WYCIECZKA TRZYNASTA:
ZWARDOŃ - KAROLÓWKA - KUBALONKA
Korytarz pulmana zawsze kojarzył
mi się z wagonem wąskotorówki. Wyobrażałem sobie, że to właśnie taki malutki,
prawie zabawkowy, wąski pociąg zupełnie niezależny od przedziałów tuż za
ścianką. Lubiłem zapach papierosowego dymu, świst powietrza przez półotwarte
okna (Wracaj tu, bo się przeziębisz!) i nawet kolorowe tłumy podróżnych
przepychające się z prawa na lewo i z lewa na prawo wraz ze swoimi walizami,
plecakami i czym tam jeszcze. Można powiedzieć, że korytarz do przedziału miał
się jak Jarocin do Sopotu, jeśli wiemy o czym mówię. Był klimat.
Na korytarzu się stało,
siedziało, czasem i spało nawet. Korytarz jednoczył. Pamiętam z czasów moich
podróży do Budapesztu zbiorowy wybuch śmiechu, gdy na którejś słowackiej stacji
ktoś widząc pustkę za szybami usiłował dostać się do wagonu. A tu
niespodzianka! Korytarz pełen, że igły nie wciśniesz, tyle że całe towarzystwo
poprzytulane do siebie leży pokotem na podłodze!
-Zajęte! Ha ha ha!
-Przepraszam, można?
-Proszę, proszę – odsuwam się
przepuszczając dziewczynę z ogromnym żółtym psem. No tak, znowu się zamyśliłem.
Ale tak to już ze mną jest w autobusach i pociągach, że jeśli nie zasypiam, to
przynajmniej wpadam nomen omen w „trans”. Piszę sobie w głowie swoje własne
bajki. Zapominam o bożym świecie, choć przecież gdzieś tam kątem oka notuję
wszystko co przelatuje za oknami. Polujące na polach koty, mgłę nad jeziorami,
zdziwione spojrzenia saren, smutne zdewastowane stacje, budzące się podwórka i
place i całą tę fascynująco pęczniejącą z każdym kilometrem zieloność. No i
przecież także to, co najważniejsze – góry. Zawsze, gdy widzę je po raz
pierwszy w którymś momencie podróży uśmiecham się jak dzieciak na widok
karuzeli. Nawet mi czasem z tym głupio, ale nie potrafię inaczej.
No i właśnie teraz, proszę. Już
je widać. Z każdą kolejną stacją coraz więcej i coraz bliżej. Pociąg mija
Bielsko, potem Wilkowice, Żywiec, wreszcie „moje” Radziechowy, malutką
miejscowość, która tak jakoś zapadła mi w serce i pamięć że właśnie myślę o
niej per „moja”, i wreszcie dociera do terra
incognita, czyli… Węgierskiej Górki. Nigdy wcześniej nie byłem ani tutaj
ani na żadnej z kolejnych stacji. Nigdy nie podchodziłem stąd na żadną górę i
może dlatego nieco na przekór jak to ja wybrałem od razu najdalszy z możliwych
punkt startowy i najdłuższą zarazem z dostępnych mi dziś tras.
Proszę zerknąć na mapę. Linia
kolejowa prowadząca z Bielska do Zwardonia
pomiędzy Węgierską Górką a Zwardoniem właśnie odsuwa się od Beskidu Śląskiego i
zbliża do Żywieckiego. Od razu widać, że to już inne góry. Wyższe, jeszcze
bardziej zielone, znacznie mniej ludne. Kolejny
level jakby to powiedział maniak gier komputerowych. Z prawie przyklejonym
do szyby nosem przyglądam się wszystkiemu dookoła. Spodziewałem się serii
miasteczek pokroju przynajmniej Pszczyny, a napotykam coraz skromniejsze
przystanki, bo już nawet nie stacje przypominające mi te z kolejki
objeżdżającej swego czasu Park Kultury i Wypoczynku w Chorzowie. Milówka,
Laliki, Sól, Sól Kiczora i wreszcie… Zwardoń. Koniec trasy. Koniec Polski.
Początek wycieczki.
Przejazd pociągiem z Katowic trwał
dwie godziny i czterdzieści dwie minuty. Sporo. Mało ekspresowe tempo
wynagradzają jednak piękne widoki po drodze i klimat wielkiej przygody jaki tworzą obładowani
sprzętem turyści będący od pewnego momentu głównymi jeśli nie jedynymi czasem
pasażerami pustoszejącego z każdą kolejną stacją składu.
