej przerwy za nie wiadomo jaki wstyd czy porażkę. To
nie siłownia Mili Państwo, to wycieczka! Stajemy, uspokajamy oddech, może
łyczek wody lub czego tam mamy i znów do przodu. O, do tego tam kamienia
chociaż. I każdy da radę, ręczę Wam. Zwłaszcza, bądźmy szczerzy, jeżeli Szyndzielnię „zdobywał”
wagonikiem…
Oto już Klimczok! Jesteśmy na 1117 m n.p.m. Po prawej charakterystyczna wieża
telekomunikacyjna, przed nami kilka stołów, ławy i ogromna łąka, a
dookoła tego wszystkiego - lasy. I jeszcze tylko daleko
w dole widoczek, który dla bywalca Beskidu Śląskiego jest oryginalny niczym jeleń
na rykowisku – schronisko na Magurze,
a przed nim, a raczej pomiędzy nim a nami najpierw rozległe Siodło pod Klimczokiem zwane też
przełęczą Kowiorek lub Kowiorki a potem już dość stromy odcinek czarnego szlaku
łącznikowego właśnie tu do nas - na szczyt. Warto wspomnieć, że zimą jest to
także bardzo popularna trasa zjazdowa dla narciarzy.
Zmęczeni nieco podejściem
przysiadamy na ławeczce pod niezmiennie przypominającą mi szopkę na drewno „Chatką
u Tadka”, z którą jednak przeprosiłem się już w kwietniu i przyglądamy się mgle
zalegającej wokół Skrzycznego i przesłaniającej normalnie widoczne stąd Tatry. Klimat jest baaardzo wysokogórski a jednocześnie na swój sposób nostalgiczny, mimo że cały czas na szczęście towarzyszy nam słońce.
Gdzieś w dali macha w naszym kierunku brodaty wędrowiec maszerujący raźnym
krokiem środkiem stoku. Odmachujemy mu także.
Po śniadaniu pora na zapoznanie z
chatką bardziej "insajd" jak to mawiają anglojęzyczni. Zaczynamy od przyjrzenia się mapom, zdjęciom i innym
pamiątkom, którymi wspomniany przybytek jest szczelnie wypełniony, a potem
sięgamy po wymęczone bruliony pełniące tu funkcję księgi gości. Najpierw odnajdujemy
mój wpis z kwietnia, następnie wczytujemy się we wrażenia, uwagi i pretensje
kilkudziesięciu innych osób a wreszcie i na zakończenie Agata dopisuje i naszą
tu bytność – kto chce może sprawdzić – po czym pomalutku zbieramy się do
wyjścia.
I teraz dylemat. Idziemy w dół
czarnym na Kowiorek a potem np. żółtym do Mesznej lub zielonym do Szczyrku? A
może w prawo przez Karkoszczonkę? Albo w lewo do Bystrej? Plan niby był
ustalony - Jaworze, ale też
zakładałem, że jednak ominiemy Klimczok wcześniejszym skrótem, a nie chciałbym
mojej współtowarzyszki wykończyć jak w lipcu na Cienkowie…
Po spojrzeniu jednak na drogowskaz
i skonstatowaniu, że do Błotnego nie
jest tak znów daleko, uznajemy, że noga za nogą w najgorszym razie, ale idziemy
według założeń. Super! A zatem dalej szlakiem żółtym, teraz dość stromo w dół. Zejście to chcący ruszyć naszym śladem odnajdą
na szczycie plus minus na godzinie trzeciej trzydzieści, gdy na szóstej
podejście (też żółtym) z Szyndzielni, a na ósmej trzydzieści szlak czarny w
kierunku siodła.
Wkraczamy w las. Robi się ciemno,
dość stromo i momentami kamieniście. Stanowczo podejście tędy do przyjemnych
nie należy, a przecież mimo to, a może właśnie dlatego w połowie drogi mija nas
zdyszany biegacz… Ludzie to mają kondycję!
