niedziela, 24 kwietnia 2011
Agata już tu nie mieszka - część trzecia
Kopalnia
Przez te tory biegłem nieraz z tramwaju za piętnaście siódma żeby tylko zdążyć do pracy. Również przez nie kilka lat później przemykałem popołudniami, gdy zamiast do swojego domu jechałem w odwiedziny do rodziców. Tutaj zawsze był ruch, dużo wagonów, kręcący się kolejarze, ci prawdziwi i ci kopalniani, a nadto patrolująca teren Straż Przemysłowa z bronią jak najbardziej palną.
Gdy się gdzieś jest lata zna się nie tylko samą topografię jako taką, ale i wszelkie jej atuty jak możliwość przejścia przez jakąś dziurę albo przeskoczenia przez mur. Pamiętam nawet swój pierwszy przemarsz tędy. To było jeszcze w czasie szkolnych praktyk, a więc w czasach PRL-u. Instruktor zwolnił nas wcześniej i chcąc być jak najszybciej w szatni przedzieraliśmy się z kumplami przez ogrodzenia, a potem kopalniane bocznice.
Już wtedy, jako klasowy kujon i pupilek wychowawców miałem jakieś wyrzuty sumienia, ale jednak perspektywa bycia „na wolności” dwie godziny wcześniej przeważyła. Paradoksalnie moim współtowarzyszom akurat moja obecność również dodawała odwagi, no bo skoro przewodniczący klasy zwiewa, to znaczy nie ma się czego bać. On oberwie najmocniej ;)
Poza dziurami w płocie najbardziej oczywistą drogą były bramy kolejowe. Teraz ich nie ma, zapewne dlatego, że z pomocą meneli znalazły się w jakimś skupie złomu. Można wchodzić, a nawet wjeżdżać choćby TIR-em. Ale ja z szacunku do tego miejsca zachowuję się tak jakby ogrodzenie nadal tu było i pstrykam zdjęcia najzupełniej legalnie pilnując, aby resztki wyciętych stalowych słupków mieć zawsze PRZED sobą.
Na Śląsku od dziesiątek lat praca w kopalni, nawet taka jak moja – na powierzchni, była pewną nobilitacją. Przecież kopalnie będą zawsze – powtarzano nam do znudzenia. Może dlatego patrzę na to miejsce z takim bólem. Mam prawo to powiedzieć, bo poznałem w swoim życiu zarówno biedę jak i głód; nie rozumiem ludzi, którzy okradają zakład, w którym kiedyś spędzili tyle lat. Tajemnicą poliszynela jest przecież, że grasujące tu prawie oficjalnie bandy złomiarzy składają się przynajmniej w części z byłych pracowników z natury rzeczy jak ja lepiej od reszty zorientowanych.
Kopalnia miała swój urok, nawet, gdy wracało się po dniówce na oddział w przepoconej flanelowej koszuli dźwigając jeszcze jakieś narzędzia czy pchając taczkę. To trochę inny świat niż ten znany za bramą. Uwielbiałem takie spacery w popołudniowym słońcu pomiędzy jej starymi budynkami, przyglądanie się malutkim lokomotywom i wagonikom sunącym długimi sznurami, chłonięcie uroku odmienności tego miejsca.
Kto nie chciałby mieć oranżady w kranie? Tutaj była! Cytrynowa, malinowa – do wyboru. Podkładasz butelkę, odkręcasz kran i leci! Prawda, że zabawne? Albo mleko na kartki. Ileż było kombinacji żeby je dostać i jak wielki skarb zanieść w półtoralitrowej butelce do domu! Kartki były tylko dla ciężko pracujących i stąd pobudzana ogólnym (nomen omen) pragnieniem sprawiedliwości społecznej kwitła spekulacja nimi, a nawet fałszowanie.
Czteropiętrowej szatni remontowanej w końcówce lat 80 już dziś nie ma. Nie ma także połączonej z nią markowni, magazynu odzieżowego (w magazynie pracowała piękna dziewczyna, dzięki której każde pobranie mydła czy ręcznika było przeżyciem estetycznym na miarę lotu w Kosmos!) i magicznej kuchni, w której to właśnie wspomniana oranżada leciała z kranów…
Nic. Tylko szczere pole.
A za polem…
Nie. Inaczej.
Jest jeszcze brama główna. Na początku mojej tu pracy obok szlabanu była tylko mała zielona wartownia, przy której przechodziło się pokazując przepustkę. Później wybudowano większą trudno powiedzieć, portiernię czy w ogóle korytarz, w którym były zegary do odbijania czasu pracy i kiosk z gazetką zakładową oraz innymi drobiazgami.
