Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


wtorek, 4 lutego 2014

Pożeganie z hajerem

POPRZEDNIE CZĘSCI OPOWIEŚCI:
---
Minęło dwadzieścia lat od mojej ostatniej dniówki. O wiele więcej od pierwszej. Kopalnia zakończyła wydobycie dekadę temu, a z końcem 2013 roku została prawie całkowicie wyburzona. Świat przewrócił kolejną kartę swojej historii. Zanim jednak i ja zrobię to samo, chciałbym tu opowiedzieć o kilku jeszcze tym razem bardziej może „filmowych” obrazkach  z przeszłości dalszej i nieco bliższej.
---
Swoją pracę na Kleofasie rozpocząłem i zakończyłem w identyczny prawie sposób – wygrywając spór z przełożonymi. Ten pierwszy, zaraz po skończeniu szkoły, dotyczył wyższej niż moja stawki, jaką przyznano koledze z tej samej klasy na tym samym co moje stanowisku, zaś ten drugi…

-Już pan u nas nie pracuje.
-Słucham?!
-Porzucenie pracy. Jest pan zwolniony. Paragraf 64 kp.*
-Porzucenie???

Ano tak. Porzucenie. Tyle że nie pracy przeze mnie, a mojego listu przez kochaną Pocztę Polską. Właściwie to chyba jedyny w calutkim moim życiorysie przypadek zaginięcia przesyłki, ale taki, że jak widać wystarczy za sto innych.
A zaczęło się zupełnie niewinnie. Ktoś znajomy zdziwił się, że będąc chorym wybieram się do firmy z druczkiem L4 i podpowiedział wysłanie go listem poleconym. Upewniłem się jeszcze, że tak można i cóż, list nadałem. Gdzie jest, tego nie wiem do dziś, bo na pewno na kopalnię nie dotarł. A gdy dotarłem ja, od dwóch tygodni nie byłem już jej pracownikiem.
Bieganie, awantury na poczcie, krzyki i lamenty na nic się zdały. Na reklamację według pań „pocztówek” było za wcześnie (sic!). Wreszcie udało mi się uzyskać duplikat L4 w przychodni i zmachany dowiozłem go na kopalnię, gdzie oczywiście zwolnienie anulowano, ale... dołożono po kilku dniach na otrzeźwienie naganę. Za to samo, czyli niedoręczenie w terminie chorobowego. I to także udało mi się zbić, choć przez przypadek bardziej walkowerem niż merytorycznie. Złożyłem po szybkiej lekturze odpowiednich paragrafów dość płomienne odwołanie, wsparłem się pomocą prawną dopiero raczkującego wtedy u nas związku Solidarność 80 i wreszcie po jakimś czasie bezskutecznego oczekiwania na rozpatrzenie pisma spojrzałem z diabelskim uśmieszkiem na kalendarz…



Minęły dwa tygodnie. Według Kodeksu Pracy brak odpowiedzi pracodawcy w tym czasie jest równoznaczny z uznaniem racji pracownika. To tylko zakomunikowałem w odpowiednim sekretariacie odpowiedniej osobie i... było po wszystkim. Naganę wycofano. 

Sam nie wiem skąd mi się to bierze, że w takich „kosmicznych” sprawach zawsze sobie radzę, a w tych przyziemnych…
OK. Nie o tym miało być.

Po sprywatyzowaniu części budowlanki alternatywy miałem dwie. Zwolnienie z winy zakładu lub przejście do pracy na dole. Tego drugiego nigdy nie brałem poważnie pod uwagę, ale zaintrygowało mnie, że kilku moich kolegów znalazło zatrudnienie „uciekając” do innych oddziałów powierzchniowych i nie chcąc być gorszym sam także spróbowałem. Stanąłem któregoś dnia przed obliczem jednego z wicedyrektorów i mając w zanadrzu zgodę kierownika placu drzewa na przyjęcie mnie, wyjaśniłem w czym rzecz.
Dyrektor jak to na dyrektora przystało wysłuchał moich argumentów w milczeniu poczym sięgnął do telefonu, nakazał komuś połączenie go z tym i tym i… walnął mojemu niedoszłemu sztygarowi taką wiąchę przekleństw, że nie wiedziałem gdzie oczy podziać. A gdy skończył, już grzeczniej acz stanowczo zwrócił się do mnie.
-Boicie się wszyscy tego wolnego rynku jak ognia, prawda? A przed nim się nie ucieknie. Ja dam panu zgodę na przeniesienie, a za rok, dwa, spotkamy się w tej samej sytuacji. To nic nie da. Polska się zmienia i rynek pracy się zmienia. Zresztą… chcieliście to macie…
Trudna to była rozmowa i jeszcze trudniejsza chwila, ale cóż…
Nadszedł czas pożegnania z kopalnią.

