Wracam dziś zatem na Baranią właśnie, by doświadczyć raz jeszcze tego wszystkiego, co tak zauroczyło mnie tu jesienią. Ruszam jak poprzednio z Węgierskiej Górki innym jednakże szlakiem, bo uchodzącym za nieco trudniejszy czerwonym, czyli ostatnim odcinkiem GSB przebiegającym przez teren Beskidu Śląskiego.
Warto zapamiętać, że aż trzykrotnie szlaki czerwony i zielony (na Fajkówkę, skąd do szczytu Baraniej Góry dalej czarnym) dają tu możliwość „przesiadki” albo po prostu udziwnienia sobie wycieczki. Pierwszym ich spotkaniem jest oczywiście drogowskaz przed dworcem w Węgierskiej Górce, a dokładnie po drugiej stronie ulicy Zielonej (DK nr 69), do której ze stacji dochodzimy Kolejową mijając budynki spółki Metalpol, będącej następczynią słynnej, założonej jeszcze w początkach XIX wieku odlewni żeliwa.
Idąc stąd trasą czerwoną w prawo docieram ozdobioną sympatycznymi wbrew nazwie rzeźbami Aleją Zbójników do Urzędu Gminy (Hmm... Dziwne zestawienie...) a niedługo za nim skręcam w lewo i zataczając łuk dochodzę do Soły, przy której korycie zmieniam kierunek na powrót w prawo, zgodnie z jej biegiem. Tereny, które teraz mijam, to bardzo estetycznie zagospodarowany kompleks wypoczynkowo spacerowy Bulwarów nad Sołą powstały w 2009 roku i nadal rozwijany. Są tu trasy rowerowe, place zabaw, ławki, całkiem spory amfiteatr, oczko wodne, wiele alejek i… most zakochanych, łączący poprzez Sołę ulicę 3 maja z Traktem Cesarskim. Szlak turystyczny poprowadzono tędy zupełnie niedawno, czego dowodem niech będzie chociażby to, że moja wydana w 2012 roku mapa pokazuje jeszcze stary jego przebieg – ulicą Zieloną na wprost i za mostem drogowym w lewo. Oczywiście tak też można przejść, dochodząc potem „cysorką” od drugiej strony, z dołu, ale oznacza to o kilka minut dłuższy kontakt ze spalinami i hałasem, czyli raczej wątpliwą atrakcję. Most zaś (ten nowy – tutaj) warto odwiedzić z całą pewnością zarówno dla niego samego jak i atrakcyjności widoków, jakie oferuje. Imponująca łukowa konstrukcja, osiatkowane balustrady i podobno afrykańskie (???) drewno jako wyłożenie chodnika (most jest przeznaczony tylko dla pieszych i rowerzystów) robią bardzo korzystne wrażenie. Co do widoków nieco dalszych, to są one w tym miejscu raczej oczywiste, ale na szczęście nie mniej przez to urokliwe, a wreszcie przecież nie sposób nie wspomnieć tu o tym, dzięki czemu miejsce to, przynajmniej nieoficjalnie zdobyło sobie taką a nie inną nazwę, czyli o zakochanych. Przeniesiona z Zachodu moda sprawiła, że balustrady tego i wielu innych jeszcze w naszym kraju mostów pokryły się tysiącami kłódek z wypisanymi imionami i datami. Jest to, gdybym miał komuś wyjaśnić od podstaw, swoista forma nowoczesnych zaręczyn, czy może bardziej nadziei na nie w przyszłości. Sympatyczne to nawet, choć nie wiem czy wagowo przewidziane przez projektantów. Kłódek rzeczywiście jest sporo…
Idziemy dalej. Oto „cysorka”, czyli Trakt Cesarski powstały w XVIII wieku dla połączenia Krakowa i Wiednia. Nim skręcam w lewo i po kilku chwilach odbijam w las, aby wznosząc się dojść do kolejnego zakrętu. To ważne miejsce dla każdego, kto chciałby zerknąć na położony kilkadziesiąt metrów od ścieżki fort "Waligóra", bowiem możliwość zobaczenia go nie jest (a powinna być) zaznaczona na szlaku. Wystarczy jednak zapamiętać, że gdy nasza trasa zakręca w prawo do fortu zejść powinniśmy którąś z licznych ścieżek w dół – w lewo.