Po kilku minutach z prawej
dołącza do naszego szlak czarny, ten sam, którym można skrócić drogę między
Szyndzielnią a Błotnym. Trasa łagodnieje, schodzimy do siodełka przed Trzema Kopcami, z którego wspaniałe roztaczają
się widoki i po krótkim, bardziej ostrym podejściu (trwającym może minutę,
dwie a widocznym na zdjęciu poniżej) stajemy obok ruin niemieckiego schroniska i zarazem szczytu Trzech Kopców
(1082 m n.p.m.)
I tutaj, pozwolą Państwo, szczypta
najbardziej podstawowych informacji o tym miejscu. Po pierwsze schronisko.
Istniało w latach 30 i 40 ubiegłego stulecia i było własnością Roberta i Marii Urbanke.W przeciwieństwie do podobnych obiektów na
Błotnym, Szyndzielni czy Magurze ani przed ani w czasie wojny nie stosowano w
nim jakiegoś podziału w podejściu do Niemców i Polaków a mało tego, w 1944 roku
odbyły się tu nawet konspiracyjne narciarskie mistrzostwa świata, które wygrał
nasz rodak. Niestety zimą i wiosną 1945 roku normalnie do tej pory
funkcjonujący budynek częściowo rozebrali umacniający okopy w lesie niemieccy
żołnierze, zaś po wojnie okoliczni szabrownicy dokonali dalszych zniszczeń. Było
to zresztą zjawisko bardzo częste w tamtym okresie we wszystkich obiektach
turystycznych i nie tylko. Ostatecznie ruinę rozebrano już oficjalnie w 1948
roku pozostawiając tylko betonowe fundamenty. Kwestia druga to sam szczyt –
Trzy Kopce, którego nie należy mylić z innym, nieco bardziej znanym a również
znajdującym się w Beskidzie Śląskim, czyli Trzema Kopcami Wiślańskimi, z
którym łączy go wyłącznie pochodzenie nazwy (styk granic trzech gmin, które to
granice oznaczano właśnie kopcami). Tyle teorii, wracamy do praktyki.
Szlak najpierw łagodnie, potem
coraz ostrzej obniża się teraz, cały czas pozostając jednak w gęstym lesie. Na widoki
chwilowo nie ma co liczyć, pozostaje cieszyć się naturą wokół. Idziemy więc
spokojnym krokiem co rusz mijając kolejne, dość liczne na tym odcinku grupki
turystów. Po około kwadransie docieramy do Stołowa
(1035 m n.p.m.) kolejnego szczytu na naszej drodze, który jednak jak sama
nazwa wskazuje szczytem jest tylko… z nazwy (ależ mieszam!), a w rzeczywistości
okazuje się płaską zupełnie polaną pomiędzy dwiema połaciami lasu. Z
przepięknymi jednakże widokami, o czym fotoamatorów od razu uprzedzam.
Lekko wznosząc się raz lasem, raz
znów pośród wysokich łąk podążamy w kierunku niedalekiego już Błotnego. Za nami,
mimo ciągle słonecznego dnia pędzi mgła. Dziwna, biała i zwinna niczym dym,
groźna, kojarząca się ze śnieżycą, trochę może z deszczem, w każdym razie z niczym
przyjemnym. I wreszcie niczym w dobrym filmie grozy (a takich już nie ma, ha ha ha)
omija nas toto łukiem ponad Wapienicą i… wita na hali przed Błotnym. Niebo
znika, znikają góry, a zewsząd naciera wielka szarość. Czyżby „Jeszcze raz Pearl Harbor”? Aż dziw bierze, że mogąc nakręcić tak niecodzienny materiał filmowy
żadne z nas tego nie zrobiło, ale cóż, bywa i tak. Mamy za to zdjęcia, ciekawe, bo
jakby w górnej połowie czarnobiałe, a dopiero u dołu kolorowe. I tym samym
chociaż drobny obraz tego wszystkiego, co nas wtedy dopadło.
