poniedziałek, 20 stycznia 2014
Jo, hajer przodowy ;) część trzecia
====================================
Moi koledzy schodzili się powoli ze wszystkich stron kopalni. Jedni jak ja z szatni, inni
przebierający się na oddziale wprost od bramy, a jeszcze inni, mieszkający w
Chorzowie, nie całkiem chyba legalnie uliczką od strony placu drzewa. I wreszcie około
6:50, gdy grupka była już całkiem spora pojawiał się któryś z majstrów lub
kierownik nazywany czasem pro forma sztygarem i pobranymi od strażników
kluczami otwierał drzwi.
Wewnątrz budynku zawsze panował półmrok. Nikomu to jednak nie
przeszkadzało, bo prawie mechanicznie każdy szedł w swoją stronę. Kierownictwo i magazynierki na prawo,
instalatorzy i dekarze na wprost, a malarze, murarze, szklarze i elektrycy na
lewo korytarzem - każdy do swojego kącika. Po
dalszych kilku minutach zbieraliśmy się znów wszyscy w salce śniadaniowej,
zajmowali swoje miejsca za stołami i czekali na
felezunek.
Kliknij i powiększ obraz aby móc odczytać numerację.
Wyglądało to trochę jak w szkole. Śmiechy, żarty, gwar i nagle cisza.
Wchodzi kierownik i dwóch majstrów. Oficjalne sprawdzenie obecności, potem
ewentualne „kazanie” i wreszcie podział na brygady i wyznaczenie zadań. A później
już do roboty.
Swoją pierwszą i drugą dniówkę dziwnym trafem mimo upływu lat pamiętam
doskonale. Dzień pierwszy to zdejmowanie szalunku z niedawno zabetonowanego
fundamentu jakichś słupów tuż przy torach kolejowych. Praca prosta i
nieodbiegająca tym samym od wykonywanych podczas szkolnych praktyk. Rozkopać
ziemię, zdjąć deskowanie, wyczyścić i zaizolować beton, a potem zasypać i wyrównać.
I następny.
Ale nie wspominałbym o tym ani słowem, gdyby nie skojarzenie inne. Mój
współpracownik. Prawdopodobnie wynalazca Masmixu :) Zakodowało mi się w głowie jego
opowiadanie jak to ów specjał na skalę półprzemysłową (zapewne przy sporym zagrożeniu
pożarowym!) produkował na domowej kuchence. Ileś kostek masła, ileś margaryny i
dłuuuuugo podgrzewać. I posolić. I coś tam. I do foremek.
Zresztą i drugi dzień pracy zetknął mnie z podobnym domorosłym biznesmenem.
Chłopak starszy ode mnie o może rok lub dwa zajmował się sprzedażą pirackich kaset
magnetofonowych i zachwalał mi ten proceder jako prosty i szybki sposób na wcale
dużą gotówkę. Malowaliśmy wtedy we dwóch ogromne ramy z kątowników, które później po wypełnieniu szkłem zbrojonym
stawały się oknami w budynkach przemysłowych. Praca była monotonna, dniówka długa i pewnie dzięki temu pod jej koniec byliśmy już dobrymi kumplami.
Nie sposób nie dodać
w tym miejscu, że dzięki przyjęciu mnie do pracy mój towarzysz przestał być
najmłodszym, a to w „hierarchii stada” stanowiło dla niego spory awans. Dla
mnie wręcz przeciwnie. Choć, tu już super dygresja, w swoim obecnym miejscu
pracy AD 2014 także jestem najmłodszy, co jednak średnim jest powodem do
radości biorąc pod uwagę wiek moich… punktów odniesienia, czyli kolegów
portierów.
Ale dość o tym. Wracamy na kopalnię.
Brygady do różnych zadań montowane były praktycznie ad hoc i to, że ktoś
był na przykład malarzem wcale nie przesądzało o tym, że nie pójdzie, gdy
zajdzie taka potrzeba, do wożenia betonu albo szklenia okien. Nie oznaczało to
oczywiście, że każdy umiał wszystko, ale plus minus trzeba było się orientować.
Sam także będąc murarzem trafiałem czasem na dzień, czasem na miesiąc do prac zupełnie
z kielnią i packą niezwiązanych. Stopniowo poznałem w ten sposób cały teren kopalni, wszystkich pracowników budowlanki (w porywach do trzydziestu kilku osób) i różne
dotychczas zupełnie dla mnie abstrakcyjne zajęcia. A pierwszym wielkim zdziwieniem
było dla mnie inne zdziwienie. Jednego ze starszych kolegów po kilkunastu
minutach pracy w moim towarzystwie.
-Ty godosz?! Boś tak cicho zawdy, toch myśloł żeś jes niemowa!
No ładnie.