A zatem Zwardoń. Cóż to za
miejsce? Encyklopedie mówią najczęściej, że bardzo znana i ceniona przez
turystów i narciarzy wieś w gminie Rajcza.
Punkt stycznikowy szlaków Beskidu Śląskiego i Żywieckiego, jedna z
najwyżej położonych stacji kolejowych w naszym kraju (673 m. n.p.m.) i znane
już od wieków przejście graniczne. Dodałbym tu jeszcze, że pierwszy pociąg
zajechał do Zwardonia w 1884 roku, zaś w 1933 otwarto tu na wzór Dworca Tatrzańskiego
w Zakopanem schronisko o nazwie Dworzec Beskidzki (od 2009 roku niestety
nieczynne). A co ciekawego oferuje
Zwardoń „deptaczom” takim jak ja? Na przykład szlak na Wielką Raczę albo
Rachowiec w Beskidzie Żywieckim lub też wybrany dziś jako trasa mojej trzynastej
wycieczki kolor niebieski w kierunku Baraniej Góry.
No to zaczynamy. Proszę odszukać
wzrokiem kładkę ponad dalszym ciągiem torów. Jest? Powinna być przed naszą
lokomotywą. (No ale wyżej przecież, wyżej, proszę państwa!) O właśnie!
Jeśli przyjmiemy, że jest to
godzina dwunasta, to na jedenastej zauważymy kościół, a na plus minus ósmej za
sobą budynek dworca. A dalej to już z górki, to jest
pardon, pod górkę właśnie! Asfaltową drogą podejść należy do kościoła, by przy nim
skręcić w prawo i kładką przejść w kierunku ogromnych połaci pól i łąk
opadających ku przysiołkowi Myto. I
tutaj korzystając z okazji pozwolę sobie na jeszcze dwie dygresje kolejowe. Po
pierwsze mijane przed chwilą w dole tory prowadzące na Słowację po drugiej
wojnie światowej nie tylko nie były używane, ale wręcz na pewnym odcinku je
zasypano. Zwardoń stał się przez to na długie dziesięciolecia stacją końcową.
Ruch międzynarodowy przywrócono dopiero w 1992 roku! Po drugie zaś znana z
moich wcześniejszych wycieczek inna linia kolejowa prowadząca przez Skoczów, Goleszów i Ustroń, a kończąca się w Wiśle Głębcach, miała być jeszcze według
przedwojennych planów przedłużana z końcem lat trzydziestych także do Zwardonia.
Niestety jak wiemy Hitler ze Stalinem inaczej ustawili zwrotnice polskiej
historii i tamtych zamierzeń nie zrealizowano.
Ale powróćmy do trasy. Wiodący
poprzez pola szlak najpierw lekko się obniża, potem znów wznosi i dociera po
kilkunastu minutach do bardzo nowocześnie półokrągłego (głodny architekt
powiedziałby „zaprojektowanego na planie rogalika”) mostu, którym przekraczam
drogę szybkiego ruchu. Tutaj spoglądając w prawo dostrzec można zabudowania
dawnego terminalu granicznego Myto-Skalite który jak się łatwo domyśleć po
wejściu Polski i Słowacji do grupy Schengen opustoszał. Przede mną zaś skręt w
lewo i droga do złudzenia przypominająca tę znaną z Łabajowa (szlak zielony
Wisła Głębce – Stożek), z której po kilku minutach schodzę w prawo. Punkt ten
może być nieco kłopotliwy do odnalezienia w terenie, więc opiszę to tak. Dochodzimy
do rozwidlenia na którym droga asfaltowa ostro odbija w lewo, a po prawej mamy
wznoszącą się pomiędzy drzewami polną dróżkę i to tę właśnie należy wybrać. Kilka
kroków i oto pstryk! - jesteśmy wreszcie w górach!
Drożyna wspina się teraz
łagodnymi serpentynami mijając pomiędzy lasem i łąkami nieliczne tutaj i ukryte
wśród drzew gospodarstwa. I o ile oznakowanie szlaku jest na tym odcinku bardzo
słabe, a marsz pod górę szybko daje się we znaki co mniej doświadczonym
turystom, o tyle widoki jakie z każdym metrem „rosną” dookoła (zwłaszcza zaś za
plecami – plus minus od słowackiej strony) rekompensują to wszystko po stokroć.
Warto w tym miejscu jak sądzę pokusić się o zrobienie zdjęcia panoramicznego,
bo chyba tylko ono ma jakąś szansę oddania uroku okolicy.