Ogromny, porośnięty zielonymi mchami betonowy kolos to jeden z planowanych dziewięciu (wg innych źródeł - szesnastu) a zrealizowanych pięciu fortów obronnych powstałych krótko przed II wojną światową w związku z zagrożeniem naszych granic powstałym po zajęciu przez Niemców Czech i zwasalizowaniu Słowacji. W walkach, które przyniosły Węgierskiej Górce miano Westerplatte Południa odegrał raczej drugoplanową rolę, a większość uszkodzeń, jakie nosi, powstała podczas ostrzału przeprowadzonego przez hitlerowców już po walkach na potrzeby realizowanego filmu propagandowego. Po wojnie fort wykorzystywany był w latach 60, jako punkt dowodzenia podczas manewrów wojskowych. Obecnie niszczeje. Nie ma możliwości zwiedzania go wewnątrz. Muzeum związane z wojną obronną 1939 można za to obejrzeć w innym forcie, noszącym nazwę „Wędrowiec”, a znajdującym się także na trasie szlaku czerwonego, tyle że w kierunku Beskidu Żywieckiego. Jako ciekawostkę dodam tu, że w okolicy „Waligóry” (niżej – w kierunku Soły) znajduje się jeszcze a raczej znajdował inny fort - „Włóczęga”, na którym dziś… stoi prywatny dom. Zastanawiające jest, co śni się lub śniło jego mieszkańcom…
Ech, jak się człowiek naogląda telewizji…
Cichym, magicznym wręcz lasem i łagodnie wznoszącą się ścieżką mijam kolejne polany, leśne dróżki i drogi aż wreszcie skręcając nieco już bardziej stromo w prawo docieram do miejsca, które pierwotnie biorę za Halę Radziechowską, a które jest tylko charakterystycznym punktem widokowym i zwrotnym zarazem trasy czerwonej na długo przed nią. Docierając tu do granicy gminy Radziechowy szlak zmienia nagle kierunek rysując jakby odwróconą literkę V i pnie się dalej w górę ku szczytowi Glinnego, ale grzechem byłoby minąć ten dziwny nieco zakręt w marszu. Po lewej stronie mamy tu kilka źródełek z nadającą się do picia wodą, zaś po prawej zapierający dech w piersiach (tak że woda jak najbardziej na miejscu) widok na Beskid Żywiecki i ogrom kotliny pomiędzy nim a naszą drogą. Dobre miejsce na krótką przerwę, wykonanie kilku zdjęć, a przede wszystkim nacieszenie oczu i duszy tym naprawdę nieczęsto spotykanym pejzażem.
Po kilkuminutowym odpoczynku ruszam dalej. Mijam kapliczkę, zaraz za nią utwardzoną drogę i wreszcie przez plamę lasu, w którym spotykam pierwszy dziś a bardzo niepokojący mnie śnieg dochodzę do kamienistego podejścia. Przed nim jeszcze skręcając ścieżką bez znaków w lewo mógłbym tu po raz trzeci dziś "rozmyślić się" i przejść do szlaku zielonego dołączając doń na Czerwieńskiej Grapie. Ponieważ jednak trasy nie zmieniam, to już w pełnym słońcu stromo raczej, ale też nie za długo maszerując docieram po kilku minutach do szczytu.