Pierwsza chyba dłuższa kilkutygodniowa praca to tzw. rehabilitacja. Nie pamiętam już jaką
oficjalną nazwę nosiło to miejsce, ale rehabilitacją
właśnie tam się zajmowano. W suterenie pod budynkiem łaźni mieściło się rzec by
można małe sanatorium. Basen, bicze wodne, sauna, gabinety masażu. Wszystko dla
pracowników. Bardzo zresztą gustownie urządzone. Glazura, delikatne oświetlenie,
gdzieniegdzie grubo lakierowana boazeria. Naprawdę miło. A do tego blisko,
czysto i pod dachem.
Nasze zadania także do ciężkich nie należały. Skuwaliśmy uszkodzone płytki,
wstawiali nowe, poprawiali spoiny, malowali co trzeba i tak dalej i tym
podobne. Wspominając ten czas uświadomiłem sobie jednak mimochodem jak inna to
była epoka patrząc choćby tylko na technologię budowlaną. Płytki moczyły się w
wielkich beczkach pełnych wody co najmniej 24 godziny przed położeniem, o
krzyżykach do ich układania nikt nie słyszał, koledzy stosowali za to różne
patyczki, druciki i oczywiście zapałki w ilościach ogromnych. Kleje? Jakie
kleje? Glazurę kładło się na plackach zaprawy murarskiej grubości ok. 2 cm a
bywało, że i więcej! Nie było też mas fugujących w dzisiejszym rozumieniu, a
tylko biały cement i wreszcie nasze narzędzia... O matko! Na dobrą sprawę
płytkarz miał to samo co murarz i tym samym pracował. A przecież jaka to
różnica w skali precyzji!
No właśnie. Docinanie płytek. Gwoździem albo w najlepszym razie starym wiertłem z widią trasowało się co potrzeba, potem kładło płytkę
na podłodze tak, żeby rysa była na dwóch innych podłożonych pod spód gwoździach i
delikatnie… bardzo delikatnie… naciskało...
Brzdęk!
Dobra, dawaj następną…
Okrągłe otwory wymagane np. przy włącznikach, gniazdkach, przejściach rur itp.
„wygryzało się” z kolei kleszczami, a mało profesjonalny efekt końcowy maskowało
cementem. Kto dziś miałby odwagę tak pracować i żądać za to pieniędzy? Pytanie
retoryczne.
Był też niżej podpisany czasami szklarzem. Znaczy wciskał kit. Tyle, że
dosłownie. Kit ten moczył się tak jak opisane wcześniej płytki w
beczkach z wodą, a potem musiał być rozrobiony w sposób podobny
jak np. ciasto na pierogi. Ale kit był tylko wykończeniem, bo najpierw przecież
musiało skądś wziąć się okno.
Okna zaś wykonywali kopalniani stolarze, mający
swoją siedzibę jakieś dwieście metrów od nas. Zbijali, mocowali zawiasy,
dopasowywali skrzydła, nasączali całość po kilka razy pokostem, suszyli i
wreszcie lakierowali. Po kilku dniach samochodem przewożono te okna do nas. I
pierwsze moje skojarzenie z tym związane to charakterystyczne wcięcia w paznokciach,
jakich zwykle nabawiałem się pracując przy szkleniu ileś dni. Mało przyjemne
dodajmy. Brały się one z konieczności wyginania cieniutkich drucików, którymi
szybę montowało się w skrzydle. Był sobie zatem drucik, przez kogoś już wcześniej
nacięty co centymetr prawdopodobnie ostrymi kleszczami i teraz zadaniem całym było
odgiąć go na owym nacięciu pod kątem 90 stopni, przyłożyć do szyby włożonej już
do ramy i malutkim młoteczkiem wbić do połowy a potem odłamać. I tak co
powiedzmy dziesięć, piętnaście centymetrów dookoła. Potem już można było
kitować, czyli najpierw specjalnym zaokrąglonym pół nożem pół szpachelką
nałożyć „plastry” kitu a potem zdecydowanym ruchem odciąć jego nadmiar
pozostawiając tylko to, co pozostać musiało.
Praca ze szklarzami to jeszcze dwa obrazki. Pierwszym są stosy ciężkich
zbrojonych szyb, specjalne nosidełka i całodzienne (sic!) transportowanie ich
(szyb, nie nosidełek, chociaż nosidełek siłą rzeczy także) po setkach schodów i obok dziesiątek maszyn gdzieś po
zakamarkach sortowni, drugim, nieco bardziej drastycznym, choć niekompletnym - rosół.
Szklarze nasi mieli oto w zwyczaju posilać się rosołkiem. Niby nic, powiecie, ale
chwileczkę. Ten rosołek wcześniej krakał nam za oknem…
Aha…
Nie wiem, nie znam się, nie próbowałem. Na dobrą sprawę nie odróżniam kruka
od wrony a wrony od koguta, ale jednak kogut to nie był stanowczo, tylko jakieś
czarne ptaszyska. Najpierw konstruowano misterną pułapkę, potem… dobrze,
szczegóły sobie darujmy, dość że potem pito rzekomo przepyszną zupkę. A
wszystko odbywało się w wielkiej przed przełożonymi tajemnicy i atmosferze kryptokanibalizmu.