Po kilkunastu minutach dochodzę
do ciut większej grupy zabudowań przysiołka Węglarze przed którymi należy skręcić ścieżką odbijającą stromo w
lewo. Jest to o tyle ważne, ze polna droga prowadzi nadal prosto, a oznaczeń
szlaku prawie że nie widać albo też bywają umieszczone w sposób który może
wprowadzać w błąd (o czym jeszcze wspomnę).
Po krótkim piaszczysto
kamienistym podejściu szlak łagodnieje i na dłuższy czas staje się prawie
płaski. Zataczając ogromny łuk w prawo idę teraz spacerkiem w kierunku Sołowego Wierchu (848 m n.p.m.) mając
wokół najpierw rzadki las, a po chwili po lewej ogromną bardzo głęboką dolinę
otoczoną przepięknym wianuszkiem bliskich i dalekich gór. Widok wręcz
pocztówkowy, zresztą nie pierwszy i nie ostatni dzisiaj. Choć są też inne. Na
przykład ten, który skojarzył mi się z Ace Venturą – psim detektywem. Oto tuż
obok ścieżki rośnie sobie dzika wiśnia. Na szlaku zaś leży masa jej owoców, a
na owocach… no oczywiście, pszczoły, muszki i co tam jeszcze, ale o dziwo,
przede wszystkim chmara, nie!, CHMURA motyli! Wchodzę więc pomiędzy te wiśnie,
a sprzed stóp wzbija mi się do nieba kolorowa mgła! Słowo daję, że czegoś
takiego nie tylko nigdy nie widziałem, ale nawet nie próbowałem sobie
wyobrazić! Trudno się nie uśmiechnąć.
Kiedy po prawej pojawi się
polanka warto zboczyć na chwileczkę z trasy i podejść do niej. Daleko przed
sobą zobaczymy wtedy Ochodzitą (895
m n.p.m.) – niezwykle sympatyczną górkę wznoszącą się ponad Koniakowem. Podobnie jak Skrzyczne tak
i ją nawet zupełny amator będzie w stanie zawsze szybko rozpoznać dzięki
masztowi nadajnika telewizyjnego, ale przede wszystkim oddaleniu od innych
wzniesień (sytuacja podobna jak z Matyską).
Ochodzita jest dziś osią mojej
wycieczki. Z tej samej prawie odległości z jakiej patrzę na nią teraz, tuż po
starcie, będę widział ją u kresu. Mam nadzieję, że tylko trasy, nie mojego
żywota. Jest to wszystko zresztą zgodne poniekąd z jej nazwą wywodzącą się
właśnie od OBCHODZENIA DOOKOŁA. Stare
opowieści głoszą, że wieki temu na tej to właśnie górce czatowali na wędrowców
zbójcy mając ze szczytu doskonały dookólny punkt obserwacyjny. Także i dziś
walory widokowe Ochodzitej doceniane są przez turystów, którzy mimo, że nie
wiedzie na nią żaden znakowany szlak masowo ją odwiedzają.
Ścieżka wchodzi teraz w ciemny
las i nim skręca w prawo. Dotarłem do Sołowego Wierchu. Tak wynika z mapy, tak wynika z otoczenia i tak też podpowiada mi
zmysł orientacyjny o ile rzecz jasna mogę mu ufać. Ale wyboru wielkiego nie
mam, gdyż oznakowanie jest drastycznie przerzedzone, a już o tabliczkach
informacyjnych można tylko pomarzyć.
Na przypominającej nieco zejście
z Magury kolorem czerwonym ścieżce pomiędzy wysokimi trawami robię pierwszy króciutki
postój. Od startu ze Zwardonia minęła równo godzina.
Przede mną i po lewej roztaczają
się cudowne panoramy, a wokół lekko szumi wietrzyk. Pociągam łyk wody, robię kilka
głębszych oddechów i oczywiście pstrykam zdjęcia. Gór, lasów i… świstaka
Alojzego, który po dłuższej przerwie od kwietniowego marszu przez śniegowe
zaspy znów mi dziś towarzyszy bezczelnie zażerając się żelkami w plecaku. Ale
niech ma, niech się cieszy!
Z łagodnego zejścia ścieżka
odbija nagle w prawo i wchodzi w rzadki, a później nieco gęstszy las. Ten
odcinek moim zdaniem przypomina momentami szlak czarny do Wisły Nowej Osady, ale to
oczywiście kwestia do subiektywnej oceny. Każdy może sprawdzić i porównać sam.