Glinne (1034 lub wg innych źródeł 1026 m n.p.m.) to góra, o której wcześniej nie słyszałem, to znaczy, jeśli mam być szczery słyszałem właśnie w kontekście szlaku czerwonego, ale pomyliłem ją z przełęczą Glinne, która znajduje się w Beskidzie Żywieckim i uważając za przełęcz zlekceważyłem. Niesłusznie, bo szczyt to niewątpliwie piękny i wcale wysoki, a dodatkowo udostępniający rozległą panoramę od Baraniej Góry począwszy, poprzez Skrzyczne, aż do Kotliny Żywieckiej. Wprawdzie w starszych przewodnikach opisuje się go jako zalesiony, ale jak większość okolicznych gór jest niestety i on przy wierzchołku porośnięty już tylko trawami i krzakami spośród których wystają kikuty uschłych drzew. Grzbiet jest dość rozległy, płaski, przypominający chociażby odcinek szlaku pomiędzy Magurkami, do którego z tego miejsca jeszcze kawał drogi, ale nie odbiera mu to w niczym klimatu góry potężnej i bardzo wysokiej, ponieważ tworzą tenże klimat ogromne przestrzenie wokół. W jedną z nich – w prawo – skręca teraz szlak czerwony obniżając się dość znacznie i następnie wznosząc. To sytuacja, o której już nieraz wspominałem. Z bólem, rozumianym dosłownie i w przenośni, oddaje się każdy zdobyty metr wysokości, gdy się wie, że za chwil kilka trzeba go będzie wydeptywać ponownie…
Przede mną podejście na Halę Radziechowską. Najpierw w słońcu, dość stromo pod górę, ale zaraz potem już płasko w lesie, skręcając w lewo poprzez śnieg. I tym razem ten śnieg jest zupełnie serio, już nie jako łaty leżące tu i ówdzie, ale po prostu w formie jednej wielkiej bieli. A jej środkiem po grubej warstwie połyskującego lodu wiedzie ledwie widoczna ścieżynka…
A ja tymczasem idę dalej. Z hali lekko w lewo, potem w prawo i pomiędzy zaroślami do wspomnianego wyżej odgałęzienia szlaku zielonego z Ostrego. Wbrew pozorom nie jest to jednak szczyt Magurki Radziechowskiej, do którego jeszcze kilka minut coraz łagodniejszą i wreszcie zupełnie płaską ścieżyną. Szczyt ów zaś nieoznaczony niestety żadną tabliczką odnajdziemy wypatrując po prawej sporego kopczyka kamieni.
Piękne stąd i warte uwiecznienia są widoki zarówno na Skrzyczne jak i całe pasmo do Baraniej Góry. Kilka metrów od ścieżki zobaczyć można także charakterystyczne wychodnie skalne, które zresztą pojawią się za kilkanaście minut także na samym prawie szlaku. Rozglądam się wypatrując śniegu, ale poza celem mojej wycieczki nie widzę go nigdzie. Cóż, mógłbym stąd cofnąć się do Ostrego, ale to byłaby zbyt skromna jak na moje ambicje trasa albo ominąć Baranią schodząc przez Cienków do Wisły, ale to z kolei byłoby niewiele krótsze a już znane. Chyba więc wyboru nie mam.
Krajobraz na odcinku pomiędzy Magurkami do złudzenia przypomina ten z Glinnego. Jest połogo, nie ma zbyt wielu drzew, ścieżkę otaczają tylko wysokie trawy, a grzbiet, którym idę ogromne doliny. I tylko cisza, lekki wiatr. Przyszłość i przeszłość jak na dłoni. Lubię to miejsce.
Oto szczyt (1140 m n.p.m.) i szlak zielony ze Skrzycznego przez Malinowską Skałę. Wraz z moim, czerwonym, oba prowadzą teraz w lewo wprost na Baranią Górę. Chwila zastanowienia przez połamanym wiatrami drogowskazem i ruszam na spotkanie przeznaczeniu.
Najpierw jednak obniżając się ku przełęczy napotykam kilkunastoosobową grupę turystów. Doświadczenie uczy mnie, że najlepiej przyjrzeć się tym idącym na końcu… Nie jest dobrze, oj nie jest. Czerwony jak burak (albo jak ja, gdy w podstawówce kazano mi (sic!) pocałować najładniejszą dziewczynę w klasie) młody w sumie człowiek nie jest w stanie nawet odpowiedzieć na moje powitanie, a przecież… przecież schodzi z góry!!!
W najniższym punkcie przełęczy zatrzymuję się ponownie. Przede mną po lewej roztaczają się niesamowite wręcz widoki, a nieco dalej jak na dłoni mam całą prawie do tej pory przebytą trasę. Sporo jej, przyznaję, a przecież ze szczytu też jeszcze kawałek będzie. No ale nic, idziemy!