Omijając szczyt (917 m n.p.m.)
schodzimy w lewo do schroniska. Mgła, która otaczała nas coraz szczelniej
jeszcze na hali, tutaj jakimś cudem nie dociera. Świeci słońce, niebo ma kolor
błękitu, jest ciepło. Niewiarygodne, gdy się pamięta, że to może pięćdziesiąt
metrów dalej. Jest dwunasta czterdzieści, sprzed stacji kolejki na Szyndzielni
ruszyliśmy o dziewiątej dziesięć, ale z racji przerw nie można tego raczej liczyć
jako ciągłości. Nieważne. Jak na punkt z
którego zaczyna się zejście czas mamy wyjątkowo dobry. Teraz przed nami
ostatni już, aczkolwiek wcale nie krótki odcinek do Jaworza, ale wcześniej jeszcze
kolejne drugie czy może czwarte śniadanie i szklanka schroniskowej herbaty z
cytryną za szokujące mimo wszystko 5 zł sztuka.
Jako przedsmak kolejnych
wycieczek zachęcam Agatę do spaceru na drugą stronę budynku skąd widać Ranczo Błatnia, dawny pomnik milicjantów oraz przepiękną stąd
Wielką Cisową, a tym samym szlaki do Brennej i Skoczowa. Zresztą wybierającym się w te okolice powiem też, że idąc
właśnie którąś z tych tras NA Błotny, także mogą spodziewać się rasowych
widoków. Oczywiście o ile nie napotkają mgły takiej jak nasza.
Pora ruszać w dalszą drogę. Mamy stąd
w generalnym kierunku na Bielsko dwie porównywalne zarówno widokowo jak i stopniem
trudności trasy do wyboru. Niebieska przez Palenicę do zapory Mościckiego w
Wapienicy (stamtąd autobus miejski linii 16 do dworca PKP) oraz dalszy ciąg
szlaku żółtego do Jaworza Górnego skąd z kolei kursują pekaesy. Decydujemy się
niczego nie zmieniać i maszerować dalej żółtym, zresztą chwilowo i tak wiodącym
tą samą co niebieski drogą. Nasza ścieżka biegnie teraz pod kątem prostym w
stosunku do trasy, którą przyszliśmy z Klimczoka a w samym yyy… kącie kąta zostawiamy za sobą
schronisko.
Aha! Jeszcze może kwestia nazewnictwa. Najpopularniejsza nazwa
szczytu na którym teraz jesteśmy to Błatnia
(wg. najstarszych dokumentów z XVI wieku Berg Blatin), Austriacy pisali Blatny, Czesi Blatny lub Blatna, ale wedle przewodników wszelakich a raczej ich
autorów, bo mam tu na myśli książki, nie panów z odznakami na swetrach, nazwą
polską jest BŁOTNY, co zresztą samo
w sobie brzmi dosyć logicznie. Jaki jest ten szczyt? Błotny! A może to ona? Ale
wtedy byłaby Błotna, ha ha ha!
Nazw pisanych i wymawianych różnie
jest zresztą w okolicy sporo. Na przykład Polana Przysłop pod Baranią Górą to
dla niektórych Przysłup, a Wapienica, ta właśnie od niebieskiego szlaku przed
chwilą wspominanego to Wapiennica przez dwa „n”. Kojarzy mi się jeszcze
Cienków, raz pisany jako Cienków Groń, innym znów razem jako Cieńków czy wreszcie Matyska, bardziej świecko (?) tytułowana, zwłaszcza na starszych mapach jako
Sot. Zapewne jest tego jeszcze dużo, dużo więcej.
