Ale zostawmy to. Było, minęło.
niedziela, 12 stycznia 2014
Jo, hajer przodowy ;) część druga
O mojej kopalni opowiadałem już na tym blogu parokrotnie. Przede wszystkim w cyklu, który tworząc odwiedziłem swoje dawne miejsce pracy, a raczej to co z niego pozostało, częściowo także w innych wpisach, ale w pewien szczególny jak sądzę sposób w poście opublikowanym 4 grudnia 2011 roku, którego ten niechaj będzie dalszym ciągiem.
Autobus zatrzymywał się
dokładnie przed bramą. Wysiadało zeń ledwie kilka osób, ale szybko znikały w
tłumie napływającym zewsząd falami i kierującym się w stronę ciemnozielonej
drewnianej budki, przed którą umundurowany na czarno strażnik kontrolował
wchodzących. Jego kolega w tym samym czasie sprawdzał wjeżdżające i
wyjeżdżające samochody wprawnie zarządzając ruchem z obu stron szlabanu. Przepustka,
którą tyle setek razy tu pokazałem to był zwykły kartonik, coś na kształt
legitymacji szkolnej. Raczej niewzbudzający szacunku. Ale choć wyjmować go
musiałem codziennie, to dopiero po latach, gdy już odszedłem a załatwić
chciałem jeszcze jakieś formalności, strażnik odezwał się do mnie: Nie trzeba,
przecież ja pana znam…
Kilka minut później prawie
te same słowa wypowiedziała młoda dziewczyna w dyrekcji podbijając mi jakiś
ważny dokument, a jak na ironię na samym końcu spotkałem jeszcze swojego
dawnego przełożonego, z którym od zawsze darliśmy koty i on także uśmiechając
się jak do starego kumpla życzył mi po raz pierwszy chyba zwracając się po imieniu wszystkiego najlepszego.
Nigdy nie zapomnę tego uczucia niekreślonego żalu,
goryczy i otrzeźwienia zarazem. Dlaczego TERAZ jesteśmy tacy? Dlaczego dopiero dziś?
A wcześniej?
Wcześniej bywało różnie,
choć początek i koniec każdego dnia wyglądały z grubsza jednakowo. Po schowaniu przepustki
maszerowałem kilkadziesiąt metrów prosto i wchodziłem do wielkiego czerwonego
budynku szatni, by w nim zaraz na parterze otworzyć skrzypiące szare drzwi i stanąć w
ogromnej hali pełnej pary, bezmiaru wiszących nad głową haków z ubraniami i
kilkuset najczęściej bardzo niekompletnie ubranych mężczyzn. Dla człowieka jak
ja wtedy z górą siedemnastoletniego doświadczenie to było cokolwiek ekstremalne. Hala była przedzielona murem na dwie części, a te z kolei składały się z dwóch sektorów rozgraniczonych jakby ścianami
linek z kłódkami i numerkami. Otwarcie i zdjęcie którejś z nich
powodowało zwolnienie kolejno trzech odcinków łańcuszka i opuszczenie, najczęściej kilkanaście metrów dalej, wieszaka w kształcie
kwadratowego pudełeczka (na mydło na przykład) z haczykiem na każdym z rogów.
Całość, w sumie nieważne z ubraniem roboczym czy „cywilnym”, wyglądała prawie zawsze jak snopek, bo spinana była w połowie paskiem lub wiązana sznurkiem żeby nie zahaczać o "sąsiadów".
Jedna z dłuższych ścian szatni była w całości oszklona zbrojonymi, zamalowanymi do odpowiedniej wysokości
szybami, a za drugą wzdłuż biegnącego przez całą długość korytarza znajdowały
się natryski. Przebierający się po pracy najpierw ściągali swój hak, potem
odwieszali ubranie, a wreszcie jak ich Pan Bóg
stworzył maszerowali w charakterystycznych
drewniakach pod prysznice. Nad całością czuwał zaś
siedzący przy stole obok wejścia pan łazienny nazywany też czasem
przestarzale łaziebnym lub gwarowo badymajstrem (łaźnia to po śląsku badyhauz).
Idąc do końca hali
doszedłbym do drugiej klatki schodowej i szatni szkolnej, z której swego czasu
także korzystałem, ja jednak wychodziłem zawsze tymi drzwiami którymi wszedłem
i wspinałem się piętro wyżej, by tamtędy dojść do mniejszego budynku połączonego
z naszym.
