9 października 2014
GOLESZÓW – POLANA STOKŁOSICA
A teraz, proszę bardzo, odwracamy się tylną częścią ciała do dworca (zupełnie jak PKP zrobiło to względem nas zamykając go na cztery spusty) i ruszamy drogą pośród pól kukurydzianych w stronę miasteczka. Nie od rzeczy będzie tu zauważyć, że niejaki Nikita Chruszczow gdyby żył, co mu się od prawie półwiecza nie zdarzyło, byłby zachwycony. Jego ulubiona roślina porasta tu ogromne pola i przyjemnie mruczy na wietrze, jak gdyby kołysząc się chyliła czoła przed trudem chłopów i robotników. Albo coś w tym guście. W każdym razie robi wrażenie.
My zaś dla odmiany robiąc pierwszy zakręt, po kilku minutach marszu docieramy do małego, cichego skrzyżowania, na którym odbijamy w prawo z ulicy Dworcowej w Wolności i nią podążając napotykamy znów linię kolejową skręcającą tędy do Ustronia. Jak opowiadałem Państwu poprzednim razem przebieg torów został jeszcze w XIX wieku podporządkowany potrzebom przemysłu czy też może bardziej oszczędnościom związanym z wszystkim tym, co go nie dotyczyło. Stąd i stacja w Goleszowie znajduje się przed czy jak kto woli poza, a nie w samym miasteczku.
Po przejściu rozwidlenia (w prawo ulica Ławki – my w lewo) wkraczamy pomiędzy gęściejsze tu już zabudowania. Agata trzaska z zapamiętaniem zdjęcia dokumentując w szczerym zachwycie to rozpadające się stare chałupy, to znów nietypowe rośliny czy ozdoby ogrodowe, a ja obojętnie z miną starego trapera, co to z niejednej czekolady rodzynki wydłubywał spokojnie przemieszczam się za nią. Plus minus dziesięć razy z jednej na drugą stronę drogi…
Przed nami znów skrzyżowanie, za którym widać już bardzo ładny i warty odwiedzenia kościół pw. św. Michała Archanioła powstały w 1914 roku. Tutaj szlak skręca w prawo, tuż za siedzibą miejscowej straży pożarnej, w ulicę 1 Maja. Mijamy Urząd Gminy (kolejny interesujący architektonicznie obiekt na trasie!), kilka sklepów, i docieramy do Cieszyńskiej, którą kierujemy się w lewo obok dawnej przychodni zakładowej goleszowskiej cementowni. Najbardziej miejski odcinek naszej wycieczki zbliża się tym samym powoli do końca. Przechodzimy wreszcie, ciągle idąc na wprost, w spokojną Grabową, z niej w Jasną i lekko pod górkę docieramy do jeziora Ton. Kto poczuł się już zmęczony, może w tym miejscu zejść. Nie, nie, bez obaw, zejść ze szlaku i to także tylko chwilowo - schodkami w dół ku pięknemu jezioru ukrytemu w dolince. Mamy tu ławki, ścieżkę spacerową i poczucie obcowania z prawdziwą naturą. Złudne nieco, gdy się zważy, że jezioro jest sztuczne, znajduje się w dawnym wyrobisku, a dodatkowo jego nazwa zapewne przez słowiańską romantyczność autorów map i przewodników często zmieniana na Toń (głębię, topiel) brzmi jednak stanowczo Ton i pochodzi od niemieckiego określenia… gliny, czyli romantyzmu ma w sobie tyle, ile nie przymierzając pikielhauba albo inny panzerfaust. Niemniej jednak, gdy się o tym wszystkim nie myśli widok jest naprawdę czarujący…
Trasa kreśli teraz łuk w lewo i zagłębia się w las, po chwili mijając skocznię narciarską i dojście do tarasu widokowego nad (w dosłownym tego słowa znaczeniu - czyli wysoko) jeziorem. Idziemy odtąd już wznoszącą się ulicą Olimpijską, ale na Grabową niedługo wrócimy, dokładnie na kolejnym rozwidleniu. No właśnie. Grabowa po raz drugi, skręt w prawo i oto zza drzew wyłania się Hubertówka - sympatyczna siedziba miejscowego koła łowieckiego. Proszę jednak nie schodzić tu na szerszą i wyraźniejszą dróżkę w stronę samego budynku, to nie to, szlak nadal wiedzie prosto i prowadzi dalej groblami, po których niegdyś kursowała przemysłowa wąskotorówka.