A my tymczasem mijając hektary
jeżyn i zażerających się nimi turystów schodzimy mając wspaniałe widoki po
prawej w stronę Siodła pod Przykrą (801
m n.p.m.) gdzie ścieżka niebieska wznosi się lekko wiodąc na wprost, zaś
żółta obniża skręcając w lewo. Po mgle nie zostało już ani śladu. Widoczność
jest teraz doskonała, świeci typowo letnie popołudniowe słońce a trasa, mimo
sporej ilości błota na króciutkim jej początkowym odcinku nie jest uciążliwa
ani nadmiernie stroma.Przeskakujemy
kolejne strumyczki i przyglądamy się jak poniżej drogi zamieniają się w
zupełnie dorosłe rwące strumienie. Sporo napotykamy tu także niebezpiecznych, przynamniej
jak na warunki Beskidu Śląskiego „przepaści”, bardzo ostrych i bardzo też
głębokich. I naprawdę małe to wedle niektórych góry, niechaj będzie, ale
spaść tam i nie połamać się wydaje się niemożliwym. Dlatego uważać trzeba. Tym
bardziej, że czasem niestety na szlaku można napotkać… samochód. Nam
przydarzyły się dwa i to niekoniecznie jadące ślimaczym tempem.
O tym, że motoryzacja wszelka, w
tym zwłaszcza inteligentni inaczej albo wcale użytkownicy motocykli i quadów (nie
dlatego, że użytkownicy w ogóle, ale dlatego, że w górach!) nie powinna mieć na
szlaki wstępu nawet nie będę tu wspominał szerzej, bo powtarzam to od zawsze.
Ciekawe widoczki aż do Jaworza
będą teraz tylko po prawej stronie. Szlak wije się lasem i co jakiś czas
oferuje nam „okienko”, w które warto spojrzeć. Popełniamy tu zresztą oboje dość
żenującą pomyłkę uznając bez zastanowienia, że przyjemnie włochate góry „naprzeciwko”,
to połączenie Szyndzielni i Klimczoka, podczas gdy w rzeczywistości jest to
akurat pasmo od nich nas właśnie oddzielające, czyli bardziej przebieg trasy niebieskiej – Przykra, Kopany i Palenica. Ale powiedzmy, że to ze zmęczenia.
Około czternastej czterdzieści
docieramy do celu. Ostatni etap pokręconego dość w tym miejscu
szlaku może być dla niektórych trudny ze względu na to, że miesza się on lub
biegnie równolegle, ale nie stale (!) zarówno ze szlakiem narciarskim (to
jeszcze pół biedy) jak i zwykłymi leśnymi drogami używanymi do zwózki drzewa. A
że stromości są może nie ekstremalne, ale za to permanentne (cóż za piękne
zdanie!), to i nogi a dokładnie stawy kolanowe odmawiają nam wreszcie obojgu
posłuszeństwa. Agata śmiała się, gdy opowiadałem jej kilka godzin wcześniej jak
to schodząc z Błotnego mam zwyczaj „hamować” tu trzymając się rękami drzew, ale
teraz właśnie robi to samo piszcząc aż z bólu mimo widocznego może o sto metrów od
nas asfaltu i zarazem końca trasy. Ale taka to właśnie uroda tej dróżki, ha ha
ha.
I oto już jesteśmy. Rozgrzany
słońcem placyk, a przy nim drewniana wiata. Jaworze Górne. Koniec! Strudzeni, zwłaszcza ostatnimi minutami, padamy na ławki, by dopiero po jakimś czasie powoli jak przez sen zacząć się domywać,
dożywiać i doprowadzać do względnej używalności. I szczerze mówię, że trochę to
trwa. Zaglądamy potem jeszcze nad Szeroki Potok (uprzedzam, że nazwa jest odwrotnością stanu
faktycznego) i wreszcie kuśtykając pomalutku kierujemy się w stronę przystanku tuż obok dawnego domu wczasowego FWP
a obecnie Hotelu Spa Jawor. Tu
jeszcze spotyka nas zabawna historia w osobie nie całkiem prosto się poruszającego
tubylca, który na widok moich bojówek, czapki moro i plecaka z demobilu duka:
-A pan jest wojskowy, prawda? Ze
spadochroniarzy, tak?
