Jedna z zimowych nocy 2009 roku upłynęła mi na gorącej dyskusji politycznej z człowiekiem, którego poglądy, doświadczenie, sympatie i antypatie, a nawet, co jednak ma swoje znaczenie, wiek, były zgoła odmienne od moich. I przez samo to już intrygujące.
Obaj swego czasu nosiliśmy transparenty na pochodach. Różne to były pochody i różne ich ideały. Obaj w coś wierzyliśmy, a następnie zawiedliśmy się i wycofali, by o dziwo spotkać się po latach dokładnie w połowie drogi od prawicy do lewicy.
On, zdeklarowany ongiś komunista, partyjny wykładowca i sekretarz POP-u oraz ja, na początku lat 90 ubiegłego stulecia rozgorączkowany prawicowy radykał. Dwa bieguny sceny politycznej. Jak na ironię najbardziej wyraziste z możliwych. Wrogowie.
A dziś po prostu portierzy.
A dziś po prostu ludzie.
Zwyczajni ludzie w tym samym miejscu, czasie i prawach. Tak samo marznący na mrozie i tak samo wyczekujący poranka, by wrócić cało i zdrowo do domu. Jak każdy na świecie niezależnie od koloru legitymacji partyjnej czy jej braku. Pijący tą samą herbatę, dzielący się tą samą cytryną i z konieczności liczący na pomoc tego drugiego w sytuacji zagrożenia.
Ruski pachołek i faszysta, Patriota i Prawdziwy Polak. Licytacja.
Tak. Od licytacji się zaczęło.
Od zarzutów.
Trochę jak gdybyśmy musieli włożyć na siłę dawno już przyciasne mundury i naoliwić przerdzewiałe karabiny. Już nie z przekonania, ale z przyzwyczajenia. Dla zasady.
Puste słowa. Slogany propagandowe.
Jedno i drugie po jakimś czasie się kończy. Zostaje człowiek. Tylko on jest niezmienny.
A więc fundament, na którym (w naszym przypadku) dwóch „właścicieli” zbudowało dwie zupełnie inne, niepasujące do siebie w żaden sposób budowle. Im większe, tym bardziej absurdalnie sobie obce. Tym bardziej oderwane od wszystkiego, co gdzieś, kiedyś, na jakimś etapie mogło nawet być słuszne i potrzebne w swojej odmienności.
To była długa noc. Zaczęła się od Stalina i Piaseckiego, pobiegła przez Poznań i Radom, zatrzymała się na Marcu, Grudniu i Sierpniu, na konstytucji z 1976 roku i pomnikach Dzierżyńskiego. Kręciła się wokół Stanu Wojennego, Okrągłego Stołu, Bolesława Bieruta, polskiego Wilna oraz równie polskich kartek na mięso.
Z każdą godziną docierało do nas, że dawno już obaj przestaliśmy wierzyć w tamte wzajemne oskarżenia i uprzedzenia, ale także, że ciężko jest rozmawiać i ich nie mieć, bo wtedy jak na złość okazuje się, że… zaczynamy się ze sobą zgadzać. Że od koloru sztandaru i dnia, w którym się nim wymachuje ważniejsze jest coś, co w nas obu było i jest jednakowo szczere i niezmienne.
Człowiek, Polska, Przyszłość.
I wtedy złość znika, a pojawia się wstyd…
Człowiek, Polska…
Ja wiem. To są wielkie słowa. Ale przecież piszemy je naszym codziennym szarym życiem wszyscy. To z nas się ich literki składają. I gdy już zrozumie się, jakim absurdem jest pisanie tego samego innym kolorem atramentu albo inną czcionką, a zarazem nazywanie czymś lepszym, szybko okazuje się, że do porozumienia i współpracy jest bliżej niż do wojny. I prościej.
Zapyta ktoś, a co z wiernością poglądom, a co z ideologią? Ano nic. Zostają na swoim miejscu w naszych sercach i umysłach. Tyle, że musimy nauczyć się je lepiej wykorzystywać. Bardziej budować niż burzyć i bardziej łączyć niż dzielić. I uczyć się. Od siebie, od innych, na błędach. Być lepszymi. To chyba jedyny egzamin w życiu, w którym skuteczne ściąganie jest zaletą.
Patrzę dziś na generała Wojciecha Jaruzelskiego i p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego siedzących razem na trybunie honorowej w czasie obchodów Dnia Zwycięstwa i o dziwo czuję dumę. Co myślę o Generale wie nawet on sam, bo nie omieszkałem kiedyś wysłać do niego maila i z pewnością nikt nie nazwałby go wiernopoddańczym, ale tam dziś nie siedzi Generał i Prezydent, tam siedzi Polska. Taka jaka jest i taka jaka była. Lepsza czy gorsza, bardziej AK czy bardziej „tej drugiej opcji”, bardziej po stronie ZOMO czy bardziej po ”naszej” to TAM nie ma znaczenia.
Polska bez przymiotników.
Bo wspólna.
Kurcze blade, kocham ją.