Chyba słusznej w takiej sytuacji...
=====================
C.D.N.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
Epoka była inna, to fakt, ale to, co opisujesz w tym poście przynajmniej w dwóch punktach przyprawiło mnie o zdziwienie. Chodzi mi o to, co piszesz np. tu:
OdpowiedzUsuń"Brygady do różnych zadań montowane były praktycznie ad hoc i to, że ktoś był na przykład malarzem wcale nie przesądzało o tym, że nie pójdzie, gdy zajdzie taka potrzeba, do wożenia betonu albo szklenia okien. Nie oznaczało to oczywiście, że każdy umiał wszystko, ale plus minus trzeba było się orientować."
Przecież to jest wypisz, wymaluj ISO 9000, system mający między innymi na celu zaangażowanie ludzi w organizacji, zakładzie pracy tak, by wszyscy mogli zastępować wszystkich w razie potrzeby, a wszystko z myślą o oszczędnościach i o kliencie, by ten otrzymał na czas i dobrej jakości to co sobie zażyczył. Klient nasz pan i to on rządzi rynkiem. Tak pracuje się dzisiaj. Nie wiedziałam, że już za czasów komunizmu pracowano w ten sposób. Hmm!?
Jak to jest możliwe, skoro wszyscy, łącznie z Tobą mówią, że gospodarka komunistyczna była do kitu? Czyżby to, że coś jest dobre albo złe tak naprawdę zależało tylko od nazwy systemu politycznego? Robię nie tylko wielkie, ale ogromne oczy, bo wychodzi na to, że wszystko, łącznie z wartością człowieka, naszego życia to tylko jest polityczna gra w PALANTA z nami, zwykłymi śmiertelnikami. Człowiek, mimo wielkich deklaracji tych WIELKICH wśród nas, tak naprawdę nic dla nich nie znaczy. Smutne, ale jednak prawdziwe!
Co do technologii, to moim zdaniem nie jest to wina epoki tylko rozwoju techniki. To co dzisiaj jest super nowoczesne jutro jest już przestarzałe i zastępowane następnym super nowoczesnym. To czym dzisiaj się zachwycamy i co wprawia nas w podziw jutro wywoła tylko uśmiech na naszych twarzach, albo nawet i to nie, ponieważ tak naprawdę już nic nas nie jest w stanie zadziwić. Wszystko jakoś spowszedniało i nabrało tak naprawdę nijakości.
Snując te rozważania znalazłam wreszcie odpowiedź na pytanie, dlaczego tak bardzo zachwycam się Twoim blogiem? Jest w nim to wszystko czego brakuje już dzisiaj współczesnemu człowiekowi w rzeczywistości, jest w nim normalność, prawdziwy człowiek i wszystko to z czym prawdziwość człowieka się kojarzy, nie ma w nim natomiast wszechobecnej już dzisiaj nijakości. Dziękuję!
Serdecznie i cieplutko Cię pozdrawiam
Karolina
To nie było za czasów komunizmu :)) Nie postarzaj mnie aż tak, przecież ledwie skończyłem dziewięćdziesiątkę, khe, khe..
UsuńA z systemami ISO też nie miało nic wspólnego. Jak napisałem brygady montowano ad hoc, bo taka była potrzeba. Szklarz wstawiał szybę w budynku sortowni, ale zanieść mu ją i podać mógł ktokolwiek, po to żeby np. jego kolega mógł w tym samym czasie wykonywać powiedzmy inna pracę na warsztacie. Nigdy ten "dołączony" nie stawał się fachowcem w nie swojej branży, co najwyżej mógł coś ew. potem sam zrobić, ale jednak wolniej i z większymi kłopotami. To tak jak ja dziś umiałbym zaszklić i zakitować okno, ale zapewne nie tak jak ktoś, kto robi to całe życie.
Ale za to pochwalę się, że jesienią 2013 sam sobie okna w domu wymieniłem zaoszczędzając 1000 zł plus minus. I też co się nakląłem jak szewc, to moje, ale okna są :)
Oczywiście "plastikowe", nie takie z kitem :))
Pozdrowienia
Niemota? Toż jak zaczniesz gadać to całkiem nieźle Ci idzie! ;)
OdpowiedzUsuńPotrafię i lubię godzinami nawijać z jedną osobą, zwłaszcza jeśli to kobieta (z facetem po około 45 minutach mam dość), przy dwóch jestem neutralny, ale się odzywam, a przy więcej jak dwóch staję się cichutką myszką. Zawsze taki byłem. Pewnie dlatego między innymi w rubryce praca wpisuję co wpisuję :)
Usuń