Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


niedziela, 4 grudnia 2011

Jo, hajer przodowy ;)

Dziś jest Barbórka… Na śmierć zapomniałem.
Za komuny po prostu Dzień Górnika, zresztą jak zwał tak zwał, nie w tym rzecz.
I tak zawsze mówiło się Barbórka.

Dziwne święto, jedyne chyba, które obchodzi się nawet wtedy, gdy się już de facto nie ma do tego prawa.  Pamiętają o nim emeryci, pamiętają ci, którzy dawno z pracy w kopalni odeszli, czy wręcz tacy, którzy jak np. mój ojciec z górnictwem cokolwiek wspólnego mieli tylko przez dosłownie rozumiane miejsce pracy, a nie konkretny zawód czy firmę.  I ja także dziś pomyślałem o tym wyjątkowym dniu, choć przecież żaden ze mnie był górnik…

Zatrudniłem się w kopalni zaraz po skończeniu również górniczej szkoły zawodowej. Mam jeszcze gdzieś w domowym archiwum taki pożółkły druk, w którym ZOBOWIĄZUJĘ SIĘ podjąć pracę, a w razie odmowy lub rezygnacji przed wyznaczonym terminem spłacać koszt mojego wykształcenia. Iluż ludzi współcześnie dałoby majątek za taki papierek na starcie kariery!

Odwiedziłem dziś NK, którego jako portalu samego w sobie nie lubię, ale czasem zaglądam, by zerknąć na dawnych znajomych. Ot, poprzeglądać to i owo bardziej biernie niż czynnie. Żadnych zdjęć, żadnych komentarzy, żadnych śledzików i innych bredni. I dziś, po sprawdzeniu ile to pociech dorobił się mój dłużnik, po „odwiedzeniu” kolegów z poprzedniej pracy i jakiejś sympatii z czasów podstawówki pomyślałem, że przecież skoro tyle tu jest dziwnych kont (samych Leopoldów Staffów naliczyłem  kilkudziesięciu) to może i moja kopalnia…
No oczywiście, że jest.
Ponad ośmiuset „zatrudnionych”.
Sporo, ale to zaledwie ułamek tego, co było naprawdę w dobrych czasach. Przejrzałem kilkanaście zdjęć i wszedłem „do” znajomych…
Zawsze siedzę przy komputerze w słuchawkach, zawsze coś tam skocznego mi gra, i dziś tak samo gdzieś za uchem plątał się Mike Mareen ze swoim nieśmiertelnym Love Spy, którego nikt nie nazwałby smutnym, a ja gapiłem się na te twarze i… miałem mokre oczy.

Nie, nie spotkałem nikogo, nawet jednej osoby, którą bym znał, choć pewien jestem, że z kilkudziesięcioma z nich musiałem siłą rzeczy kiedyś gdzieś się spotkać, ale wzruszyłem się, bo tam, na tych obrazkach była NASZA załoga – coś na kształt rodziny prawie, nieporównywalnego z żadnym sentymentem do żadnej innej pracy i towarzystwa w niej.
Plus minus trzy duże firmy zaliczyłem po odejściu z górnictwa i może, może jakąś tam ładną dziewczynę z jednej czy drugiej chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć, ale generalnie – było, minęło i kichać ich wszystkich. A tutaj patrzę na grubych facetów w okularach, na panie w wieku daleko średnim i mam łzy w oczach, choć nikogo z nich nie poznaję…

Byliśmy jedną załogą. A ta kopalnia była i moją. Nawet bardziej może, bo przecież, jako budowlaniec musiałem dbać o jej stan, więc związywałem się i z miejscem i z ludźmi, których dziesiątki znało się pracując co kilka dni czy tygodni w innym miejscu tego samego wciąż zakładu.

„Górniczy stan, nich żyje nam” – śpiewaliśmy jeszcze w szkole.
No właśnie, od szkoły się przecież zaczęło.
Pamiętam jej dyrektora, okrąglutkiego, zawsze uśmiechniętego, kojarzącego mi się trochę z aktorem Janem Kociniakiem. Pamiętam jego zastępczynię, która uczyła nas geografii, a przy której wszystko spadało nam pod stoliki, byle tylko dać pretekst do spojrzenia na jej nogi, mam gdzieś w zakamarkach wspomnień drewniane tace, na których co dnia przynosiłem kolegom kanapki i jabłka ze stołówki, nasze praktyki na budowach i sekretarza partii, a zarazem pana od wuefu, u którego na trójkę zdawać musiałem (za wagary) wożąc taczką wywrotę jakiegoś żwiru czy czegoś tam podobnego na przyszkolną bieżnię…
Potem to dziwne uczucie, gdy po skończonej edukacji podpisywałem pierwszą w życiu umowę. To jak to? Już jestem dorosły?
Ano tak.

