Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 7 października 2011

Pierwszy dzień jesieni

Feliks Boroń po powrocie z Rzymu nie mógł usiedzieć na gospodarce i pomaszerował do Jerozolimy. Portier po powrocie z Jaworza również długo nie usiedział i postanowił odwiedzić mekkę Beskidów, czyli... Szczyrk.
Trawestując niesławne powiedzenie obecnego prezydenta można to skwitować krótkim: Jakie czasy, tacy pielgrzymi…

Beskid Śląski.
Trasa: Bielsko Biała Wapienica-Szyndzielnia-Klimczok-Szczyrk-Skrzyczne
Odległość: około 12,5 km, czas przejścia wg. przewodników ok. 4 godziny, punkty GOT: 17, suma podejść: 745 metrów, suma zejść: 345 m

Koszt: 54,60 zł na osobę (bez prowiantu), a w tym: bilety kolejowe (z i do Katowic Ligoty) 23 zł (2 x 11,50), bilet autobusowy w Bielsku 2,60, wjazd i zjazd ze Skrzycznego z przesiadkami w Jaworzynie 24 zł (4 x 6 zł), PKS do Bielska 5 zł.


Od powrotu z Jaworza przez cały tydzień odnajdywałem w Internecie wszelkie możliwe serwisy meteorologiczne, aby „dokupić sobie” jeszcze jakiś słoneczny dzień. W większości jako termin ostatecznego nadejścia pory deszczowej ;) podawano połowę tygodnia. Przy czym środa zdecydowanie miała być słoneczna, a już czwartek różnie. Najpierw niby deszczowy, potem niby pogodny, wreszcie teoretycznie pochmurny z okresowymi przejaśnieniami, ale bez opadów. To już nie ostatni dzień lata, to wręcz jego ostatnie godziny! 

Jak zwykle w takich sytuacjach wydarzyło się coś, co wydarzyć się nie miało i ku mojej wściekłości dołożono mi dodatkowy dyżur właśnie w tą gwarantowaną przez wszystkich środę. Decyzja była zatem trudna, ale jednocześnie najzupełniej zgodna z moim charakterem.
Czwartek?
Oczywiście, że jadę!

W środę późno w nocy zasiadłem przed komputerem (uwaga!!!) planując dopiero co, gdzie i jak. Nie dlatego nawet żebym był aż tak lekkomyślny, ale dlatego, że pomysłów przez ten tydzień narodziło się więcej niż istnieje szczytów w Beskidach. Ostatecznie zdecydowałem się uznać pierwszą wycieczkę za swego rodzaju szkielet, do którego w różnych punktach stycznych dokładać będę kolejne.

Na obrazku poniżej widać jak zrealizowałem ten pomysł w praktyce. Zamiast tworzyć od podstaw coś zupełnie nowego zmodyfikowałem tylko trasę, którą w dzieciństwie po raz pierwszy poprowadził mnie ojciec, czyli szlak z Szyndzielni do Szczyrku z wypadem kolejką na szczyt Skrzycznego. Akurat to, co w tym całkowicie nowe, czyli zdobywanie Szyndzielni "per noga" ;) sprawiło mi potem najwięcej kłopotów w trakcie realizacji, ale o tym za chwil kilka.


A więc wyjazd. Ten sam pociąg co przed tygodniem, ale inna stacja. Katowice Ligota. Bliżej domu, bliżej Bielska i o złotówkę taniej ;)) No i tabor jakimś cudem też niezwyczajny - plastiki, przeszklenia, klimatyzacja, miękkie fotele, telewizja, woreczki w śmietniczkach, pełne wyciszenie, czysta Hameryka. Ostatkiem sił powstrzymałem się przed rozłożeniem gazety na siedzeniu ;)

Stan ten błogi skończył się jakieś dwie stacje dalej, gdy pojawiły się nie wiedzieć skąd grupy wycieczkowiczów w wieku raczej przedpoborowym.
-Chce pan żelka? – obudził mnie z zamyślenia damski, a raczej dziewczęcy w tej sytuacji głos tuż obok.
-Nie, dziękuję.
-Dziewczyny! Jemy żele! – krzyknęła niedoszła żelkodawczyni i rzucając plecak na podłogę rozpoczęła wycieczkę po wagonie.
Odpowiedział jej jeden pisk.