Niedługo później zaś opowiedziałem o tym wszystkim w… telewizyjnym wywiadzie, którego udzieliłem godząc się jako jedyny ze stojących w kolejce do pośredniaka wystąpić przed kamerą. Dziwne miejsce, dziwna historia, ale jak wspominałem do „kosmosu” zawsze mi było bliżej.
Może dzięki temu co wtedy mówiłem ktoś wcześniej zrozumiał to, co ja zrozumiałem dopiero po czasie? Że dyrektor miał rację?

Tak czy siak jak widać (a raczej NIE widać) kariery telewizyjnej ten incydent nie rozpoczął. A mogłem być dziś drugim Ibiszem… ech...

Kopalniana przeszłość jeszcze kilka razy w dosyć niespodziewany sposób pojawiła się w moim życiu. Pracując około 2000 roku przy budowie ligockiego Centrum Zdrowia Dziecka (ówcześnie jeszcze i Matki) usłyszałem któregoś dnia w korytarzu jakże znajomy a zacietrzewiony głos:
-Zrobię to, zrobię cholerka, przecież mam tu wszystko, ale muszę tylko te książki na szybko pokserować!
-Rysiek?!
Za rogiem zobaczyłem naszego elektryka OCZYWIŚCIE z pakunkiem podręczników karate pod pachą. Uśmialiśmy się wtedy obaj, tym bardziej, gdy opowiedziałem mu, że i ja w nowym miejscu pracy nie zmieniłem przyzwyczajeń i założyłem swoją kolejną gazetkę – Undercovera.
Potem (dużo później – około 2010 roku) była Nasza Klasa. Coś podkusiło mnie wyszukać zapamiętane z przeszłości nazwiska. Najpierw koledzy z dawnej pracy, potem majstrowie i wreszcie kilku kumpli ze szkoły. Za wiele tego nie było, ale i tak się przydało. Z majstrem na przykład, tym samym z którym lata temu darliśmy koty, nawiązałem nawet krótką bo krótką korespondencję po której okazało się, że wprawdzie z twarzy mnie nie pamięta, ale z… gazetki jak najbardziej i że za niektóre moje w niej teksty on, jego kolega i nasz kierownik nieraz byli na mnie wściekli. Dziwnym trafem ten aspekt pamiętałem i ja ;) wobec czego uznałem, że będzie bardzo dorośle i mądrze przeprosić za różne nie zawsze sensowne wybryki literacko grafomańskie sprzed wieków. I przeprosiłem. Jakoś fajniej mi się po tym zrobiło. Powspominaliśmy też co nieco. Jednego zaś z kolegów, takiego jeszcze z czasów szkoły górniczej zapytałem mailowo krztusząc się przy tym ze śmiechu nad klawiaturą, czy pamięta może, że jest mi krewny 100 zł (to z Ludwikiem Waryńskim) które pożyczyłem mu u schyłku PRL na jogurt i bułki.
Nie pamiętał.
A odsetki przecież rosną… :)

Jakiś rok później, około 2011 w miejscu w którym wówczas pełniłem służbę pojawił się w oczekiwaniu na kogoś pewien starszy, ogorzały, wysoki mężczyzna. Usiadł na ławeczce przed portiernią, skomentował pogodę, zapytał jak się pracuje i… wydał mi się skądś bardzo znajomy.
-Przepraszam jeśli to dziwne pytanie, ale czy pan może nie pracował kiedyś na Kleofasie?
-Tak… Pracowałem.
-I… zaraz… jeździł pan może traktorem z przyczepą?
-No tak. Na transporcie.
-I przy remoncie szatni woził pan gruz!
-Woziłem.
-Boże jedyny! Nawet nie chciałem pytać, bo mówię, to niemożliwe, przecież pan się nic nie zmienił! A ja przecież na B1 robiłem!
-Aaa… no coś tak właśnie…

Zdarza się, powie ktoś. No to proszę dalej. Ten sam dzień, wieczorna zmiana. Opowiadam koledze jak to spotkałem znajomego z kopalni, a on mi na to: - Wielkie mi co! Pamiętasz takiego krótkiego Jelcza co woził dołowców na rejon?
-Pamiętam. Brudny taki, oni spali zawsze na szybach jak jechał…
-No. To podaj rękę jego kierowcy!