Później pierwsza dniówka na kopalni, nieznośnie się dłużąca, bo o przecież jakieś 1,5 godziny dłuższa od szkolnych praktyk. I dziesiątki, jeżeli nie setki prac, jakie wykonywałem w zasadzie poza dołem w każdym możliwym miejscu od kanałów po dachy. Malowanie, murowanie, tynkowanie, burzenie, kucie, latanie po wódkę… Codzienność :)) 

Inny świat. Inny świat, a dokładniej wtedy już jego końcówka.

Skąd taka szkoła? Skąd taki wybór zawodu? Mój ojciec był murarzem, kopalnia kojarzyła się wszystkim ze stabilnością zatrudnienia, a jedno plus drugie sprawiło, że pewnego jesiennego dnia zasiadłem w takiej, a nie innej ławce właśnie. I na czas edukacji zawodowej zdopingowany chyba także wybraniem mnie na przewodniczącego klasy stałem się najlepszym uczniem, co mi się wcześniej raczej nie zdarzało.

Szkoła, czyli fala, taka jak w wojsku rzecz jasna, albo może raczej; za wszelką cenę usiłująca taką być. Ubikacja – raj palaczy, miejsce dziwnych spotkań, wymiany porno gazetek i Bóg jeden wie, czego jeszcze.
„Kotom” wstęp wzbroniony.
No to spróbujcie zatrzymać „kota” zwanego później Portierem, który ma metr osiemdziesiąt siedem i nigdy anorektykiem nie był…
„Te, k…, kocie jeb…! Gdzie leziesz jak masz zakaz? W krzaki!”
Podchodzi drugi. „No to kot teraz nam zaśpiewa za karę, albo mu zrobimy…(tutaj powiedzmy ocenzuruję)
Łapię delikwenta za kurtkę na piersi i przyciągając do siebie warczę tylko: „Magnetofon se pajacu kup!” po czym pcham go z całej siły na tego drugiego tak, że obaj wpadają plecami na umywalki…
Ech, wspomnienia…

Trzy dni nauki, dwa dni praktyk. Ersatz dorosłości. No przecież praca, prawda? A skoro praca, to i zarobek. Na książeczkę PKO. Regularnie, co miesiąc. Plus książki za darmo, śniadania za darmo, ubrania robocze i normalne (Tak! Dżinsy, kurtki itp.!) również gratis. Zresztą praktyki, cóż to były za praktyki! Skoro jest budowa i są młodzi, to do czego należy ich użyć?
I weź butelki na wymianę!”
Spoko.

Pracowaliśmy głównie przy wożeniu gruzu, sprzątaniu, rozładunku czegoś tam albo kopaniu. No i „w zaopatrzeniu” jak wspomniałem. W efekcie o wiele więcej o pracy murarza dowiedziałem się z fuch, na które chodziłem z ojcem niż z paru lat szkoły, ale któżby się tym przejmował, gdy po dobrze zrobionych „zakupach” instruktor puszczał nas do domu czasem i koło jedenastej rano…

Pomagaliśmy przy budowie ośrodka dla niepełnosprawnych, potem przy remoncie kopalnianej hali sportowej, a najczęściej na robotach zewnętrznych zwanych popularnie „szkodami górniczymi”, czyli w czymś na kształt działu remontowego spółdzielni mieszkaniowej. Tak, zgadza się, w prywatnych mieszkaniach. Tam i wypić można było i czasem obiad dostać, a już to, że fachowcy skończyli o dwunastej, a do fajrantu sobie dosiedzieli, nikomu, ale to nikomu nie wadziło.

O tym jak działały praktyki w praktyce niech świadczy fakt, że gdy z kolegą mieliśmy dołączyć do ekipy pracującej na jakiejś ulicy pod numerem 132, który błędnie usłyszeliśmy jako 123, to przez bite dwa tygodnie my co rano siedzieliśmy na pustym podwórku wyśmiewając się z kombinatorów, którzy nie przychodzą do pracy, a oni parę budynków dalej klęli na czym świat stoi, że tak długo dopraszają się o pomocników, a nikt im ich nie daje!
„Znaleźliśmy się” dopiero, gdy któregoś dnia minął nas (a raczej NIE minął) na ulicy kopalniany multikar z zapasem cegły, a kierowca zaproponował nam podwiezienie…

Towarzystwo zresztą zdarzało nam się ciekawe. Czasem na całej dużej budowie byliśmy tylko my, więźniowie i wojsko… A budynek stoi do dziś, sam sprawdzałem… Dziwne.