A potem to już normalnie. Panienki robiły sobie fotki z ręki, tańczyły macarenę pomiędzy fotelami, robiły przysiady, śpiewały o tym że to „pójdą boso” oraz z racji ciągle włączonej klimatyzacji (tyle że włączonej na odwrót, bo dogrzewającej!) zaczęły się rozbierać…

W Bielsku były już na etapie podkoszulków, a dodać należy, że pociąg jechał do Zwardonia…

---
8:45 - Bielsko Biała.

Opędzając się od wielkomiejskiego kloszarda (Panie, ja nie chcę pieniędzy, kup mi pan tylko cheeseburgera!) nabywam bilet na autobus i dwadzieścia minut później wsiadam do 16 jadącej w stronę Wapienicy. Chyba nie muszę tu mówić, że zarówno ta linia, jak i dzielnica, że już o szlaku wędrówki nie wspomnę, są dla mnie absolutnym odkryciem dnia wczorajszego?

16 odjeżdża z przystanku vis a vis dworca PKP, czyli z tego samego co 8 pod Szyndzielnię, tyle, że nie tak często i czasem swoje trzeba odstać. Gdy już się odstoi czeka nas jazda od końca do końca trwająca około dwudziestu pięciu minut. Wysiąść należy na przystanku Wapienica Zapora i stąd właśnie zaczyna się trasa mojej drugiej wyprawy.

Okolica jest malownicza i chyba niewiele można spotkać miejsc, w których miasto i natura stykają się ze sobą tak łagodnie. Małe domki, ogródki, wąskie półwiejskie drogi, ogromna ilość zieleni. I pętla. Tuż pod lasem, tuż przy pięknym szumiącym potoku. Podnoszę głowę – wszędzie zieleń, wysoko, aż do nieba…
Hej góry, moje góry!

Dwanaście godzin wcześniej w swoim śmiesznym mundurku wypisywałem nikomu niepotrzebne przepustki i nie miałem pojęcia że w Bielsku "jakaś" 16 jedzie do "jakiejś" Wapienicy, a teraz mogę cieszyć oczy słońcem wstającym zza szczytów. Zupełnie jak Clint Eastwood w wiadomym filmie. Wysiadł z pociągu „bo było ładnie”.

Teraz rozumiem jakie bogactwo tkwi w tych prostych słowach.

Jakże inny, jakże fascynujący jest świat bez reklam, polityków, fast foodów i kin 3D. Można wziąć w ręce zieleń, przyciągnąć ją siebie jak końską grzywę w galopie, poczuć na dłoniach rosę...
Dalej!
---

Szlak żółty.
Początkowo zwykły parkowy chodnik, ciężkie ławy z pni po prawej, a za nimi potok, po lewej łąka i stromo w górę las, a jeszcze wyżej górskie szczyty.
Około półtora kilometra marszu właśnie takiego, niby w górach, ale asfaltem. To droga dojazdowa do ujęcia wody dla Bielska, musi tu być, choć trochę irytuje. Wreszcie po prawej zapora. Ciężka betonowa konstrukcja, po której ścianie drobne strużki spływają w dół. A z drugiej strony ogrom wody – jezioro Wielka Łąka (dziwna nazwa, przyznaję). Patrząc na to wszystko nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ta woda to ludzkie marzenia, które czekają tylko na to, by ktoś otworzył im drogę, a wtedy dotrą wszędzie i nikt nie zdoła ich powstrzymać…


Tymczasem jednak zapora jest w remoncie, a dojścia na nią chwilowo nie ma. Szkoda, bo zdjęcia byłyby smakowite. Muszę więc zadowolić się dwiema fotografiami z boku, a następnie odwrócić głowę w lewo i… 

Tu dopiero zaczyna się górska część podejścia na Szyndzielnię. I to górska w najbardziej górskim znaczeniu tego słowa. Już po chwili wyczuwam instynktownie, że jeżeli dojdę do szczytu, to moje nazwisko trafi na jakąś zapewne krótką listę wielkich zdobywców. Należałoby się tylko skupić na tym by nie trafiło pośmiertnie, a z tym jak widzę już po parunastu metrach może być kłopot.

Bardzo stromy, kamienisty i miejscami mokry szlak. Bardzo męczący.

