środa, 4 maja 2011
O wpływie tow. Lenina na łaknienie
Pierwszy maja. Wiadomo, że w telewizji najpierw od szóstej puszczą pochód z Moskwy, od dziewiątej z Warszawy, wreszcie z innych stolic KDL-ów* i na końcu wyrywkowo z miast wojewódzkich. Na jakąś inną atrakcję nie ma raczej co liczyć. Trza się więc ruszyć. No na pochód, na pochód, bo gdzie?
Nie spotkałem w swoim życiu nikogo, kto poważnie brałby całą tą celebrę. Moi rodzice na przykład (nomen omen) „obchodzili” to święto głównie poprzez uzgadnianie ileż to kiełbasy bez kartek albo cukierków mogą dziś kupić.
W pracy.
Jak już będzie PO WSZYSTKIM.
Dyrekcja zakładu, w którym pracował mój tata mieściła się w jednej z przecznic ulicy Kościuszki i stamtąd też wyruszał marsz jej pracowników. Wszystko było tak sprytnie zorganizowane, że specjalny sklepik i darmowy obiad owszem były dla każdego, ale dopiero po powrocie z manifestacji. Taki to można powiedzieć mały program lojalnościowy.
A więc dojeżdżaliśmy pięknie udekorowanymi i błyszczącymi w tym dniu wyjątkową czystością tramwajami pod siedzibę firmy, tam w kilkanaście minut organizowano całą grupę wręczając temu i owemu jakąś flagę lub transparent (a raczej jego połowę), a potem już ładnie czwóreczkami maszerowali ulicą w dół do Rynku.
I o ile takie na przykład wpinki miał na ubraniu każdy, a i przed flagą nikt się raczej nie wzbraniał, to oczywiście na widok „zawsze słusznych” haseł a także czerwonych sztandarów większość uciekała gdzie pieprz rośnie. Nie pomagały tłumaczenia, że to kolor robotniczy.
„Ruskiej flagi nie będę nosił!” – odpowiadali mniej lub bardziej agresywnie koledzy mojego ojca i on sam także. Mnie zaś jako nieletniego nikt na szczęście o światopogląd nie pytał, tym bardziej że bez przymusu rwałem się do barw narodowych i tym samym byłem już zabezpieczony przed wszelką głębszą indoktrynacją. Nie od dziś wszak wiadomo, że dzieciak jest najlepszym dowodem skuteczności działania SYSTEMU. A dzieciak z flagą to nawet podwójnie. No to niech już ma tą biało czerwoną.
Pochód wolno kroczył obok placu Miarki, kina Rialto i starego dworca, by wreszcie poprzez ulicę 15 grudnia** i Rynek dotrzeć ulicą Armii Czerwonej (normalka, prawda?) do Pomnika Powstańców Śląskich przy Rondzie. Grały orkiestry, śpiewano pieśni, machano flagami, wyciągano w górę transparenty i… wypatrywano telewizyjnych kamer. W końcu nie ma (nie BYŁO) większej radości jak być sfilmowanym w pochodzie. Dziś zapewne ci wówczas sfilmowani z radością podarliby takie taśmy na strzępy, ale wtedy, nawet po stanie wojennym jakoś nikt tak daleko myślami nie wybiegał.
Albowiem jak już wspomniałem żadna to była polityka. Ludzie śmiali się do siebie, plotkowali, opowiadali dowcipy, umawiali się na wódkę i tylko powiewali tymi sztandarami dla za przeproszeniem świętego spokoju swojego i towarzyszy partyjnych.
Na Rynku Lenin wielkości całego budynku spoglądał na tą maskaradę niewzruszenie od lat z wielkiej płachty czerwonego materiału, a wszelkie inne pomniejsze gwiazdy i gwiazdki komunizmu wspomagały go ze sklepowych witryn i okien co bardziej zaangażowanych obywateli. Zaś odświętnie wystrojony tłum szedł dalej. I machał, czym tam akurat mu dali aż do bólu stawów.
Gdzieś tak właśnie „obok Lenina” zaczynało się już słyszeć zapowiedzi spikera (dygresja: Czy to nie śmieszne, że akurat w PRL przez wiele lat zapisywało się to słowo, jako speaker?) ogłaszającego widzom, jaki to zakład, zjednoczenie czy tam inny kombinat akurat maszeruje. I że ZAWSZE maszerował NIE TEN, to też nikomu chyba nie wadziło.