Wchodząc zaś doń z łącznikowego korytarza zaraz po lewej miałem… jadłodajnię. Nie przypominam sobie jednak by ktokolwiek
kiedykolwiek używał tej nazwy, funkcjonował raczej gwarowy flaps będący określeniem zarówno posiłku regeneracyjnego jak i miejsca,
w którym się go spożywa, a gdzieniegdzie także… pomyj, co miało odzwierciedlać
opinię o jakości serwowanych tu potraw. Najczęściej
nie było tak źle, ale ponarzekać każdy przecież lubi. Jarzynowa, kapuśniak,
grochówka, pomidorowa – tym nas karmiono. Za darmo ma się rozumieć. Na koszt
pracodawcy. Jak już kiedyś opowiadałem jeszcze jako uczeń przemykałem się dziurami
w płocie po lekcjach aby najeść się do syta, ale od czasu znalezienia któregoś dnia w
kapuśniaku „innych form życia” apetyt znacząco mi zmalał. Jako pracownik już
bardzo rzadko korzystałem z tego przybytku, tym bardziej, że wkrótce zamieniono
posiłki na bony realizowane w sklepach, a pomieszczenie zaadaptowano na salę z licznikami
czasu pracy dla dołowców.
Po prawej z korytarza
była wydawka mleka. Czynny po kilka godzin w ciągu dnia punkt w którym otrzymać
można było za darmo, ale na specjalne talony, mleko zimne lub ciepłe jak kto
wolał. Ciepłe można było wypić na
miejscu w kubeczku, a zimne w butelce czy słoiku zabrać do domu. „Uprawnieni”
do mleka byli w zasadzie wyłącznie pracownicy dołowi, a powierzchnia tylko w
wyjątkowych przypadkach (spawacze, malarze, workujący cement itp.) ale nie
przeszkadzało to temu by spekulacja bonami kwitła w najlepsze, tym bardziej, że
było ich ledwie kilka wzorów, w dodatku co jakiś czas się powtarzających.
Dla niegustujących w
nabiale tuż obok był "bojler" z kawą zbożową bez ograniczeń oraz spełnienie młodzieńczych snów, czyli kran z
oranżadą. Niewiarygodne, prawda? Cytrynowa albo malinowa – co kto lubi. Ale
ludzie kochani, wyobraźcie to sobie tylko! Ona z kranu leciała!!!
A więc mamy po lewej flaps, po prawej mleko, kawę i napój. Co
dalej? Obchodząc obydwa te punkty korytarzem po dowolnej stronie docierało się
do markowni. Jak sama nazwa wskazuje po markę właśnie. A marka to coś na
kształt żołnierskiego nieśmiertelnika. Numer na okrągłej blaszce z wybitą nazwą
kopalni. Dla nas –
powierzchniowców marka miała znaczenie tylko symboliczne, ale dla tych, którzy
szli korytarzem do następnego budynku – lampowni, a potem szybem zjeżdżali do pracy na dół, była czymś bardzo ważnym w
razie problemów. To dzięki niej wiedziano kto jest kto albo gdzie i czy kogoś należy
szukać.
Numer znaczka (czyli marki właśnie) to coś
trudnego do wyjaśnienia komuś, kto nie zetknął się z górnictwem. Mówiąc najprościej był to taki zakładowy PESEL. Mogę dziś nie pamiętać PIN-u do
komórki albo kodu pocztowego do własnego domu, ale numer znaczka mam wyryty w
pamięci nomen omen na blachę. Choć, co ważne, numer ten mógł się zmieniać, bo przypisywano
go nie do człowieka, a do oddziału. Zmiana miejsca pracy skutkowała więc zmianą
marki, ale z natury rzeczy nie było to zbyt częste. Był też jeszcze inny
numer – numer stały. Ten jak wskazuje nazwa miało się już „na zawsze” a dokładniej od przyjęcia
do zwolnienia, ale był dużo mniej ważny, gdyż stosowało się go tylko w sprawach
płacowych i kadrowych dotyczących danego pracownika a nie w jego codzienności
na stanowisku.