Ścieżka odbija teraz pozornie w prawo, by po chwili zwrócić się w lewo i już zdecydowanie bardziej stromo ruszyć trawersując zbocze. Początkowo jest sporo błota, kałuż i tylko plamy topniejącego śniegu, ale z każdym metrem ten ostatni zaczyna dominować. I oto docieram do najtrudniejszego dziś i zarazem we wszystkich dotychczasowych wycieczkach fragmentu. Z szerokości najpierw drogi, potem chodnika szlak skurczył się tu do ledwie „jednoosobowej” ścieżynki ze sporą ilością kamieni, dziur i uskoków, a nadto wznoszącej się nad dość stromym jak na Beskid Śląski zboczem. I wszystko to już w pełni zaśnieżone i zmarznięte.
Trach!!!
I nic, tylko mój puls jak walenie młotem.
Padłem na stok wbijając palce w twardy śnieg. Kij zjechał gdzieś w dół razem z bryłą, w którą wbiłem go przed sekundą tuż za sobą.
Jeszcze chwila dla uspokojenia oddechu. Jeszcze sekundka.
Ostatnie metry pokonuję przytulony prawie do zbocza i wybijający to dłońmi „uchwyty”, to znów butami „stopnie”. Pięć, metrów, cztery, trzy, dwa…
Jestem.
Ścieżka znów ma szerokość miejskiego chodnika. Co za ulga dla człowieka z dożywotnim lekarskim zakazem pracy na wysokości! Co za ulga…
Spoglądam na dłonie. Opuchnięte, czerwone, obolałe. Ale jestem. Doszedłem. Dałem radę. Z tego wszystkiego zapominam nawet zrobić zdjęcie. Słyszę tylko swój zmieniony głos nagrywając kilkunastosekundowy filmik.
Czy to podejście naprawdę jest takie trudne? Zależy kiedy i dla kogo. Latem jest to po prostu kamienista ścieżka, jakich przeszedłem wiele. Znacznie od większości z nich węższa, ze sporą ilością uskoków, ale to tyle. Podobny nieco do niej fragment napotkamy na przykład na szlaku niebieskim schodząc z Baraniej do Wisły. Ale tutaj ten śnieg plus niepewność po potknięciu zrobiły swoje. Zjeżdżając w dół zapewne bym się nie zabił, ale już połamać mógłbym, a sterczące pnie i wyrwane drzewa też dobrze nie wróżą przy bliższym spotkaniu. Lepiej nie sprawdzać.
Szlak zakręca łagodną serpentyną w prawo i oto przede mną w dużej jeszcze odległości, ale już widoczna doskonale wieża widokowa. Jestem naprawdę zmęczony. Co kilkanaście metrów robię przerwę, ale koniec końców dowlekam się do szczytu (1220 m n.p.m.) i przysiadam na jednej z ławeczek. No cóż, czasem przejścia raczej nie mogę się pochwalić. Po odliczeniu krótkich przerw i zejścia z trasy do fortu „Waligóra” mam i tak co najmniej 30 minut opóźnienia. Bywało lepiej.
O wieży widokowej opowiadałem już przy okazji wycieczki piętnastej, dziś więc jako ciekawostkę dodam tylko, że wcześniej, do lat 60 ub. wieku była tu zupełnie inna wieża, drewniana, która niestety spłonęła. Tą którą znamy dziś wybudowano dopiero w latach 90, zaś Władysław Krygowski w swoim słynnym przewodniku (moje wydanie 1974 rok) opisywał widok z tamtej, dawnej wieży jak zaznaczał „na wypadek jej odbudowania”. Ciekawostką drugą niech będzie fakt, że żelbetowy pik na szczycie (stoi wewnątrz konstrukcji) pochodzi jeszcze z czasów austro-węgierskich. Proszę pomyśleć jakiż wtedy produkowano doskonały cement!
Schodzę z wieży i poprawiam plecak. Jeszcze jakaś kanapka i czas wracać na szlak. Młody wędrowiec, który (kolejka obowiązuje!) dopiero teraz wstał z ławki dopytuje starszego już ruszającego w dalszą drogę, gdzież też jest… Skrzyczne i czy to daleko. O matko i córko! W góry bez mapy to samo w sobie bezmyślność, ale bez podstawowej orientacji w szlakach to już dramat. Zwłaszcza, gdy się idzie samemu. Zanim ktoś pomyśli, że się wymądrzam od razu mówię, że nad doświadczeniem (nawet tak mikrym jak niżej podpisanego) górować powinna pokora. Sam nawet na Klimczok zabieram mapę i przewodnik. O tym jak bardzo mogą się przydać opowiem przy okazji wspominania wycieczki dziewiętnastej już wkrótce.
