Wystarczy skręcić w prawo z głównej ulicy, przejść kilkanaście kroków i już ogarnia nas cisza. Jedna, druga, trzecia latarnia, uśpione domy, kilka pozarastanych smutnych ogrodów i wreszcie ukryty w cieniu wielkiego drzewa uspokajający chłód wytartej mosiężnej gałki. Skrzypnięcie furtki. Od zawsze takie samo...
***
1934
Mój dziadek obejmuje po swoim ojcu część jego
posiadłości i rozpoczyna na niej budowę domu. Jak okiem sięgnąć
rozciągają się jeszcze wtedy wokół naszego placu ciche, falujące w słońcu łąki poprzedzielane tylko rachitycznymi
drewnianymi płotkami. Pomiędzy nimi na
zabłoconej, pełnej dziur i kamieni uliczce krzątają się już jednak ludzie, rozładowują
z furmanek cegłę, mieszają zaprawę, przenoszą deski i narzędzia. Czasem
przystają na chwilę, by porozmawiać z kimś tuż obok. Znają się
doskonale, albowiem choć dziwna to może rzecz, wszyscy prawie noszą to samo nazwisko.
Każdemu z nich mój pradziadek podarował po kilkaset metrów ziemi, by mogli z równymi szansami
rozpocząć dorosłe życie.
1945
Naprzeciwko naszej bramy stoi rząd wojskowych ciężarówek.
Radzieccy żołnierze przychodzą do babci na śniadania, obiady i
kolacje, mimo że w domu się nie przelewa. W kuchni przy piecu razem z nimi je zupę trójka dzieci. Ich ojciec
a mój dziadek zginął dwa lata temu. Teraz na siebie i na nie babcia musi
zarobić piorąc, prasując, sprzątając lub gotując u obcych. Obowiązki domowe
spadają więc na młodszą z córek, mającą wówczas ledwie kilkanaście lat. Starszą zabrała na
wychowanie do Wiednia jeszcze podczas okupacji nasza ciocia – tamtejsza zakonnica.
1958
Ogród tonie w kwiatach, owocowych drzewach i śmiechu. Ulicą
schodzą się z różnych stron kuzynki i kuzyni. Przyszli spotkać się z moim tatą
i jego bratem, którzy przez przypadek dostali akurat przepustki z wojska w tym
samym czasie. Niby dorośli, a tu przecież znów stają się dziećmi wygłupiając się, pozując do dziwnych zdjęć, śpiewając
i licytując na wojskowe przygody…
1966
Ciche popołudnie. Babcia wyjęła właśnie ze skrzynki na
bramie czyjąś wakacyjną widokówkę. Jedna z córek wpadnie za
chwilę po pracy na ploteczki przy kawie, druga już zapowiedziała się z mężem na
niedzielę. Po placu uganiają się wnuczęta, a zza płotu ciotka macha
ręką wskazując na naszego psa, który, niecnota, znów znalazł sobie jakąś dziurę w
płocie i uciekł na jej podwórko.
1972
Tylu samochodów jeszcze chyba tutaj nie widziano. To
orszak weselny mojego kuzyna, najstarszego z wnuków. Zanim się młodzi jakoś nie urządzą
zamieszkają u babci, w pokoju z kuchnią, które dobudował dla nich mój tata. Wszystko
pachnie tu jeszcze świeżością, ale cóż się dziwić, skoro pogodzenie wszystkich
zezwoleń i samej pracy z terminem ślubu wymagało wręcz cyrkowej sprawności… Na
szczęście się udało i biednie może, a już na swoim za kilka miesięcy przyjdzie tu
na świat pierwsze z prawnucząt.
1982
Setne już dziś trzaśnięcie furtki. Idziemy na karuzelę! A
może jeszcze na odpust? Albo i tam i tam? Komary tną niemiłosiernie, ale
przecież gdy kolejna ciotka lub wujek darują najmłodszemu pokoleniu po kilka
złotych grzechem byłoby nie wydać ich już, teraz, natychmiast! Piankowe myszy,
kartofelki, lizak, enty gumowy dinozaur i
oczywiście karuzela, clou tego dnia! Dla najmłodszych tradycyjna, z konikami i
samochodzikami, a dla tych poważniejszych (???) łańcuchowa. A najlepsze
wrażenia daje złapanie się za ręce przy starcie i puszczenie już „w locie” bez
zważania na wściekłe pokrzykiwania właściciela z dołu.
Wieczorem brudni i wymęczeni wracamy na nasz plac. Płonie
tu już ognisko, leje się wszelaki alkohol, grzmią śpiewy, a zapach kiełbasek powoduje prawie ślinotok.
-Bo to jest twoja ciocia, wiesz? Ta z Tychów!
-Ahaaa…
-A mnie poznajesz? No poznajesz?
-Nie.
-No przecież mamy garbatą warszawę na Podlesiu! Byłeś u nas w maju! Tak ci
się podobała!