Szkoła… Lekcje też czasem na pół gwizdka, bo komu tam po budowlance potrzebna będzie jakaś wyższa matematyka (na logikę jest potrzebna jak najbardziej, ale... to była inna epoka) albo jeszcze jakaś tam literatura czy historia… Ważne żeby wiedział, że łopata cementu, pół łopaty wapna i trzy piachu… (Kurcze! Zapamiętałem!)
A jednak czegoś się człowiek nauczył, coś zrozumiał, czemuś innemu przyjrzał i jakimś cudem (?) potrafi do dziś.

Nauczyciele. Pan wychowawca. Duży, starszy, bardzo spokojny i rzeczowy jednocześnie. Dziwne, ale „z niego” najmocniej siedzi mi w głowie zdanie wypowiedziane już po szkole, gdy spotkał mnie pracującego przy remoncie szatni.
„Byłeś moim najlepszym uczniem. TO możesz robić zawsze. Ucz się dalej, zostaw taką pracę na czarną godzinę”

Pani od polskiego. Znów skojarzenia. Przypominała mi Joannę Szczepkowską. A więc z całą pewnością ładna, a poza tym ciekawie opowiadająca, umiejąca wydobyć z prostych chłopaków jakieś pokłady twórczego myślenia i postrzegania świata.
Matematyczka. Z pozoru zła i mściwa zmieniła się absolutnie, gdy okazało się, że mieszkamy w tej samej dzielnicy i czasem mogę coś jej zawieźć do domu albo z domu do szkoły (wypożyczała sobie… odkurzacz). Od tej pory wiedziałem już, że ocenę będę miał za zeszyt, za sprawowanie, a w najmniejszym chyba stopniu za samą matmę. (To ile to jest osiem razy sześć? Wie ktoś?)
Fizyka i chemia. Jedna nauczycielka dwóch przedmiotów, obu jednakowo nudnych. Ale za to jakie klasówki! Niby normalne pytania, trudne, ważne i poważne, a potem „to ja wychodzę na dziesięć minut, tylko żeby mi nikt nie ściągał!”
I książki na stół.
I wilk syty i owca cała, nieprawdaż?

Rozrywki? Nie pamiętam. Parę razy jakiś film czy koncert oglądany ze szkolnego VHS-a, potem wyjazdy na basen autokarem i tyle, żadnych wycieczek, ba, nawet zdjęć…

Zapamiętałem jeszcze coś charakterystycznego. Chodziłem do tej szkoły w czasach, w których praktykowało się jeszcze znane np. z filmu Daleko od szosy werbowanie pracowników (uczniów) gdzieś po dalekich wioskach i zachęcanie ich do przyjazdu na Śląsk. Zaczynał ktoś taki od mieszkania w internacie, a potem przenosił się do hotelu robotniczego. Jedno od drugiego różnił tylko wiek mieszkańców, bo standard, a raczej jego brak były identyczne. W naszej klasie tylko jeden kolega był takim właśnie „zwerbowanym” i co ciekawe, mimo iż przez całe lata notorycznie się spóźniał, bądź trzeba go było budzić osobiście (internat sąsiadował ze szkołą), to później, jako jedyny z naszej plus minus trzydziestki kontynuował dalszą naukę… No, ale skoro tyle sił zaoszczędził śpiąc…

Powie ktoś, że w takim razie guzik warta ta szkoła i to wykształcenie, ale to nie takie proste jak może wyglądać. Ówczesny poziom był wydaje mi się wyższy i w związku z tym jakieś niezaprzeczalne w mojej sytuacji zejście z niego i tak gwarantowało w miarę niezłą wiedzę i zasób umiejętności. Nie zatrudniałem się na kopalni, jako ktoś tam, ktoś tam. Byłem kimś. Uczniem przyzakładowej szkoły. Znałem zakład bardzo dobrze, orientowałem się w procedurach i w zasadzie to przejście ze statusu uczeń na status pracownik było czymś na kształt podwyżki czy zmiany działu, ale na pewno nie takim samym zatrudnieniem, jakie było doświadczeniem osób z zewnątrz.

Rzecz w tym także, że wtedy jeszcze polityka pracodawcy nastawiona była na stworzenie więzi psychologicznej, ach tam więzi, zwyczajnej sympatii pracownika do firmy, a co za tym idzie nie był on traktowany ani jako intruz ani tym bardziej, jako okazja do machlojek z umowami na przykład. Okres próbny trzy miesiące i potem czas nieokreślony. Tylko i wyłącznie umowa o pracę, czyli normalność.

Ale o tym jak wyglądała właśnie ta moja praca „górnika powierzchniowego” opowiem następnym razem.