Każdy himalaista miewa kryzysy. ;) Każdy himalaista zaczynał kiedyś od Szyndzielni (albo czegoś podobnego), więc proszę się nie śmiać. Po twarzy leje mi się pot, oddech słychać w okolicach Szczecina i okolic, a ciśnienie wzrasta do wysokości adekwatnej do metrów nad poziomem morza. Czyli niebezpiecznie.

Przerwa.

Nie dojdę, nie dam rady!

Spoglądam za siebie. To nie szlak, to jak zjeżdżalnia!
Spoglądam przed siebie. Paniusia.
Że jak???
Paniusia jakaś. Z kijkami.
I ona nie idzie, ona maszeruje jak Wehrmacht przez Francję!

Skojarzyła mi się scena z Seksmisji: „Bociek! Jak on żyje, to my też możemy!
Skoro ona daje radę, to i Portier nie może być gorszy.

Ruszam.

To nawet nie kondycja. Chodzę sporo, ale zawsze szybko i po równym, a te nawyki mnie gubią. Trochę to jak z jazdą na rowerze. Po równym daje się odpowiednie przełożenie i jednym naciśnięciem (za przeproszeniem) pedałów przejeżdża wiele metrów, ale tą samą techniką pod górkę nikt nie da rady.
Tutaj też trzeba zmienić przerzutkę. A więc wolniej, z przerwami, czasem po trawie, żeby było lżej, czasem po korzeniach żeby było jak po schodach. Idę. Spocony, zmęczony, zły na swoją słabość, ale metr po metrze do przodu.

Szlak wije się w gęstym lesie. Nie ma czego fotografować, ale można cieszyć oczy i uszy naturą, a to przecież prawdziwy cel mojej wycieczki. I usta - czekoladą wystającą jako podręczna apteczka z bocznej kieszeni mojej torby.

Równy oddech, równe kroki, czasem małe przerwy i już jest lepiej.

Pierwsza polana i spojrzenie w dal. Jest dobrze, skoro jest wysoko. Oddycha się też jakby łatwiej. Trasa z kamienistej zamienia się w typowo leśną ścieżkę, z tą różnicą że leśne są bardziej poziome :)


Ostatni etap – wąziutka ścieżyna na której ciężko byłoby minąć się dwóm osobom (ale za to jak miło iść z kimś bliskim sercu!) i wreszcie wierzchołek.
Jeeeeeest!!!

Szyndzielnia. 1026 n.p.m.

Nie za 15 zł wagonikiem w osiem minut, ale własnymi nogami, w walce z niewiarą i zmęczeniem, a ze wsparciem marcepanowej Milki po 2,49 w promocji.
Jakiś komitet powitalny, coś tego?
Nic.
Kicham was!

Jedyną nagrodą za męstwo jest widok turystki, którą „goniłem” skręcającej teraz bezwstydnie w stronę kolejki linowej.
A ja przecież idę dalej!

Od górnej stacji, gdzie wyszedłem, a które to miejsce samowolnie nazywam szczytem do prawdziwego szczytu (którego dowód zdobycia na zdjęciu powyżej), choć ostro pod górę, to jednak jakoś bardziej swojsko i króciutko przede wszystkim. W tym momencie na niezbyt długo, bo tylko do rozwidlenia przed Klimczokiem moja trasa pokrywa się z tą sprzed tygodnia. Nade mną czarne chmury i chłodny, ostry wiatr.
Znów chwila wątpliwości.

Żadna prognoza nie zapowiadała na dziś deszczu, ale jeżeli miałby być, to aż takim fanatykiem gór nie jestem. Rozglądam się, robię kilka zdjęć. Pogoda jest dziś pomieszana, zza chmur przebija normalne, spokojne, ciepłe słoneczko, a za moment znów świat ciemnieje. Ryzyk fizyk. Skoro zdobyłem Szyndzielnię (15 minut szybciej niż pokazują strzałki!), to zdobędę i Klimczok, a potem się zobaczy.

Przed rozgałęzieniem szlaków spotykam dziwną parę. O ile zdarzali mi się już niepełnosprawni duchowo :) z empetrójkami w uszach, to tutaj trafiam na coś zupełnie absurdalnego. Para modna, zadbana i ładnie pachnąca jakby wyjęta żywcem z jakiegoś banku. Ona w mini spódniczce, on w marynarce i pod krawatem (!!!), a już buty…
Może to i drogie, ale ludzie kochani, nie na góry!

Nieco ironicznie testuję ich na znajomość obyczajów.
-Dzień dobry!
-No… witamy… witamy… - odpowiada on dysząc.