Przede mną korytarz. Na
wprost lampownia – sala z której dołowcy pobierali (a jakże) lampy i montowali
je sobie na czas pracy na hełmach. Każda taka lampa w grubej plastikowej
obudowie połączona była kablem z akumulatorem wielkości paczki
proszku do prania, który nosiło się w specjalnej torbie przypominającej chlebak. Ja jednak jako powierzchniowy szedłem gdzie indziej - łącznikiem do kolejnej klatki schodowej i nią już do wyjścia.
Pod markownią i wydawkami
o których opowiedziałem był jeszcze magazyn odzieżowy. Stamtąd co kilka miesięcy pobierało się
nową koszulę, ręcznik, onuce, zapas mydła, a co bodajże rok buty i resztę
ubrania (ocieplane raz na dwa lata). Też na bony. I jakoś zapadło mi w pamięć to miejsce, bo pracowała tam śliczna dziewczyna z krótkimi włosami,
którą zawsze miałem nadzieję zobaczyć pukając do okienka. Ileż trzeba zatem było
czekać żeby raz na kilka miesięcy poczuć szybsze bicie serca! Ale warto było jak widać, skoro i dziś po tylu
latach pamiętam kolor jej oczu…
Ale to już za mną.
Wyszedłem z budynku. Ten wespół z „moim” tworzyły wielką literę L wewnątrz
której był mniejszy, opisany przed chwilą tak szczegółowo, a tutaj, już przy
samym wyjściu mieściło się kopalniane pogotowie ratunkowe (nie mylić z ratownictwem górniczym!). I z niego także zdarzyło mi się jako
pracownikowi korzystać.
Któregoś dnia poczułem się bardzo źle i lojalnie
uprzedzając kolegów, że nie będzie dziś ze mnie pożytku udałem się do
dyżurującej pielęgniarki, która po pobieżnym badaniu wezwała karetkę. Początek
to był chyba lat dziewięćdziesiątych, bo organizacja jakby jeszcze szwankowała
i tak wyjącego z bólu woził mnie pan kierowca po całych Katowicach…
Najpierw
przychodnia zakładowa, potem szpital
górniczy na Ochojcu i wreszcie szpital na Strzeleckiej już prawie w centrum. A
tam niżej podpisany zbluzgał najgorszymi przekleństwami (i wcale tego nie
żałuje!) bardzo przemądrzałego młodego lekarza, który widząc przed sobą zwiniętego w
kucki zapłakanego z bólu pacjenta (czyli mnie) najspokojniej w świecie poprosił do gabinetu innego,
zupełnie zwykłego, oczekującego w kolejce…
Ale zostawmy to. Było, minęło.
Ale zostawmy to. Było, minęło.
Budynek łaźni. Na parterze ambulatorium.
Zdjęcie własne autora bloga - około 1992 roku.
Uliczką w lewo i zaraz na
rogu budynku w prawo wzdłuż torów kopalnianej kolejki. Te
tory, w latach 90 zresztą częściowo zlikwidowane prowadziły od placu drzewa,
(czyli miejsca, gdzie magazynowano wszelkiego rodzaju klocki, belki, stemple i
deski używane na dole) przez cały właściwie teren kopalni aż do nadszybia, i
tam, już windą rzecz jasna, na dół. Istniały jednak pewne różnice pomiędzy
taborem. Inne były na powierzchni lokomotywy („maszynki” jak je tu nazywano),
nie spotykało się też obecnych czasem na dole wagonów osobowych (vide:
„Seksmisja”) i w ogóle ruch był nie za duży, choć jeśli już,
to pociągi długaśne i to bardzo.
Obok działu
szkoleniowego mając po drugiej stronie ścianę budynków głównego magazynu
dochodziłem w kilka chwil do swojego miejsca pracy – oddziału remontowego B1.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
Wreszcie inny temat :) I do tego będzie kontynuacja. Czyli kolejny kawałek biografii :) Może w następnym poście poczęstujesz nas jakąś lekturą? :) Pozdrawiam słonecznie !!
OdpowiedzUsuńZnaczy żebym książkę przeczytał? :) Codziennie coś tam czytam. Inną do obiadu, inną do kolacji, inną czasem na nocce w pracy. Jestem książkowym poligamistą :)
UsuńMam taką jedną książkę odłożoną dosłownie i w przenośni do kto wie, może opowiedzenia. Ani znaną, ani ważną, ale dobrze zrobioną. Interesująco podaną.