-Tak – odpowiadam rozbawiony i
nie mogąc się powstrzymać dodaję – Ale wie pan, od Putina!
-Ahaaa…
Tak jak się spodziewałem na przystanku okazuje się, że czas do
odjazdu autobusu jest dłuższy niż czas przejścia do Jaworza Dolnego, gdzie oficjalnie kończy się szlak żółty, a więc
mając do wyboru smażenie się w plastikowej wiacie albo spacer przez urocze pola
i łąki wybieramy mimo zmęczenia to drugie i pstrykając dziesiątki kolejnych fotek spokojnym
krokiem udajemy się w dalszą drogę.
W końcu szczęśliwi czasu nie
liczą, nieprawdaż? ;)
Trasa: Górna stacja kolejki linowej na Szyndzielnię – Szyndzielnia –
Klimczok – Błotny – Jaworze Dolne.
Punkty do wyszukania na mapie: Szyndzielnia, Klimczok, przełęcz
Kowiorek, Trzy Kopce, Stołów, Błotny, Jaworze Górne, Jaworze Dolne.
Stopień trudności: niski (jeżeli bez podejścia na Klimczok) do średniego (jeśli z podejściem).
Up & Down: Od stacji kolejki linowej do szczytu Szyndzielni
stale, ale łagodnie wznosząco, do rozstaju szlaków przed podejściem na Klimczok
całkowicie połogo, następnie stromy, kamienisty i męczący krótki odcinek
podejścia i podobny zejścia z Klimczoka do połączenia ze szlakiem czarnym.
Przed Trzema Kopcami lekko w górę, następnie dość ostro, potem spokojniej w
dół. Od Stołowa aż do hali na Błotnym na zmianę trasa płaska lub opadająca,
rzadko wznosząca. Zejście z Błotnego do Jaworza Górnego stale w dół, miejscami
dość ostro. Z Jaworza Górnego do Dolnego płasko lub bardzo łagodnie opadająco.
Atrakcje widokowe: Kolejka linowa i widoki z niej, ruiny schroniska
Roberta i Marii Urbanke na Trzech Kopcach, panoramy ze szczytów Szyndzielni,
Klimczoka i Błotnego.
Schroniska, żywność, odpoczynek: Słodycze i napoje przed i w
budynku dolnej stacji kolejki linowej, to samo plus dania barowe przed
budynkiem górnej. Schroniska na Szyndzielni i Błotnym, sklepy i bary w Jaworzu
Górnym i Dolnym.
Komunikacja: Do stacji PKP Bielsko Biała koleją lub autobusem. Do
Olszówki Górnej autobus miejski nr 8 sprzed dworca PKS. Z Jaworza Górnego i
Dolnego połączenia autobusów PKS do Bielska skąd powrót koleją lub autobusami
dalekobieżnymi.
Opis marszruty: Od stacji kolejki przed Szyndzielnią do schroniska
na niej szlak zielony, dalej aż do końca trasy - żółty.
Odległość: Ok. 13,2 km. Nasz czas przejścia (po odliczeniu przerw) ok.
6 godzin.
Opinia: Trasa średnio trudna. Dużym ułatwieniem jest wjazd kolejką
linową. Możliwość ominięcia jedynego naprawdę stromego podejścia, jakim jest
szczyt Klimczoka zalecana zwłaszcza osobom starszym, o słabszej kondycji oraz
dzieciom. Dosyć męcząca druga połowa zejścia z Błotnego.
Możliwości zmian: 1. Podejście na Szyndzielnię szlakami: czerwonym,
zielonym lub niebieskim z Olszówki Górnej albo żółtym z Wapienicy, 2. Ominięcie
szczytu Klimczoka poprzez skierowanie się czarnym łącznikiem do siodełka przed Trzema
Kopcami, 3. Zejście z Błotnego szlakiem niebieskim do Wapienicy (ciekawa
możliwość dla zmotoryzowanych przy wybraniu ostatniej opcji punktu
pierwszego!), 4. Zakończenie wycieczki w Jaworzu Górnym.