Sztuka jest sztuka – jak to był mawiał parę lat później Bogusław Linda.
I wreszcie trybuna. Na trybunie zaś miejscowi notable. Machanie łapkami, kwiaty***, zaangażowane okrzyki i chóralne śpiewy. Oni udawali przed nami, a my przed nimi. Każdy w duchu jadł już chyba tą darmową kiełbaskę…
Na Rondzie robiliśmy kółko („Maszerują robotnicy ze Zjednoczonego Kombinatu im Róży Luksemburg albo tam innego Marksa! Hurra!!!”) i już zupełnie inaczej, spokojnie wracaliśmy w stronę Rynku, gdzie stały osinobusy, do których ładowano flagi i transparenty. Potem można było dojechać albo dojść gawędząc z kolegami z powrotem do budynku dyrekcji i zasiąść do po stokroć bardziej od socjalizmu jednoczącego naród obiadku…
W sumie poszedłbym jeszcze na taki pochód.
Lubię dobrze zjeść.
-------------------------
* - KDL - Kraje Demokracji Ludowej - powszechnie stosowany w socjalizmie skrót określający zbiorowo wszelakie nasze rzekome "bratnie narody"
** - 15 grudnia 1948 roku Polska (przynajmniej z nazwy) Partia Robotnicza po wchłonięciu Polskiej Partii Socjalistycznej przeobraziła się w Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą.
*** - Moja mama po złapaniu czerwonego goździka rzuconego jej w latach 70 przez tow. Zdzisława Grudnia chyba ze dwie noce nie mogła zasnąć... ;))
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
Jakież to wszystko uroczyste i patetyczne, aż poczułam taką dumę narodową czytając ten tekst :-D Hahaha!
OdpowiedzUsuńWyobrażam sobie małego Portiera idącego dumnie z polską flagą w tymże pochodzie, przepięknie. :))
Taaa... dumę... ;)
OdpowiedzUsuńTo jest temat na dłuższą dyskusję. Coś prawdziwego w tym może było, tak niechcący, przez to chociażby, że szło się razem, że wszystko było takie inne, kolorowe, świąteczne, wesołe, ale przecież nasze odczucia były wtórne wobec prawdziwego celu takich manifestacji. A on daleki był od zainteresowania człowiekiem, pracą czy pokojem...
Był w tym jakiś ersatz wspólnoty, ale chory, skarlały, biedny, właśnie dlatego że stworzony prawie wyłącznie tą kiełbasą i cukierkami, a nie miłością do Ojczyzny.
A ja (głupi) wciąż wierzę, że kiedyś zobaczę i poczuję taką wspólnotę naprawdę. Szczerze i prosto. Bez sztandarów i wielkich słów, ale z wielkimi sercami i przyjaznymi ludźmi.
PS. "(...) małego Portiera" - Patka! Uduszę Cię! ;D
Bywają czasem chwilę takiego narodowego uniesienia i teraz, chociażby po sławetnej katastrofie, jednak smutne jest to, że mimo iż widziałam jaki duch patriotyczny wtedy w nas wstąpił, jak wszyscy zjednoczyli się - od początku byłam do całej sprawy dość sceptycznie nastawiona, mimo, że nie umniejszam jej wagi w żadnym wypadku.
OdpowiedzUsuńI myślę, że nie głupi, a po prostu przepełniony wiarą i nadzieją w ludzi. Dobrze, że są jeszcze tacy jak Ty, którzy mimo, że swoje przeżyli (hahahaha! :*) to wierzą w to, że ten świat, w całej swej obłudzie i szaleństwie, jest dobry.
Ano wierzą, wierzą...
OdpowiedzUsuń...choć "swoje przeżyli"
:DD
Pamiętam te pochdy:)A właściwie bieganie z wielką, jak na pięciolatkę, flagą. Pamiętam też, że skonczyło się to zdartym kolanem i płaczem:) Nie rozumiałam dlaczego idziemy, bo strasznie mnie to nudziło, ale mama zabierała potem na lody więc aż tak bardzo się nie skarżyłam:)
OdpowiedzUsuńLody włoskie w kiosku na ul. (nomen omen) 1 Maja w Katowicach - Zawodziu w 1982 - 9 zł, 1984 - 11 zł. Takich rzeczy się nie zapomina
OdpowiedzUsuń:)