Może któregoś dnia, kto wie, opowiem i o niej.
Co do zmiany tematu rozumiem, że chodzi o góry, prawda? Już kiedyś napisałem Ci, że góry, to tylko pretekst do opowiadania o marzeniach, o wzruszeniach, o zapachach, o wolności. To tylko papier. Literkami są myśli i uczucia. Kawałek mnie jest w każdym poście na każdy temat, dokładnie tak samo jak kawałek Ciebie jest w każdym Twoim wpisie. Na szczęście niezależnie od tematyki nie da się tego oddzielić.
Panewniki pozdrawiają Ligotę :)
Świetny post, czekam na więcej. Świat kompletnie mi nieznany, ale czuć, jak bardzo ważny dla Ciebie.
OdpowiedzUsuńWażny? Nie wiem. Trochę pewnie tak. Szkoła, pierwsza praca, wchodzenie w dorosłość. To z całą pewnością. Także i swoista egzotyczność, dziś zwłaszcza, kopalnianej, nawet tylko powierzchniowej rzeczywistości.
UsuńAle jest jeszcze coś. Chyba ważniejszego. Ten świat, światek właściwie, to pierwsze co umarło w moim życiu. Pierwsze co uświadomiło mi że ceną za moją dojrzałość jest starość i śmierć ludzi i miejsc, którzy byli tu przede mną.
Podpisuję się pod tym co napisała Anna. Świetny wpis.
OdpowiedzUsuńDodam jeszcze od siebie, że przemijanie w Twoich opisach jest zupełnie inne, niż te przemijania, które miałam okazję czytać u innych autorów wspomnień. Jest jakby tylko chwilowym obejrzeniem się w drugą stronę teraźniejszości. Jakby delikatnym zerkaniem przez otwarte okno do własnego wnętrza. Takie malownicze, łagodne, pełne ciepłej nostalgii, jak mi się wydaje nie tyle za tym co było, co za tym kim wtedy byłeś, za młodością i wszystkimi jej barwami.
Pozdrawiam i pięknego dnia Ci życzę
Karolina
Dziękuję.
UsuńTęsknota za przeszłością prawie zawsze jest tęsknotą za swoją młodością, za dawną pasją, wiarą, nadzieją i (prozaiczne zestawienie) miłością. Malo kto tęskni do samej tylko rzeczywistości. Świat bez komórek, bez internetu... Można go nie lubić, ale już trudno bez niego żyć. A więc tęsknimy najmocniej do siebie samych w bardzo szerokim rozumieniu tego słowa.
Ale tutaj, u mnie, to nie tylko tęsknota. To także okruszek opowieści o kopalnianej rzeczywistości, którą mało kto dziś zna, a która, jak próbuję to pokazać nawet dla pracownika powierzchniowego różniła się bardzo mocno od pracy w zwykłej firmie X czy Y.
I wreszcie lat but not least TA konkretna kopalnia mnie wykształciła i dała pierwszą pracę. I jest też jednym z dwóch miejsc mojego zatrudnienia które wspominam z szacunkiem i sympatią jednocześnie. Ochrona ze swoim łamaniem prawa pracy, pensjami na poziomie zasiłków dla bezrobotnych i totalnym olewaniem wszystkiego i wszystkich nigdy na taką pamięć nie zasłuży.
Fascynujące!!!
OdpowiedzUsuńPowyższe rzekła
Prywatnie 23
Dwa trzy???
UsuńOstrzegam, że z matematyki miałem trójkę i to tylko dlatego, że podlizywałem się nauczycielce ;)) ale skoro "fascynujące" to niechaj będzie. Też zresztą tak uważam. Pierwsze i najlepsze miejsce mojej pracy...
Tym razem po prostu: dwadzieścia trzy:)). Też miałam tróje, ale nikomu nie mów plizzz:)
OdpowiedzUsuńLudzie!!! Ludzieeee!!! :DD
UsuńZ matmy miałem trzy, bo nie lubię i nie przyswajam a z WF-u, bo mi się generalnie nie chciało ;) I fajnie to wyglądało na świadectwie gdzie wszystkie pozostałe to czwórki i piątki. Ale to taka moja biegunowość. W jednym roku mistrz szkoły w wagarowaniu (Yeah!) a w drugim kujon i przewodniczący samorządu. Oj, jest co wspominać.