My skręcamy w lewo.
Dochodząc do rozwidlenia kierujemy się prawą odnogą w ulicę Turystyczną i tak docieramy do kamieniołomów w Lesznej Górnej. Obiekt to na swój sposób ciekawy, warty może sfotografowania, ale jednak też mocno irytujący swoją obecnością (uwaga na godziny odstrzału!), podobnie zresztą jak „włóczący się” turyści drażniący są zapewne dla kierowców ciężarówek i samej obsługi zakładu. Wszyscy na wszystkich patrzą więc raczej krzywo, ale cóż począć, we didn't start the fire* jakby to zaśpiewał Billy Joel. Na szczęście jednak odcinek stricte przemysłowy nie trwa długo. Idąc na wprost obok głównej bramy skręcamy mostkiem przy budynku dyrekcji w lewo i znów wchodzimy w las. Koniec, kropka. Po wszystkim. Teraz będzie tylko lepiej. Uff…
Niektórzy autorzy sugerują darowanie sobie Jasieniowej i rozpoczęcie marszu od Dzięgielowa, dokąd można dojechać autobusem np. z Cieszyna, ale proszę zwrócić uwagę, że najgorszego odcinka i tak się tym sposobem nie ominie, a za to straci się wspomnianą Jasieniową i jezioro w Goleszowie. Moim zdaniem nie warto robić takiej oszczędności.
Zbliżamy się teraz do dawnego schroniska „Pod Tułem”, które jednak spokojnie możemy wykreślić sobie z planu, jako że od 2006 roku jest już tylko prywatną restauracją i nawet antyreklamuje się („restauracja nie pełni funkcji schroniska!”) stosownymi plakietkami na słupkach szlakowych. Gdy zatem zobaczymy przed sobą ów przybytek nie marnujmy nań czasu, tylko skręćmy od razu w drogę odchodzącą z naszej w prawo, a niedługo potem z niej także w prawo w wąziutką ścieżkę schodzącą stromo ku potokowi Łabańskiemu. Wzdłuż niego teraz skierujemy się w lewo, a potem odbijemy łagodnie pod górę. Oznakowanie szlaku jest tu dość słabe, stąd ten może nieco irytujący bardziej szczegółowy opis z mojej strony, ale na pocieszenie dodam, że ścieżka jest dość wyraźna i raczej trudno ją zgubić.
Powtórzę też w tym miejscu słowa, które Agata usłyszała ode mnie kilka a może i kilkanaście razy. Czekaj jeszcze chwilkę, zaraz zobaczysz, że warto było! Poczekajcie i Państwo a nie pożałujecie! Szlak wspina się teraz starym lasem trawersując zbocza Tułu (621 m n.p.m.) i daje możliwość przyjrzenia się imponującym zwłaszcza jak na tak małą górę stokom po lewej. Grube pnie drzew, mech, zarośla, prawie jak na Baraniej Górze. Na pewno podobnie w każdym razie. I oto wychodzimy na łąkę. Ach, łąka! To nie jakaś tam zwykła łąka. To ogromna, przeogromna połać rozgrzanej słońcem zieleni z dodatkowo jeszcze przepięknymi widokami po prawej. Po lewej zaś wita nas szczyt Tułu, zwanego niegdyś „górą storczyków” z racji wielkich ilości wszelakiego kwiecia i do dziś istniejącego, choć w zmniejszonej formie siedmiohektarowego użytku ekologicznego „Góra Tuł”. To właśnie w jego stronę skręca szlak lekko się jeszcze wznosząc.