W nawiązaniu do waszego pisma…  - właśnie przed takim światem uciekam.

Szlak na Błatnią zostawiam po prawej, a sam staję przed wyborem – w lewo na przełęcz Kowiorek i schronisko pod Klimczokiem czy też wprost na szczyt (a który facet nie lubi wprost do szczytu?). No to nie ma wyboru. Idę na samą górę góry. Znów stromo, kamieniście i męcząco. Wzgórze pokutne można powiedzieć.

" Obcy - ósmy pasażer kolejki"

Pomyślałem o tej pokucie, gdy moje buty ślizgały się po kamieniach. Tak, to jest moja, Twoja, nasza pokuta. Za cywilizację, za dymy, za fabryki, za samochody, za śmiecie, za głupotę. Tutaj jesteśmy tylko pyłkiem wobec prawdziwej potęgi. Kamień za kamieniem, krok za krokiem, bez ułatwień i uładnień. Tak ma być.

Klimczok. 1117 n.p.m. Zdobyty!

W dole, na przełęczy, malutkie stąd jak domek Baby Jagi schronisko. Cudnie! Mimo wszystko strona estetyczno, że tak powiem artystyczna Beskidów jest dla mnie większą chyba wartością niż „siłownia” z kolejnymi metrami „na liczniku”. Ale niech tam! Jedno wynika z drugiego.


Siadam na ciężkiej ławie i delektuję się panoramą oraz kanapkami z mielonką o zawartości mięsa 54%. Kilka zdjęć i pora w drogę. Chmur jakby mniej, ale nadal smutno. Mimo wszystko skoro doszedłem już tutaj, idę do końca.

Kierunek Szczyrk!

Widok na szczyt Klimczoka z przełęczy Kowiorek
(czyli "na odwrót" niż fotka wyżej)

Schodzę na przełęcz i nie zaglądając do schroniska skręcam w dół szlakiem niebieskim prowadzącym do miasteczka. Teraz dopiero słońce przebija się z pełną siłą, już nie jesieni, ale prawdziwego lata. Upał!

Na zboczu trwa wycinka drzew. Staję jak wryty widząc konia ciągnącego, a raczej „podrywającego” nadpiłowany pień tak, by wierzchołek drzewa upadł tam gdzie zaplanowano. Biedny spocony koń na stromym zboczu. Dwóch robotników piłujących gałęzie. Całe szczęście że w dół pnie ściąga już specjalny pojazd, a grzywiasty może spokojnie pić wodę i czekać na kolejne zlecenie.
Zejście z Klimczoka jest ostrzejsze chyba niż z Błatniej, a porównywalne z Szyndzielnią. Znów przydają się „dobre hamulce” i znów ból w kolanach oznajmia mi, że coś chyba robię nie tak.


Już widać Szczyrk...



Mniej więcej w połowie zejścia (czy to połowa, o tym za moment) spotykam na swojej drodze dziwny obelisk, z daleka widać, że amatorsko wykonany i ułożony akurat tutaj. "Tu 14 VIII 99 zginał Julek” głosi napis. Wokół kilka wypalonych zniczy. Przyznaję, że nie udało mi się odnaleźć jakiejś szerszej informacji nt. tego miejsca.

Nieco dalej zrujnowana drewniana chałupka. Na swój sposób urokliwa. Ileż może mieć lat? Kim był i gdzie jest dziś jej właściciel?


Podchodzę bliżej. Takie miejsca zawsze mnie przyciągały.

A teraz wracając do kwestii połowy czy nie połowy. Jakieś pięć minut w dół ;) zaczynają się… płytki chodnikowe. No może nie są to płytki prawdziwe, bo wersja z dziurami na trawę (prawda, że fachowo opisuję?), ale jednak płytki. Dla mnie bluźnierstwo. Płytki w górach!

Ale nie dziwota skoro kolejne pięć minut wystarczy by dojść do pierwszych domostw i… barów. Komercha aż bije po oczach. Jeżeli ktoś lubi „gorące kubki” to może oczywiście kupić sobie ciupagę made in China, zjeść hamburgera i opowiadać o tym, że był w górach, ale dla mnie to faux pas, nie tylko zresztą w branży pamiątkarskiej.