Ło matko!

Dwadzieścia z górką lat temu każdego dnia przechodziłem przez portiernię przyglądając się okolicznościowej książeczce wydanej z okazji dwustulecia naszej kopalni. Pamiętam, że kosztowała 10.000 zł (dzisiejsza jedna złotówka w teorii, ale siła nabywcza zgoła inna) i nie miałem jakoś ochoty jej kupować. I tak zakurzona za tą szybą towarzyszyła mi każdego dnia przy wejściu i wyjściu z pracy.


Kupiłem ją teraz. Za dwadzieścia pięć złotych. Z autografem autora. Ze wstępem dyrektora. Ze świadomością że obaj oni już nie żyją, a po kopalni pozostała tylko kupka gruzu…
Czytam…
„Pokłady węgla mamy na pewne 30 lat wydobycia”
„Kopalnia będzie nadal naszym warsztatem pracy”
„Zatrudniamy ponad 4500 pracowników”
2014 rok. Cisza. Wysokie trawy, pustkowie.
Złodzieje wykopujący każdy kawałek złomu i biorący pieniądze za nic pseudo ochroniarze.
Nie ma już mojej kopalni.
A gdyby chcieć wrócić? Mimo wszystko. Wbrew wszystkiemu.
Gdyby chcieć zakończyć te wspominki czymś dającym nadzieję?
Zakład, który kiedyś przejął część pracowników kopalnianej budowlanki nadal istnieje. Pracują tam do dziś niektórzy z moich kolegów. A przecież jeszcze jak to powiedział pewien mój szef z zupełnie innej bajki o zupełnie innym przedsiębiorstwie: Dopóki żyje każdy z nas, dopóty istnieć będzie ta firma.
Choćby tylko w sercu.
Szczęść Boże!
 ===
KONIEC
 * - ten paragraf Kodeksu Pracy od 1996 roku już nie obowiązuje.



7 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Taki sobie remanent własnej pamięci.

      Usuń
  2. Ależ ja jestem ostatnio roztrzepana.:D Przecież ja już ten Twój post czytałam, ale nie miałam czasu go skomentować i dlatego dałam Ci za niego tylko plusa. Wart jest dużo więcej plusów, tego możesz być pewny. Boże, jak Ty Portierku piszesz! Czytając Ciebie, obrazy same się malują przed oczami. Dzięki!

    Ten Twój były dyrektor rzeczywiście się nie mylił. Ludziska sami dokonali wyboru i teraz jedni są pod wozem, drudzy na wozie, jak zawsze zresztą tylko w innym plenerze. Samo życie! A to kołem się toczy. Hmm!? Chyba nic nowego nie wymyśliłam? :D

    Szkoda, że TV nie poznała się na Tobie. Nawet nie wiedzą, co stracili. Dobrze im tak!
    Jak zwykle piątka z plusem, nie! Szustka za ten kawałek normalności jakim znowu mnie poczęstowałeś.

    Twoja niezmienna fanka, ostatnio trochę Cię zaniedbująca, za co bardzo przepraszam.

    Karolina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze że postawiłaś na mnie plusa a nie krzyżyk :))
      Co do nagrania to mam nadzieję, że nie wypłynie gdzieś na You Tube. Wywiad na korytarzu bezrobotniaka to raczej wątpliwy powód do dumy :D

      Usuń
  3. Zmieniłeś okładkę. Podoba mi się, chociaż szczerze mówiąc, poprzednia bardziej. Była oryginalna i jakby pokazywała Twoją siłę, Twój charakter.
    Jak znajdę czas to poszukam gdzieś na YT tego wywiadu. Jestem go bardzo ciekawa. Pozdrowionka. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet trabanta przed końcem produkcji próbowano modernizować ;) więc eksperymentalnie i ja zmieniłem fotkę. Ta też oddaje mój charakter, bo dla kogoś innego to po prostu niedoświetlone zdjęcie jakichś dachów, a dla mnie to "pożar myśli" na przykład :)

      Albo coś w tym stylu :)

      Usuń
    2. Aha! A wywiadu nie znajdziesz, bo nie wiesz jaka telewizja, który rok i czy w ogóle ktokolwiek gdziekolwiek w internecie toto umieścił...

      Ha ha ha

      A poza tym skąd wiedziałabyś, że ten to akurat ten? :))

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.