I tutaj spotyka nas niespodzianka. Najpierw irytująca. Obok krawędzi lasu napotykamy tablicę informacyjną, wyłamaną, czy też niezamontowaną gdzieś ze zdjęciem… owiec na hali i informacją jak to tam kiedyś w górach bywało. Parskamy śmiechem i zgodnie stwierdzamy, że jak tak dalej pójdzie, to niedługo na turystę czekać będą QR kody i prezentacje audiowizualne zamiast prawdziwych widoków i wtedy…
Definitywnie już „zdezynfekowani emocjonalnie” po przykrych wspomnieniach z Lesznej Górnej wkraczamy z uśmiechem na polną drogę dochodzącą tu z lewej i nią podziwiając panoramę wolno dochodzimy do samotnego gospodarstwa. Przed nim zaś napotykamy kolejne stadko, tym razem identycznych kropka w kropkę czarnobiałych kotków. Jest ich bodajże sześć, jeśli nie więcej i właśnie w towarzystwie swojej mamy wyległy na słoneczko nic sobie nie robiąc z oszczekującego cały świat psa tuż za stodołą. Widoki sielsko anielskie po prostu.
Jak wspominałem szlak czarny aż do Małej Czantorii jest raczej rzadko uczęszczany, a szkoda, bo plenery tu są jednak mocno odmienne od typowych w Beskidzie Śląskim. Malutkie zupełnie góry wydają się bardziej puchate, mają też łagodniejsze kształty. Do tego rozciągają się między nimi wspaniałe czyściutkie łąki wyglądające prawie jak dywany. A jeśli dodać okoliczne krowy, owce, konie, koty i psy otrzymamy bajkową przestrzeń, której opisać nie sposób, a zobaczyć warto.
Rozglądamy się wokół i nagle dociera do mnie, że nie powiedziałem Agacie, że cel i to dopiero pośredni naszego marszu to akurat toto na wprost – największe co widać…
Około jedenastej trzydzieści najedzeni i wypoczęci ruszamy dalej. Polna droga schodzi teraz lekko i zmienia się w asfaltową, którą ogromnym łukiem w lewo łagodnie kierujemy się ku Czantorii. Cały czas towarzyszą nam rozległe pastwiska, letnie zupełnie kolory i temperatura. Jak na razie jest spacerowo. Po prostu spacerowo.
Ścieżka skręca tu nagle w lewo i… znika. Strome i kamieniste podejście jest jakby wizualnie rozmyte. Idziemy po prostu do góry którędy kto chce byle mając w zasięgu wzroku znaki. Jest ciężko. Na tyle ciężko, że Agata mimo swoich uprzedzeń co do takich specyfików podpija mój napój niby to energetyzujący w pełnym przekonaniu, że… doda jej skrzydeł. Efekty są jednak, powiedzmy to sobie szczerze, raczej skromne. Na szczęście jednak ktoś dobry i mądry wpadł na pomysł zainstalowania dokładnie w połowie podejścia ławek, na których… nie, nie siadamy, NA KTÓRE PADAMY i udajemy, że tak właśnie mieliśmy w planie. Po kilkunastu minutach z umiarkowanym entuzjazmem zbieramy się w dalszą drogę. Szlak znów zwęża się do typowej ścieżki i serpentyną doprowadza nas najpierw do zetknięcia z kolorem żółtym z Ustronia a chwilę później do szczytu. Hurra!!!
Na ostatnich metrach nastrój niespodziewanie poprawia nam pan maszerujący żwawo w dół z miną pożeracza szlaków, który jednak po minięciu nas o kilkanaście metrów szybko zawraca i zażenowany nieco stwierdza: Musiałem gdzieś coś przegapić, to nie tutaj…
I niech to będzie argument dla wszystkich niepewnych swoich sił, ekwipunku czy orientacji. Mylą się, męczą i wkurzają nawet najlepsi. Nie ma się co przejmować jeśli coś nam nie wyjdzie jak tego chcieliśmy.
Ha ha! A propos nie wyjścia. Na zegarku trzynasta. Według planu od godziny powinniśmy być u celu, od którego dzieli nas… godzina właśnie. No dobrze, były dwie dłuższe i chyba trzy krótsze przerwy, ale i tak…
Ano właśnie. Najgorsze jako się rzekło za nami. Mała Czantoria zaś, choć piękna z dali, na szczycie nie oferuje jakichś oszałamiających panoram, gdyż jak to kiedyś napisałem ma on kształt „odwrotnego irokeza”, czyli jest jakby śladem po kolejce linowej, której tu rzecz jasna nie ma i nie było. Krócej mówiąc szersze widoki zasłania nam las. Jeżeli jednak staniemy tyłem do ścieżki z której przyszliśmy zobaczymy po lewej coś tam plus minus na Goleszów a po prawej… no, tu dużo ciekawiej. Po prawej szczyt Wielkiej Czantorii i (na razie) fragment rozległego siodła między obiema górami. I tam też właśnie należy się udać.