Wyprzedziłem trochę czas, do Szczyrku jeszcze 45 minut, ale to już minuty marszu po wspomnianych płytkach a potem asfalcie, choć, co dziwne, pomiędzy tym pierwszym uderzeniem miasta, a miastem właściwym jest jeszcze kilkunastominutowy odcinek czystego lasu, a potem urokliwy kościółek.


Do centrum wchodzę około czternastej. Z autobusu w Wapienicy wysiadłem o 9:50, a zatem długość (czasu przejścia, bo chyba jednak nie samej) trasy porównywalna jest do tej sprzed tygodnia. I teraz znów dylemat. Wracać już, czy zaliczyć jeszcze Skrzyczne, by tradycji stało się zadość?

Oczywiście o marszu nie ma mowy. Gdy po dłuższym spacerze ulicami dochodzę do wejścia na górę, a zaraz za nim do dolnej stacji kolejki jest już 14:25. Wejście trwa 2 godziny, a to za długo i ponad moje siły. Skoro jednak wprost przed sobą mam kolejkę, a przystanek PKS-u dopiero dziesięć metrów dalej :)) to wybór jest jeden – kierunek kasa!
Sześć złotych za odcinek razy cztery odcinki (w połowie Skrzycznego na polanie Jaworzyna jest przesiadka) to 24 zł. Kolejka startuje za pięć minut.

Wjazd trwa prawie równe pół godziny. Widoki niesamowite, a do tego ulga dla zmęczonych nóg i wreszcie dłuższa przerwa. Ludzi prawie nie ma, razem ze mną wjeżdża może z sześć osób i taka też liczba (oczywiście innych) towarzyszy mi przy powrocie.

A samo Skrzyczne jest dla mnie miejscem szczególnym. Nie byłem tu chyba ze dwadzieścia lat. I co ciekawe nigdy także nie szedłem stąd w żadnym innym kierunku, bo najczęściej, jak dziś, wjazd kolejką bywał tylko urozmaiceniem końcówki jakiegoś marszu.

Na szczycie dmie wiatr, fruwają liście i wszystko wskazuje już nadciągającą jesień. Jest piętnasta piętnaście gdy ruszam w drogę powrotną. Słońce schodzi niżej i choć świeci jeszcze jasno, to jednak mój podkoszulek staje się już z minuty na minutę przyodziewkiem zbyt skromnym.


Jesień…


Co mogę jeszcze powiedzieć o Szczyrku i Skrzycznem na zakończenie? Zmieniło się i jedno i drugie. I jedno i drugie (subiektywnie) na gorsze. O mieście już wspomniałem, jest specyficzne, od lat bądź co bądź żyło z turystów, ale w końcówce ubiegłego wieku nie było to jeszcze tak bezpośrednie, tak ekstremalnie nastawione na zysk i jednocześnie tak zdecydowanie momentami tandetne. Owszem, jest ładnie, jest czysto, bywa nawet oryginalnie, ale jednocześnie ma się czasem wrażenie spaceru po wielkim markecie.
Nie lubię marketów.

A Skrzyczne? Prawie pod trasą kolejki wybudowano hotele i jak widziałem buduje się kolejne (125 zł/os za nocleg z wyżywieniem), sporo jest też nawet na samej górze (choć tam oczywiście dyskretnych) reklam wszelkiego rodzaju, ale nie to zaniepokoiło mnie najbardziej. Jest coś innego, groźniejszego.
Wycinka lasów.
Nie pamiętam, by prowadzono ją wcześniej na taką skalę i żyję nadzieją, że ktoś nad tym panuje, bo jeśli nie, to czeka nas katastrofa. Drzewa wycina się na Klimczoku, na Skrzycznem, w okolicach Trzech Kopców. Wycina się i wywozi maszynowo, wydziera w lesie i wysypuje kamieniami drogi, szarpie naturę jak hiena padlinę.

A to przecież nie padlina, to nasze góry.

Może dla biznesmena w lakierkach za pół mojej pensji lub dzieciaka ze słuchawkami na uszach przeżywającego „brak zasięgu” nie są to kwestie ważne. Ale powinny, bo żadna promocja ani kiczowaty pseudogóralski bar nie zastąpią lasu.
Nikomu.
Nigdy.

---
Szesnasta pięć. Już przebrany „na miejsko” wsiadam do spóźnionego PKS-u. Spóźnionego tak ciekawie, że dojeżdżającego w okolice bielskiego dworca równiutko z moim pociągiem, w wyniku czego ten ostatni rusza do Katowic beze mnie. Muszę odstać, odsiedzieć, donudzić jeszcze półtorej godziny do kolejnego o 18:02.