-Aaaa…
1986
Chłodny poranek. Inny od wszystkich jakie pamiętam. Była
jakaś awaria. Atomowa! Powietrze jest dziwne, a może mi się tylko tak wydaje? O
dziewiątej pod bramą z piskiem hamuje sanitarka a niej wyskakuje jeden z wujków w białym kitlu
i z pudełeczkiem pełnym fiolek
czerwonobrunatnego płynu.
-Wypij to, daj wszystkim po jednej i zanieś do mnie do
domu! – szybko nakazuje.
Bardziej przestraszony niż przekonany wychylam fiolkę tuż
przy nim i krzywię się czując gorzki smak.
-No, dalej, leć z tym!
W poniedziałek okazuję się jedną z dwóch tylko osób na naszym
osiedlu, które mogły powiedzieć, że płyn Lugola przyjęły już wcześniej. I przy
całej dramatyczności sytuacji szpan to był wówczas niesamowity!
1993
Niedzielne oglądanie filmów przerwał nam
ostry dzwonek do drzwi i wejście zapłakanej kuzynki. Dowiadujemy się właśnie, że dziś zmarła babcia. Nigdy na nic nie chorująca i mimo 92 lat na karku bezproblemowo radząca sobie ze wszystkim samodzielnie.
I znów ta ulica i ta brama. I ja w czarnej kurtce. I
czarna nyska. Wchodzę na plac i do domu razem z pracownikami zakładu
pogrzebowego i prawie tak samo jak oni ubrany. Któraś z ciotek nawet mnie nie poznaje mówiąc coś o różańcu zmarłej, którego za wszelką cenę mam pilnować... Wszyscy jesteśmy jak zamroczeni.
Kilka dni później nasza rodzina spotyka się TAK już po
raz ostatni. Znów pełno jest nieznanych twarzy, dalekich krewnych,
sąsiadów, dawnych i obecnych znajomych. Bo nasza babcia była osią nie tylko
rodziny, ale i jakiegoś czasu, który odszedł jak się okazało razem z nią…
Nieprzespana noc . Płacze, wspomnienia i rozmowy
zakrapiane do upadku w każdym pokoju. Plany, kłótnie, zagubienie. I taki
obrazek gdy z kuzynkami i kuzynami w podobnym co ja wieku obiecujemy sobie
trzymając się za ręce, że nigdy, przenigdy nie będziemy tak skłóceni i tak
małostkowi jak czasem bywają nasi rodzice…
1993
Piątkowe popołudnie. Pod niebieską, przerdzewiałą już tu i
ówdzie bramę podjeżdża wyładowany moim majątkiem żuk. Nie ma tego wiele, ale
jest i tu już zostanie. Po raz pierwszy jestem w tym domu już nie jako weekendowy
czy wakacyjny gość, ale jako pełnoprawny mieszkaniec. Mimo nieprzychylnych komentarzy
bliższej i dalszej rodziny na temat mojej decyzji, mimo braku zielonego
pojęcia jak i za co wszystkiemu podołać. Jestem.
2005
Rozmawiałem z ojcem jeszcze kilka godzin temu. Teraz stojąc przed domem zanurzam dłoń w śniegu i rozcieram go sobie wolno na
twarzy. Nie pomaga. Z setek słów kłębiących się w głowie przez kilkanaście minut marszu ze szpitala zostają przy spotkaniu z mamą tylko dwa.
-I koniec.
-Został?
Zostaje tylko jedno.
-Umarł...
2015
Wystarczy skręcić w prawo z głównej ulicy, przejść kilkanaście kroków i już ogarnia nas cisza. Jedna, druga, trzecia latarnia, uśpione domy, kilka pozarastanych smutnych ogrodów i wreszcie ukryty w cieniu wielkiego drzewa uspokajający chłód wytartej mosiężnej gałki. Skrzypnięcie furtki. Od zawsze takie samo...
-To nie jest "pan", to jest twój wujek, wiesz?
Panta rhei.
Bardzo fajnie opisana - w formie dziennika, pamiętnika, krótka historia Twojej rodziny i domu, gdzie wszystko się zaczęło i dalej się toczy, płynie. Nic nie zostało zapomniane i nigdy nie będzie. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPomyślałem sobie któregoś dnia wracając wieczorem, że właśnie w ciemnościach ta moja uliczka wygląda tak samo jak jak zapamiętałem z młodości czy dzieciństwa i też, że pewnie tak samo wyglądała, gdy chodził nią mój tata do pracy, szkoły czy później już wracał od babci do domu na Zawodzie i do Bogucic, gdzie mieszkaliśmy.
UsuńSkrócone "Noce i dni". Radości, smutki, narodziny i odejścia - życie. To wielka wartość żyć w tym samym miejscu, gdzie żyli nasi rodzice, dziadkowie, w miejscu które bez zawahania można nazwać własnym.
OdpowiedzUsuńTakie własne to ono w sensie dosłownym niestety nie jest, bo księgi wieczyste bywają brutalne :) ale duchowo owszem, jest to czasem ciekawe doświadczenie.
Usuń