Ech! Nie poznał życia, kto nie przenosił pod nosem strażników „jaboli” w butelce po oranżadzie pomarańczowej! (Wino – 0,75 litra – oranżada -1,5 l. Nie dało się nie kupić dwóch win!)
Po lewej stronie była dyrekcja. Częściowo nawet jeszcze jest. Budynek oczywiście, bo trudno oczekiwać istnienia dyrekcji w nieistniejącej firmie. Coś tam się jeszcze dzieje, działają zarządy jakichś związków zawodowych itp. Ale to już inna bajka. Tym bardziej, że po cechowni ślad nawet nie został. Idziemy dalej. Dział transportu ciężkiego, a później dział szkolenia.
Powie ktoś – stare ruiny. (Młodych ruin raczej się nie spotyka) Ale to nie tak. Chyba po raz pierwszy dociera do nas dramat upływającego czasu, gdy ktoś lub coś, co BYŁO za naszego życia, także za naszego umiera. I dokładnie tak ja odczuwam to patrząc na te zdemolowane budynki, pokradzione pokrywy kanalizacji i zarośnięte prawie jak w Prypeci uliczki…
W dziale szkolenia, nominalnie zajmującym się „oswajaniem” nowych górników z kopalnią oraz organizacją (co logiczne) szkoleń dla reszty, mnie akurat przyszło się z firmą żegnać. Po prywatyzacji mojego oddziału trafiłem tu dla przeczekania okresu wypowiedzenia. Dziwne to doświadczenie pracować wespół z tymi, którzy zaczynają, gdy samemu się kończy.
Powybijane szyby, zdewastowane wnętrza. I ta cisza, tak obca temu miejscu.
Teraz najważniejsze. Mój oddział.
Takie nic, prawda? Mały budyneczek, barak właściwie.
Zanim złodzieje rozebrali tu wszystko co metalowe na brzegu chodnika była jeszcze barierka, a całość robiła nawet pozytywne wrażenie. Dziś z pewnością tak nie jest. To, co widać w drugiej niższej części budynku po lewej, to właśnie moje dawne miejsce pracy.
Jako uczeń odśnieżałem tą drogę i chodnik, skuwałem lód, zamiatałem. Jako pracownik czekałem tu nieraz na spóźnionego rankiem kierownika lub majstra. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż teraz. Po prawej stronie były tory kolejki, a za budowlanką (widoczne na kolejnym zdjęciu zrobionym z tyłu) garaże kopalnianych autobusów. Przewóz pracowników – kto jeszcze ma dziś taki luksus?
Zdjęcie kolejne to zaplecze oddziału. Okna sali śniadaniowej, warsztatu szklarskiego, dekarskiego i instalatorskiego. Tylne wejście.
Betonowe murki bliżej obiektywu to przegródki, pomiędzy którymi mieliśmy zawsze zapas żwiru i piachu na jakąś mniejszą robotę. Do tych większych sprowadzano materiał bezpośrednio na budowę.
I zanim ktoś pomyśli, że tęsknię, od razu przyznam, że nie. Nie tęsknię tak po prostu, ale boli mnie śmierć tego miejsca. Tym bardziej, gdy oprócz tzw. wolnego rynku odpowiadają też za nią zwykli menele wynoszący żeliwo i stal po to tylko by sprzedać je na złom…
Ale jaki mają wybór, gdy Kasa Zapomogowo Pożyczkowa dziś nieczynna?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.
Przeczytałam od deski, do deski obie części Twoich wspomnień i jestem autentycznie wzruszona. Tyle w nich emocji, wspomnień. Wyobrażam sobie Ciebie, Twoją minę piszącego ten post, zamyślającego się co chwilę, przypominającego jakieś fakty. To pięknie mój drogi Portierze, mam łzy w oczach :-)
OdpowiedzUsuńPateczka
Pateczka? Łaaaadnie brzmi ;)
OdpowiedzUsuńWidzisz, problem w tym, że ja właśnie nie muszę sobie takich sytuacji przypominać, bo są dla mnie tak samo świeże jak coś, co wydarzyło się tydzień temu. I chyba w tej "równodostępności" tkwi cały dramat.
Bo tego świata już nie ma.
Jak zwykle, ale zawsze świeżo BARDZO Ci dziękuję za miłe słowa. Wszystkiego dobrego!