Z ostatnią kanapką, resztkami pepsi i paczką paluszków (beskidzkie sezamkowe) lokuję się na świeżo opuszczonej przez jakiegoś kloszarda ostatniej ławeczce nieczynnego peronu. Lubię takie dziwne miejsca. Nikt tu nie podchodzi, nic tu nie staje, niczego tu z pozoru nie ma. A przecież jest i wiata i zegar (a w Katowicach na pierwszym nie dali!!!) i ławki, jeszcze te starego wzoru z listewek jak żebra.


Porządkuję zawartość torby, wyrzucam śmiecie z całej wycieczki (młodzież, proszę notować!) do kubła i zagryzam się paluszkami pół na pół z towarzyszącym mi gołębiem. Może doprecyzujmy. Nie jem gołębia z paluszkami, tylko go nimi częstuję.

O osiemnastej dwie, gdy (właściwego tym razem) peronu zaczyna już brakować dla kolejnych podróżnych, dziwny (jak wszystkie na wszystkich dworcach) głos męski oznajmia nam przez megafon, że PR(-L) ze Zwardonia ma opóźnienie 15 minut.

Lubię to! :)

Osiemnasta szesnaście. Wjeżdża. Teraz już typowy EN57. Typowy, znaczy brudny, zapchany i z niesprawnym WC. Ale jeśli ktoś uważa, że jestem malkontentem, to się myli. W tym akurat miejscu to mnie bawi. Komuna wróciła! Jeśli ktoś tęskni polecam jazdę czymś takim. Przejdzie mu.

Oczywiście stoję. Oczywiście w przejściu. Oczywiście…
Nie, tego jeszcze nie grali!
Oczywiście w Tychach gaśnie nam światło. Absolutnie i nieodwołalnie. Pasażerowie, dzielący się z grubsza na konsumentów piwa marki piwo, spóźnionych wycieczkowiczów oraz innych dziwnych osobników, w tej liczbie pewnego portiera z Katowic przyjmuje ten fakt zbiorowym wybuchem śmiechu. Sądząc zresztą po odgłosach niejednokrotnie ciemność pomaga co niektórym bliżej się poznać. A po kilku chwilach światło zapala się ponownie.

Ostatnią puentą (puenta chyba z natury jest ostatnia, prawda?) niech będą słowa pani rewizorki:
-Czy pan tu będzie stał, bo ja muszę siku, a zamek nie działa i popilnował by pan drzwi.
-Niestety, wysiadam w Ligocie.
-Ojej…

Ojej.
Dojechałem.

A dziś już jesień.


----------------------

12 komentarzy:

  1. się obśmiałam jak norka!:) dziękuję! Było miło poczytać o bliskich mi klimatach, bo ja psze Pana z tych chodzących jestem i powspominalam sobie te nastroje, widoki, zmagania. A dowcipne było,że hej!Ja zaglądm, ale czasu czasme na komentazr nie styka, bo jeszcze u siebie z doskoku poletko uprawiam,ale chyba w końcu będzie więcej czasu:).pozdrawiam,kunegunda

    OdpowiedzUsuń
  2. Na nadmiar komentarzy jak widać nie narzekam, więc tym bardziej dziękuję.
    Jeżeli tylko zdrowie i finanse pozwolą, to z pewnością gdzieś jeszcze powędruję. Parę pomysłów już nawet mam.
    I nawet te brudne pociągi... kurcze, one też mają swój urok ;)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Matko Bosko! Zalogowało mie! :))
    Po chyba pół roku!!!

    Cud, pierona, cud!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też obśmiałam się po pachy. Piękny opis, niesamowita wycieczka, jak dobrze, że są jeszcze tacy ludzie, że jeszcze potrafią TAK patrzeć. To naprawdę budujące. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  5. Miło mi było przeczytać, psze Pana, taki opis świata, co to pomału, wie Pan, znika. Oby więcej takich doznań, wszak nas, HIMALAISTÓW,jeszcze trochę jest:)))

    OdpowiedzUsuń
  6. (i znowu niezalogowany!) Portier11 października 2011 10:05

    @AgaWa: Takie patrzenie czasem bardziej w życiu przeszkadza niż pomaga, ale są momenty, gdy czyni człowieka najbogatszym na świecie. Kiedy szedłem z Szyndzielni na Klimczok, a wokół mnie szumiał górski wiatr, to... miałem znów 20 lat ;) Pozdrawiam.