Trudno to skomentować bez używania słów powszechnie uznanych za obelżywe, tym bardziej, gdy po chwili widzimy jak to jakiś miejscowy „szef” dojeżdża do zabudowań stacji samochodem, aby coś tam ważnego ze swoimi pracownikami pomierzyć. Że mógł wjechać „swoją” kolejką, że mógł nie zniszczyć szlaku, nie dawać złego przykładu, zastanowić się, to wszyscy wiemy. Nikt jednak nie wie, co przy takich jak on ludziach zostanie z naszych gór za lat dziesięć czy dwadzieścia…
Idziemy sobie zatem powolutku, wręcz noga za nogą, mijając nielicznych turystów i wreszcie około 14:35 dowlekamy się do szczytu. Niewiarygodne, prawda? Ponad dwie godziny po czasie! Ale jeśli odliczyć przerwy chyba nie jest aż tak dramatycznie.
Przed nami po prawej słynna czeska wieża widokowa i mini bar, a na wprost polskie stoiska z pamiątkami i także jakiś skromny bufecik. Pomiędzy tym wszystkim skręcający przez środek polany pas granicznych słupków i oczywiście oznaczenie szczytu, pod którym zmęczonej, ale słusznie dumnej z siebie Agacie od razu robię pamiątkową fotkę. Dotarliśmy więc do najwyższego punktu naszej wycieczki, na Wielką Czantorię – dokładnie 995 m n.p.m. Ale przecież to nie koniec! Co dalej?
My z Agatą po szybkim przeanalizowaniu sytuacji uznaliśmy, że zarówno sił jak i zamiarów mamy na dziś równie mało, co poskutkowało decyzją o „ulgowym” zejściu na Polanę Stokłosica, by stamtąd już kolejką, czyli w najwygodniejszy ze wszystkich sposobów, pokonać ostatni etap naszej wędrówki.
Zwracamy się więc w lewo, plus minus na godzinę dziesiątą patrząc od dojścia spod schroniska i niewygodnym, ale na szczęście niezbyt też długim odcinkiem koloru czerwonego (GSB) udajemy w dół. Za nami zostaje szczyt, wygodne ławy i stoły po czeskiej stronie a przede wszystkim przez większą część dnia obiecywany sobie dłuższy popas. Przyjdzie na niego czas w Ustroniu, na razie priorytetem jest załapanie się na kolejkę (Brzmi jak wyznanie nałogowca!) zanim zamkną (O rany! To jeszcze bardziej!).
Poprzez gęsty las zasłaniający całkowicie wszelkie dalsze widoki wolnym krokiem posuwamy się w dół mijając liczne grupki turystów dzielnie wspinających się w przeciwnym kierunku. Jest ich w porównaniu z resztą trasy bardzo dużo. Praktycznie cały czas ma się kogoś w zasięgu wzroku. I przyznam szczerze, że te czerwone ze zmęczenia twarze kolejnych wędrowców, to nieco dziwny dla mnie obrazek, albowiem z 2012 roku zapamiętałem raczej, a jak z tego wynika – błędnie, że odcinek od kolejki do szczytu jest wręcz przyjemnym spacerkiem, zwłaszcza gdy się z dołu dotarło pieszo. Skoro jednak nas męczy schodzenie i dzikie tańce, jakie chcąc nie chcąc musimy wykonywać na kamieniach i korzeniach, to i nie dziwota, że mijający nas ledwo są czasem w stanie wydukać jakieś powitanie…
O zasadzie pierwszego potu Państwo słyszeli? Z pozoru dziwna, ale działa! Otóż twierdzą niektórzy, że od startu do pierwszego porządnego spocenia (wywołanego wysiłkiem, nie temperaturą) nasza kondycja pozornie gwałtownie spada, by jednak potem na co najmniej kilka godzin znów podnieść się i ustabilizować. A przecież na wuefie w szkole też najpierw była rozgrzewka, a dopiero potem prawdziwe ćwiczenia, prawda? Teraz wiemy, dlaczego.