Wypatrując nadal bardzo skąpo
rozmieszczonych oznakowań dochodzę do charakterystycznego miejsca. Oto na
praktycznie płaskim terenie, pomiędzy z rzadka tylko rosnącymi drzewami trasa
się rozdziela. W lewo odchodzi szersza leśna droga, na wprost zaś wiedzie
ledwie widoczna wśród traw ścieżyna. Kto zgadnie, co jest czym? No właśnie.
Szlak to ta ścieżka, ale mówię to po przejściu kilkudziesięciu metrów drogą,
zerknięciu na mapę, rzuceniu w kułak kilku frontowych ;) przekleństw i
zawróceniu. Choć z drugiej strony, tak już na spokojnie przyznam, że i ta droga
doprowadziła by mnie najprawdopodobniej do Wierchu Czadeczka, tyle, że z nieco
innej strony. Ale że tego nie sprawdzałem, to i oficjalnie nie polecam.
Korzystając z okazji może słówko
o mapach. Mam zawsze przy sobie trzy (małą, dużą oraz centra beskidzkich
miasteczek) a na dobitkę GPS w telefonie, ale tak naprawdę przydaje mi się w
marszu tylko jedna. Beskid Śląski w
skali 1:25000. Na takiej mapie widać nawet położenie kubłów na śmieci przy
chodnikach :) Nie sposób się z nią zgubić. Typowe, zwłaszcza starsze (lub nowe,
ale obejmujące także Beskid Żywiecki) mapy mają skalę 1:50000, 1:75000 albo
nawet 1:90000. W samych górach to najczęściej wystarcza, ale szczerze radzę
każdemu zaopatrzyć się w mapkę jak
najdokładniejszą, ponieważ odda nam ona nieocenione usługi np. podczas
poszukiwania przystanków autobusowych, konkretnych ulic czy początków szlaku w
jakiejś miejscowości.
Przez chwilę rzadkim lasem idę
prosto, a potem po krótkim łuku w lewo dochodzę do… skrzyżowania. Wąskie jak
parkowe alejki asfaltowe dróżki prowadzą stąd plus minus w prawo, w lewo i na
wprost, przy czym ta na wprost jest jakby przedłużeniem innej, leśnej drogi
(kto wie czy nie tej mijanej przeze mnie wcześniej) i to ją właśnie należy
wybrać.
Tutaj ciekawostka. Gdybym skręcił
w lewo dołączyłbym po jakimś czasie do zaczynającego się nieco dalej (w tej
chwili jeszcze PRZEDE MNĄ) zielonego, bardzo łatwego szlaku w kierunku
Trzycatka. A skoro tak, to oznacza, że zbliżam się do Wiechu
Czadeczka. Nie ma on jednak z wierchami zbyt wiele
wspólnego, gdyż jest tylko i wyłącznie leśnym skrzyżowaniem (drugim po tym na
które wszedłem i położonym zresztą bardzo blisko pierwszego). Na nim dopiero
natrafiam na drogowskaz z objaśnieniami kierunków. Późno trochu, półtorej
godziny od wymarszu ze stacji!
Pomiędzy wysokimi drzewami przez
których gałęzie przebija szczyt Ochodzitej dochodzę do widocznego obniżenia
terenu i pierwszych zabudowań. To Przełęcz
Rupienka (672 m n.p.m.).
Pora najwyższa wyjaśnić tutaj co
miałem na myśli pisząc wcześniej o mogących wprowadzić w błąd oznaczeniach
szlaku. Uwaga. Przyjęło się, że znaki umieszczane są „twarzą do turysty”, który
przykładowo mając przed sobą na skrzyżowaniu znak żółty, wie, że ma iść prosto,
czyli „za niego”, tak aby mieć go po chwili za plecami. Na trasie którą dziś
pokonuję kilkakrotnie spotkałem oznaczenia umieszczone „bokiem”, co szczególnie
gdy prowadzi tam jakaś ścieżka lub droga jest bardzo mylące. Ofiarą takich
fantazji znakarzy padłem zresztą sam właśnie tutaj, gdy mijając pierwsze
budynki zauważyłem znak umieszony na boku słupa energetycznego „wzdłuż”,
zamiast „w poprzek” drogi. Jako, że za owym słupem wiodła wyraźna ścieżka w
kierunku lasu, zaś przed sobą kolejnego znaku nie dostrzegłem, skierowałem się
właśnie w lewo. Oczywiście (Mądry Polak po szkodzie!) błędnie! Na szczęście po
przejściu kilkudziesięciu metrów napotkałem bardzo miłego gospodarza, który z
cudownym góralskim akcentem wskazał mi dalszą (czyli chwilowo powrotną) drogę.