3 komentarze:

  1. Bardzo mi się podobają Twoje wspomnienia. Są takie prawdziwe i nie naciągane, pełne charakterystycznego dla Ciebie humoru. Świetnie się je czyta. W moim jednak komentarzu do tego wpisu odniosę się do wartości pożółkłego druku, o którym wspominasz na początku.

    Tak! Wydaje mi się, ze wcale nie przesadzasz twierdząc, że za taki druk – ZOBOWIĄZANIE DO PODJĘCIA PRACY - dzisiaj nie jeden oddałby to co posiada. Czego by tu nie mówić, to była to jakaś gwarancja, że zaraz po skończeniu szkoły, będzie się miało pracę, a tym samym jakieś widoki na przyszłość. A dzisiaj? Dzisiaj nic i dla nikogo nie jest pewne, tym bardziej, że szkoły bardziej przypominają przechowalnie dzieci niż placówki edukacyjne. Przyszłość zawsze stoi pod znakiem zapytania i to dla wszystkich bez wyjątku. Wszyscy i nieustannie muszą dawać z siebie wszystko.

    Żeby zdobyć pracę dzisiaj i utrzymać ją lub w ogóle utrzymać się na rynku pracy trzeba być bardzo elastycznym, przewidującym i zapobiegawczym, a gdy się przy tym ma zasady i wartości jest jeszcze trudniej. Jednak z zasadami jedzie się dalej i pewniej, ponieważ stają się one z czasem gwarantem jakości serwowanych usług, co sprzyja stałej współpracy z kontrahentami, którzy cenią sobie najbardziej i mimo wszystko solidność. Szanujący się przedsiębiorcy wiedzą, że takie podejście w sumie bardziej się opłaca. Solidny i uczciwy pracownik jest dla nich na wagę złota, nie pozbędą się go nawet w dobie kryzysu. Przetrwają go razem, a jeżeli nie, to gdy krzywa zacznie znowu wzrastać ten solidny będzie miał pierwszeństwo przed każdym innym zainteresowanym. Tak to teraz działa w dojrzałych już demokracjach - - trzeba umieć się dobrze zaprezentować i dobrze sprzedać swoje umiejętności, bo to właśnie one są niedrukowanym gwarantem zatrudnienia i jakichś tam widoków na przyszłość. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Dojrzałe demokracje", czyli kraje w których ceny są takie jak w Polsce, ale zarobki wyższe. Z sarkazmem, ale nie bez racji tak sobie to odczytuję.

      Mój ojciec przez całe życie miał w dowodzie jedną pieczątkę o pracy. I nie musiał do tego byc elastycznym czy pełnym ultranowoczesności. Był po prostu sobą. Pracował uczciwie i jak na tamte realia uczciwie mu płacono. Teraz dwudziestoparolatek z CV na dwie strony to codzienność. Ale to jest chore.

      Żeby nie szukać daleko. Portier, niekoniecznie ja, po prostu ktoś wykonujący tą funkcję (bo to przecież nie zawód, chyba że finansowy). Jest pracownikiem firmy zewnętrznej, bo tak jest taniej. Nosi kretyński mundurek udając na poły ochroniarza (którym nie jest, bo nie ma licencji) na poły policjanta. Najczęściej, choć nie zawsze jest starszym człowiekiem, często niepełnosprawnym, bo za takiego jego firma dostaje kasę z PFRON-u i guzik mógłby, a zwłaszcza chciałby zrobić w sytuacji zagrożenia.

      Ktoś, kto 15% pensji wydaje na bilet do pracy ma kierować ewakuacją budynku z kilkuset pracownikami w razie np. pożaru? Wierzysz w to? Zabiera swój termos i wychodzi! Pierwszy wychodzi!

      A gdyby był pracownikiem tej firmy, w której "stoi"? Gdyby zamiast pensji minimalnej miał np. ze trzysta, może czterysta złotych więcej, to co? Nie zależałoby mu? nie czułby się CZĘŚCIĄ tego przedsiębiorstwa? Nie identyfikowałby sie z nim?
      Pytania są retoryczne.

      Utarło się u nas od lat mówić, jak to na zachodzie, tym wyśnionym zachodzie, ludzie pracują lepiej, doskonalą się na kazdym kroku, zależy im, są wszechstronni itp. Ale to gadka szmatka jak z byle reklamy.

      Oni mają motywację. Są traktowani jak część firmy, nie intruz czy "sposób na obejście prawa". Długa historia.

      Nie twierdzę bynajmniej, że polscy pracownicy są bez wad, ale więcej ich mają jednak pracodawcy. Amen.

      Usuń
    2. Masz zupełną racje, dlatego napisałam – dojrzała demokracja.

      Usuń

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.