To też może być odpowiedź na pytanie, jakim cudem zziajany przecież podejściem z Ustronia Polany odcinek od Stokłosicy do szczytu uznałem niegdyś za tak przyjazny.
A czy to zejście naprawdę jest trudne? Męczące? Długie? Czy ja na przykład albo on lub ona damy radę po tylu kilometrach z Goleszowa?
Przed nami maszt telekomunikacyjny, zabudowania wyciągu, kilka kiosków z pamiątkami, bufety, czynny także latem tor saneczkowy, liczne stoły i ławy do odpoczynku oraz akcent dość nietypowy, mianowicie… przychodnia dla ptaków. Gdyby przypadkowo ktoś miał ze sobą chorego strusia czy tam innego pterodaktyla. A tak poważniej - warta odwiedzenia, rozsławienia i wsparcia sokolarnia.
Na przykład taką, że właśnie podjeżdża krzesełko i można klapnąć sobie na nim, aby nieco zregenerować siły przyglądając się przy okazji pięknym widokom. To też niżej podpisany z radością był uczynił wespół z towarzyszką swej wędrówki o godzinie 15:12. A słońce jak to piszą w książkach chyliło się ku zachodowi…
Zamiast epilogu
Jeżeli zjeżdżacie Państwo jak my kolejką ze Stokłosicy a macie problemy z lękiem wysokości albo jedziecie z dziećmi, to polecam miejsca od strony słupów. Te zewnętrzne są „wyżej”, to znaczy głębokość pod nimi (odległość od ziemi) jest miejscami większa i mrówek na plecach wtedy też jakby przybywa…
Stopień trudności: średni.
Up & Down: Od dworca kolejowego do jeziora Ton trasa początkowo płaska, potem lekko wznosząca, a następnie nieco mocniej opadająca z Jasieniowej, od drogi z Dzięgielowa aż do lasu przed Małą Czantorią bardzo łagodna, wręcz spacerowa. Podejście na Małą Czantorię strome, kamieniste. Pomiędzy Czantoriami szlak łatwy, podejście na Wielką Czantorię umiarkowanie trudne, krótkie, potem od punktu fast food do szczytu zupełnie połogo. Zejście szlakiem czerwonym w kierunku Polany Stokłosica miejscami strome, męczące, kamieniste.
Atrakcje widokowe: Jezioro Ton, wyrobiska na Jasieniowej, okolice Tułu, przełęcz pomiędzy Czantoriami, Wielka Czantoria, Polana Stokłosica, widoki ze zjazdu kolejką linową.
Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Goleszowie i Ustroniu Polanie, fast-food na Wielkiej Czantorii. Na trasie nie ma polskich schronisk. Dostępne jest czeskie schronisko pod szczytem Wlk. Czantorii.
Komunikacja: Do Goleszowa dojazd koleją, z Ustronia Polany kolej lub busy prywatnych przewoźników.
Opis marszruty: Z Goleszowa na Wlk. Czantorię szlak czarny, z niej do Stokłosicy szlak czerwony (GSB).
Odległość: ok. 16,5 km (wg innych źródeł 16,9 km). Nasz czas przejścia (po odliczeniu postojów) 6 godzin.
Opinia: Trasa dość długa, z dwoma kamienistymi i trudniejszymi fragmentami, czyli podejściem na Małą Czantorię i zejściem z Wielkiej.
Możliwości zmian: 1. Wycieczkę można rozpocząć z okolicy zamku w Dzięgielowie dojeżdżając tam autobusem z Cieszyna 2. Z Małej Czantorii możliwe zejście szlakiem żółtym do Ustronia, 3. Z siodła między Czantoriami także można zjechać do Ustronia wyciągiem Poniwiec, 4. Z Wlk. Czantorii można zejść kolorem czerwonym do Ustronia Polany (szlak trudny!)