Tymczasem pora na mnie. Błotnistą ścieżką ruszam wzdłuż lasu w stronę Wierchu Wisełka (1192 m n.p.m.) i stamtąd mijając po lewej znany mi z jesieni szlak czarny do Kamesznicy kieruję się w stronę schroniska na Przysłopie. Na tym odcinku trasa jest, jeśli tak mogę powiedzieć trójkolorowa. Kolor niebieski prowadzi przez Karolówkę, Koniaków i Sołowy Wierch do Zwardonia (na odcinku od Karolówki jest to część mojej wycieczki trzynastej), czerwony przez Stecówkę na Kubalonkę (a potem dalej na Stożek, Czantorię, Równicę i do Ustronia), zaś zielony do Istebnej i na Kiczory. Chwilowo jednak jak wspomniałem wszystkie wiodą na Przysłop.
I cóż, widoków stąd nie ma w zasadzie żadnych. Najpierw las, potem polanka i znów las. Ścieżka prawie cały czas mocno oblodzona a dookoła między drzewami śnieżne łaty. Kilka razy na trasie pojawia się charakterystyczny dla tej góry obrazek, czyli pnie drzew ułożone jako chodnik. Poza tym drzewa, drzewa, drzewa. I lód, i śnieg, i kamienie. Wreszcie szlak mocniej się obniża, a lód zamienia najpierw w wodę, a potem znika całkowicie. Przede mną opadająca w lewo polana Przysłop (880 - 995m n.p.m. Niektórzy używają nazwy Przysłup).
Niezmiernie ciekawi mnie schronisko, o którym tyle słyszałem, a którego nigdy jeszcze nie widziałem „własnoocznie”. Wieści głoszą, że jest brzydkie i w tej brzydkości konkurować może jedynie ze schroniskiem na Skrzycznem, które znam i które może nie jest ładne, ale jakoś szczególnie mojego poczucia estetyki nie razi. No to uwaga… Trzy, dwa, jeden. Taaadaaam!!!
Blok. Normalny dom wczasowy z lat 70 lub 80 XX wieku. Na pewno nie jest nieurodziwy, po prostu postawiono go nie na miejscu. Byłem przygotowany na coś znacznie gorszego. Być może jednak ktoś, kto zobaczył np. „dwór” Skibówki albo hotel Gołębiewski (i nadal żyje) jest uodporniony na pośledniejszą brzydotę. Tak to sobie wykoncypowałem.
Zaraz za rzeką, czy może tutaj bardziej strumieniem szlak znów zmienia kierunek. Bardzo łagodną drogą wiedzie w prawo. Tutaj po lewej stronie warto przyjrzeć się krzyżowi z datą 1864 i raczej młodszej od niego acz niemniej interesującej kamiennej kapliczce, którą został obudowany.
Spodziewałem się teraz, jeśli mam być szczery, jakichś stromizn i kamieni, a tu proszę, mam pod nogami prawie że wiejską drogę, płaską zresztą nomen omen jak deska i do tego wiodącą skrajem przepięknej doliny, której drugą stroną schodzi szlak czerwony. Za plecami widać jeszcze Przysłop, a przede mną kolejna połać lasu, za którą niespodzianie dostrzegam znajomy drogowskaz i… Karolówkę (931 m n.p.m.). Doprawdy, trudno uwierzyć, że to aż tak blisko.