O Matko, sąsiad znowu wziął pióro do ręki :) Nie ma to jak wspomnienia, zwłaszcza kiedy jeszcze śnieg zalega na chodnikach :) Dobrze znowu coś poczytać a przy okazji przypomnieć sobie ciepłe, słoneczne dni :) Pozdrawiam !!!!
Nie mów mi, że w Ligocie śnieg jak w Panewnikach wiosna! Koty twierdzą, że nawet marzec ;))
Przyznam szczerze, że już się tak dzisiaj nastroiłem, że ach, och, tylko pakować plecak i kajś lecieć, ale jak mi na TVN24 pokazali Wisłę i metr dwadzieścia śniegu (wiem, że na trasach, ale jednak) to jakoś se dałem na wstrzymanie, ha ha ha.
Na razie jednak jeszcze lepiej pogrzać się przy piecu :)
Do Anny z bloga "Spod oka" ================================ Zdaje się, że chciałaś wpisać komentarz pod tym postem, a przewinęłaś o dwa niżej i wpisałaś się pod spacerem po osiedlu Tysiąclecia :)) ================================ Cóż, pewnie są miejsca, nie tylko góry, i są też zdarzenia, ludzie, czasem jakieś cezury wiekowe, których napotkanie na swojej drodze coś w nas otwiera, zmienia, ustawia na nowo. Intrygujące jednak jest moim zdaniem, że skoro "w nas", to znaczy, że to wszystko "nowe", "inne", "dojrzalsze" gdzieś tam już siedziało, tylko sami od siebie może nie byliśmy w różnych znaczeniach tego słowa GOTOWI, by to "aktywować".
Ale przygniatają pozytywnie, inspirująco, wzruszająco czy jakoś na nie? :)
Te tutaj "moje" góry są relatywnie małe, ale i tak mają swoje fajne zakamarki i odludne miejsca. Nazywam to "dzikością kontrolowaną". Jednym z najpiękniejszych jeśli nie najpiękniejszym po prostu obrazkiem z Beskidu Śląskiego jest trasa z Hali Radziechowskiej na Baranią Górę. Przestrzenie takie, że dech zapiera. Polecam!
Ty tam masz układy, to weź załatw już wiosnę :) Rok i nieco ponad tydzień temu jechałem na pierwszą w 2014 wędrówkę! Już się doczekać nie mogę! Niby w śniegu też można, ale... to nie moja bajka. Wolę jak jest przynajmniej 15 stopni.
No właśnie widziałem - u Ciebie. Ładnie, ale jakoś nie czuję się przystosowany do takich warunków. A jak na złość mam kilka dni wolnego i np. jutro już już myślałem nad jakimś spacerkiem w okolicach mojej ukochanej Wisły, ale jednak nie. Niech się wpierw straci to białe. Z zeszłorocznego doświadczenia powiem, że najlepiej maszerowało mi się na tych marcowo kwietniowych, zimnych, ale przeważnie bezśniegowych trasach. Bo potem w lipcu też nie jest za fajnie.
Kurde, jaki to się człowiek na starość zmierzły robi :))
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
Generacja X - pokolenie ludzi urodzonych między 1961 a 1981. X oznaczać ma niewiadomą, ludzi, którzy nie wiedzą dokąd mają zmierzać, społeczeństwo zagubione w chaosie współczesności, wykreowanych przez modę wzorców, szukające odpowiedzi na trudne pytania i sensu własnej egzystencji. Wyznacznikiem przynależności była tutaj abnegacja, nonszalancki styl i sposób życia, bezbarwność. Często są to ludzie bogaci intelektualnie, lecz świadomie uciekający na marginesy oficjalnego życia, niepodatni na spoty reklamowe, okresowe mody, lekceważący konsumpcyjno-rynkowe reguły gry. Część z nich wylądowała na marginesach społecznych po utracie pracy.
