Zmarli pół roku po sobie tak samo cicho i obco jak żyli. Jamnik też gdzieś zniknął. Został tylko pusty chylący się ku upadkowi domek. Nie, nie byłem na pogrzebie. Raz tylko odwiedziłem z kuzynem pusty dom szukając tam jakichś skarbów czy tajemnic. Znalazłem przeterminowane o trzydzieści lat proszki do prania i zarośnięte pajęczynami meble. I tak to trwało. Ogród dziczał, domek marniał, a złodzieje i miejscowi pijaczkowie co jakiś czas toczyli tu swoje małe wojny o terytorium.
Któregoś dnia na drodze zatrzymała się ciężarówka ze spychaczem na naczepie i okazało się że domek będzie rozebrany. Nie. Właściwie to nie rozebrany, bo nikt nie miał czasu ani ochoty na potyczki z tonami gruzu i drzewa. Będzie zburzony. Popołudniu zobaczyłem w ogrodzie jawnie już działających złomiarzy. Nikt ich nie gonił, nikt im nie przeszkadzał. Rwali kable, wyłamywali kraty z piwnicznych okienek… Któryś z nich widząc mnie machnął po przyjacielsku ręką proponując przyłączenie się do grupy. Poszedłem.
Skrzypiące schodki przed gankiem, ciasna sień, ciemne pokoje… Wszystko brudne i po części zdewastowane, ale jednak nadal wyglądające bardziej jak dom niż jak pusta rudera jakich wiele. Minęły długie lata odkąd byłem tu po raz ostatni. Miałem nadzieję, tak, nadzieję, że zobaczę puste pokoje i pleśń na ścianach, ale zobaczyłem dom. Nie budynek, ale DOM. Taki prawdziwy, za jakim się tęskni, o jaki się walczy, do którego się wraca. Nad przemoczonym kapiącą z dachu wodą łóżkiem wisiało ślubne zdjęcie. Jakby na przekór chwili czyste i lśniące. Spojrzałem w oczy dwojga osób na nim. Nie było tam brzydkiej grubej kobiety z koszem prania, ani zgarbionego przygłuchego dziadka którego pamiętałem z ławki przed domem na której siedział razem ze swoim psem. Zobaczyłem dwoje szczęśliwych młodych ludzi. Nawet na mnie nie spojrzeli, widzieli tylko siebie. Tak jak tego dnia kiedy przysięgali sobie wieczną miłość, tak jak tego dnia gdy on przenosił ją przez ten sam próg przez który ja sam przed chwilą przeszedłem. Byli piękni, szczęśliwi, bogaci. Bogaci przecież nie małym drewnianym domkiem w podrzędnej dzielnicy, ale sobą, swoim zakochaniem, swoją młodością, swoją nadzieją, która nawet teraz, gdy ostatni ślad ich istnienia miał rozpaść się w pył była silniejsza od rzeczywistości dookoła. -A to pan widział? – trącił mnie w ramię jeden z poszukiwaczy. -Tak. Wiem. – odparłem i odsuwając go wyszedłem najszybciej jak potrafiłem.
Obiecałem sobie, że naprawię obojętność z tych wszystkich lat, że zaraz, już, natychmiast, kupię film do aparatu i zachowam ich dom, ich zdjęcie, ich marzenia. Wycierając łzy przepraszałem ich w duchu za tych złodziei teraz i za pomstowanie na czarnego jamnika kiedyś, za obojętność, za powierzchowność, za wszystko…
Wracając następnego dnia z pracy miałem już aparat w torbie. Kupiłem rolkę filmu, zaplanowałem gdzie, co i jak sfotografuję. U dołu ulicy minęła mnie wywrotka. Na środku ogrodu ziała tylko dziura w ziemi, a zdziczałe drzewka leżały połamane gąsienicami spychacza.
Umarli.