Karolówka w przewodnikach opisywana jest z reguły, jako węzeł szlaków. Spójrzmy zatem jakież je tu mamy do wyboru. Patrząc zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara pierwszy jest żółty do Kamesznicy, chwilowo w tym samym kierunku niebieski do Zwardonia, na wprost zielony do Istebnej i po prawej czarny łącznik do czerwonego z Baraniej. Ja postanawiam trzymać się zielonego i ruszam na wprost. Ścieżka łagodnie obniża się wiodąc piękną łąką z widokiem na Gańczorkę i Ochodzitą i już, już wydaje mi się, że będzie to trwało może godzinę, może półtorej, gdy po niecałym kwadransie okazuje się, że stoję na asfalcie w Istebnej! A przecież według drogowskazu trasy zostało mi na dwie godziny! No i w tychże dwóch godzinach tkwi sekret. Miejsce, w którym się znajduję, to przysiółek Istebnej – Pietraszonka (słynne studenckie schronisko - Chatka AKT po lewej, szlak skręca w prawo), a od niego jeszcze długo, bardzo długo maszerować już będę do centrum drogą. Zdegustowanych tym faktem uprzedzam od razu, że innej możliwości nie ma. Ewentualnie można wrócić na Karolówkę i zejść żółtym do Kamesznicy, ta trasa ma tylko 50 minut.
Zresztą zabudowania wkrótce się kończą a droga prowadzi cichą pół leśną okolicą łukiem w lewo aż do rozstaju, na którym z prawej dochodzi inna – wiodąca od Stecówki (tam szlak czerwony Barania Góra – Kubalonka). Kolor zielony zaś wiedzie nadal prosto pomiędzy kolejnymi gospodarstwami. Warto w tym miejscu przyjrzeć się ciekawej przydomowej kapliczce, którą mijać będziemy po lewej stronie. Okolica nadal średnio zaludniona, wokół spokój, ruch samochodowy praktycznie żaden, a widoki bliższe i dalsze wciąż atrakcyjne.
Oj, nie. Chyba bym nie chciał. A Państwo?
Na pociechę jest PKS. Już na dole, przy wspomnianym nieczynnym schronisku. Kilka kursów dziennie, ale jeśli się dopasować… Albo dojechać tu z Istebnej, aby dopiero rozpocząć trasę? No to już jest coś. Oczywiście jak uczy mnie doświadczenie na autobus o tej porze (jest prawie 16:30) nie mam co liczyć, pozostaje mi marsz asfaltem wzdłuż Olzy wespół ze szlakiem żółtym z Koniakowa, który tu właśnie do mnie dołączył, a odejdzie w kierunku Kawulonki za około 30 minut.
Stopień trudności: Wysoki. Trasa bardzo długa.
Up& Down: Od dworca kolejowego równo, od Mostu Zakochanych stale wznosząco, miejscami bardziej stromo aż do Glinnego, dalej w dół i znów do góry na Halę Radziechowską, potem wznosząco do Magurki Radziechowskiej, dalej do Wiślańskiej raczej płasko, zejście w dół na przełęcz i podejście na Baranią Górę strome. Od szczytu do Wyrchu Wisełka lekko w dół, podobnie, choć miejscami ostrzej do Przysłopu, krótkie zejście i do Karolówki szlak bardzo łatwy, znów krótko w dół łąką do Pietraszonki i dalej już do końca bardzo łagodnie w dół asfaltową drogą.
Atrakcje widokowe: Most Zakochanych i widoki z niego, panorama z punktu widokowego ponad mostem, fort „Waligóra”, charakterystyczny zakręt przy podejściu na Glinne i potem do szczytu Baraniej właściwie wszystko. Fragmenty trasy z Pietraszonki.
Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Węgierskiej Górce i Istebnej. Schronisko na Przysłopie, Chatka AKT w Pietraszonce.
Komunikacja: Do Węgierskiej Górki dojazd koleją lub autobusami, z Istebnej połączenia autobusowe do Wisły (tu kolej), Ustronia, Skoczowa i Cieszyna.
Opis marszruty: Z Węgierskiej Górki aż do Przysłopu szlak czerwony (GSB), od schroniska do centrum Istebnej szlak zielony.
Odległość: 22,9 km. Mój czas przejścia (po odliczeniu postojów) około 8 godzin i 30 minut.
Opinia: Trasa bardzo długa, męcząca, choć bez trudności orientacyjnych. Nie polecana przy zalegającym śniegu.
Możliwości zmian: 1. Start z Węgierskiej Górki kolorem zielonym i przejście do czerwonego przy forcie lub na Glinnem, 2. Zejście z Przysłopu kolorem czerwonym np. na Kubalonkę lub czerwonym i czarnym do Wisły przy Zameczku, 3. Zejście z Karolówki szlakiem żółtym do Kamesznicy.