(Wikipedia)
Książka skarg i wniosków
Komentarze do postów, nawet tych najstarszych, są zawsze mile widziane. Maile również - adres znajduje się na stronie mojego profilu. Zapraszam!
O Matko, sąsiad znowu wziął pióro do ręki :) Nie ma to jak wspomnienia, zwłaszcza kiedy jeszcze śnieg zalega na chodnikach :) Dobrze znowu coś poczytać a przy okazji przypomnieć sobie ciepłe, słoneczne dni :) Pozdrawiam !!!!
OdpowiedzUsuńNie mów mi, że w Ligocie śnieg jak w Panewnikach wiosna! Koty twierdzą, że nawet marzec ;))
UsuńPrzyznam szczerze, że już się tak dzisiaj nastroiłem, że ach, och, tylko pakować plecak i kajś lecieć, ale jak mi na TVN24 pokazali Wisłę i metr dwadzieścia śniegu (wiem, że na trasach, ale jednak) to jakoś se dałem na wstrzymanie, ha ha ha.
Na razie jednak jeszcze lepiej pogrzać się przy piecu :)
Do Anny z bloga "Spod oka"
OdpowiedzUsuń================================
Zdaje się, że chciałaś wpisać komentarz pod tym postem, a przewinęłaś o dwa niżej i wpisałaś się pod spacerem po osiedlu Tysiąclecia :))
================================
Cóż, pewnie są miejsca, nie tylko góry, i są też zdarzenia, ludzie, czasem jakieś cezury wiekowe, których napotkanie na swojej drodze coś w nas otwiera, zmienia, ustawia na nowo. Intrygujące jednak jest moim zdaniem, że skoro "w nas", to znaczy, że to wszystko "nowe", "inne", "dojrzalsze" gdzieś tam już siedziało, tylko sami od siebie może nie byliśmy w różnych znaczeniach tego słowa GOTOWI, by to "aktywować".
Góry mnie przygniatają swoim majestatem...
OdpowiedzUsuńAle przygniatają pozytywnie, inspirująco, wzruszająco czy jakoś na nie? :)
UsuńTe tutaj "moje" góry są relatywnie małe, ale i tak mają swoje fajne zakamarki i odludne miejsca. Nazywam to "dzikością kontrolowaną". Jednym z najpiękniejszych jeśli nie najpiękniejszym po prostu obrazkiem z Beskidu Śląskiego jest trasa z Hali Radziechowskiej na Baranią Górę. Przestrzenie takie, że dech zapiera. Polecam!
Piękna wycieczka :) ... W górach jeszcze zima... Pójdę w niedzielę to opowiem :))
OdpowiedzUsuńTy tam masz układy, to weź załatw już wiosnę :) Rok i nieco ponad tydzień temu jechałem na pierwszą w 2014 wędrówkę! Już się doczekać nie mogę! Niby w śniegu też można, ale... to nie moja bajka. Wolę jak jest przynajmniej 15 stopni.
UsuńNiestety przyjdzie poczekać... ;/
UsuńNo właśnie widziałem - u Ciebie. Ładnie, ale jakoś nie czuję się przystosowany do takich warunków. A jak na złość mam kilka dni wolnego i np. jutro już już myślałem nad jakimś spacerkiem w okolicach mojej ukochanej Wisły, ale jednak nie. Niech się wpierw straci to białe. Z zeszłorocznego doświadczenia powiem, że najlepiej maszerowało mi się na tych marcowo kwietniowych, zimnych, ale przeważnie bezśniegowych trasach. Bo potem w lipcu też nie jest za fajnie.
UsuńKurde, jaki to się człowiek na starość zmierzły robi :))