    @Słowa Malowane: Psze Pani, świat znika, ludzie znikają, wzruszenia i pragnienia się zmieniają, Palikot wszedł d Sejmu... :))
    Oby nam Milki starczło na przegryzienie się przez to wszystko ;)

    Aha! Dziś właśnie dostałem przewodnik po Beskidach. Gdyby tylko troszkę słońca wyszło...

    A jak nie to na wiosnę. Ale jak pójdę (boso), to mnie nikt nie dogoni!

    Ukłony!

    OdpowiedzUsuń
  7. Fantastycznie jest oglądać "moje" miasto i "moje" góry Twoimi oczami :D... Piękna wycieczka. Jestem pełna podziwu, bo to długa trasa, a wejście z Wapiennicy trudne... I muszę przyznać, że nigdy nie jechałam kolejką na Skrzyczne... (no może raz, gdy byłam mała i zupełnie nie pamiętam :(...).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przypuszczalnie Ty w Katowicach też zauważyłabyś jakies akcenty, które ja mijam codziennie, a w jakis sposób nie doceniam. Trasa jest długa, ale tu chodziło nie o punkty i nie o metry, a o coś innego od codzienności. Przy czym zaznaczam, że na Skrzyczne wjechałem kolejką, więc to się nie liczy :))

      Usuń
  8. Świetnie się bawiłam czytając Twoją relację z tej wędrówki. Czego bym teraz nie napisała, to i tak będzie to tylko duplikat wypowiedzi poprzedzających mnie komentatorów. Twoje opisy naszych polskich gór, wędrówek po nich i związanych z nimi przeżyć są bezkonkurencyjne – uważam – są malownicze, tętniące życiem, humorem, a zarazem sprowadzają amatorów górskich przygód na ziemię, bo pokazujesz w nich również prawdziwy trud i wysiłek potrzebny w pokonywaniu górskich szlaków, a jednocześnie nie odstraszasz od spotkania się z tym wysiłkiem w realu, a wprost przeciwnie - zachęcasz.

    Wszystko co opisujesz jest takie żywe, naturalne i zwyczajnie prawdziwe, że gdyby Poldek żył dzisiaj i podobnie jak Ty kiedyś na jego, on przypadkiem natrafiłby na Twoje „poezje”, to zachwyciłby się Tobą, jak Ty nim. Pokochałby Twoją bezkompromisową duszę poprzez Twoją twórczość. Ba! Myślę, że nawet by Ci pozazdrościł talentu przekazywania uczuć i odczuć, talentu malowania słowem i oddziaływania na ludzką wyobraźnię. Ja Cię wcale nie chwalę Portierze! Ty naprawdę masz nieprzeciętny talent.

    Pozdrawiam i życzę Ci miłego dnia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym Poldkiem (żeby mnie kto do sądu nie podał, że go tak nazywam, ale to z szacunkiem, słowo) to jest tak, że jak juz wspominałem zbyt długi marsz, zbyt duże zmęczenie zabijają wrażliwość. Ograniczam się wtedy do tego co w komputerze nosi nazwę "podstawowy windows" - woda, czas do końca trasy oraz "żeby kolana tak nie bolały!"
      Z doświadczenia wyszło mi, że najlepsze są trasy pomiędzy 12 a 18 kilometrów. Mniej to za krótko, a więcej zmienia się w walkę o przetrwanie. Pewną korektę do tego dodaje też pora roku. Sporo z tych spacerów odbywało się w wakacje, czyli w lipcu i sierpniu przy temperaturach pomiędzy 26 a 32 stopnie. Stanowczo za dużo. A na przykład ostatnia (w 2012!) trasa, ta z października była już o niebo przyjemniejsza i bez dramatów, choć przecież też długa.

      Bardzo ładnie mnie komplementujesz, ale to tym bardziej skłania mnie do wielce krytycznej samooceny. Może zresztą tak to właśnie byc powinno?

      Pozdrowienia. Co do miłego dnia, to raczej powinno być "miłej nocy". Za trzy godziny idę do pracy po tygodniu "wakacji". Nie wiem czy to nie gorsze od zdobywania górskich szczytów :)

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.