A więc by nikt nie popełnił tego samego co ja błędu zaznaczam, że mimo dziwnie
umieszczonych oznakowań należy tu iść cały czas prosto, tymczasowo jakby w
kierunku szczytu Ochodzitej.
Asfaltowa droga wznosi się teraz
i doprowadza mnie do małego skrzyżowania. Obok cudownie strojnej
kapliczki napotykam drogowskazy z których dowiaduję się, że skręcając w lewo
doszedłbym zaczynającym się tu żółtym szlakiem przez Szarculę do stacji w Wiśle
Głębcach. Uśmiecham się z miną doświadczonego trapera ponieważ uświadamiam
sobie, że jest to ten sam żółty szlak, którym w trakcie poprzedniej wycieczki
schodziłem z Kubalonki do Istebnej, a zatem w jakimś sensie „jestem w domu” –
odkrywam kolejne przylegające do siebie „pola” na zielonej szachownicy Beskidu
Śląskiego. I proszę nie pytać skąd u mnie takie kwieciste porównania. Może żelki były
nieświeże?
A więc tak. Od kapliczki żółty w
lewo, niebieski na wprost. Mijając pola i zostawiając po prawej pas zabudowań
trawersuję (dziwne słowo, ale fachowe, to co se bede żałował) porosłe
rozległymi łąkami stoki Ochodzitej i wznosząc się kieruję lekkim łukiem w
prawo, do Pietraszyny – przysiółka
Koniakowa. Przed sobą widzę już budynki, a za nimi szosę Kamesznica - Istebna,
ale zanim do nich dojdę mam jeszcze przez kilkanaście minut za jedyne
towarzystwo ogrom pól, pastwisk, błękitu nieba i ciemnej zieleni gór. Warto
zwolnić tutaj kroku i nacieszyć oczy tymi widokami. Można zresztą jeśli ktoś
chce więcej odbić jedną z kilku ścieżek w lewo i dojść do samego szczytu
Ochodzitej na który, przypominam, nie prowadzi żaden znakowany szlak. Kto zaś
pod górę nie lubi może skierować swój wzrok w dół ku Rupience i uśmiechnąć się
na widok falujących majestatycznie niczym uszy słonia… liści kapusty na polach.
Pomiędzy domami podchodzę teraz
do szosy, przekraczam ją i mam deja vu.
Ale przecież nigdy mnie nie tu nie było! W czym więc rzecz? Ano w tym że jestem
na górze, na której wypatrywałem z Istebnej autobusu! Istebną mam bowiem teraz
w dole, daleko po lewej. Zresztą… jest i przystanek. Podchodzę, czytam, zgadza
się! Mógłbym tutaj sobie klapnąć, dojechać autobusem jak panisko do Wisły i…
jeszcze czego! Idziemy dalej!
Oto Koczy Zamek (847 m n.p.m.). Wzniesienie z którego widoki podobno
niewiele ustępują tym z Ochodzitej. Wystarczy podejść w kilka minut na szczyt
(bez znaków). Ścieżka wznosi się z parkingu przy gospodzie od miejsca gdzie
szlak niebieski obok kamieniołomu sprowadza ostro w dół ku Przełęczy Koniakowskiej (766 m n.p.m.) .
Gdy po raz pierwszy przeczytałem
czy też może usłyszałem nazwę Koczy Zamek przekonany byłem, że ma ona związek
jeśli nie z kotami, to już na pewno z owcami, ale okazało się, że nic z tych
rzeczy. Jest dużo ciekawiej. Jak głoszą miejscowe opowieści stał tu kiedyś
zamek węgierskiego grafa nazwiskiem Kocsi, który wbrew swojemu ojcu pojął za
żonę góralkę z Koniakowa – Jadwigę. Ojciec gdy się o tym dowiedział kazał ją
pojmać i uwięzić, ale któryś z jego
nadgorliwych żołdaków zabił ją czekanem. Kocsi w pojedynku pomścił żonę ciężko
raniąc swojego ojca, a gdy ten zmarł, oszalał, podpalił zamek i przepadł gdzieś
bez wieści. Resztki budowli rozebrali miejscowi górale. Nocami zaś w
kamieniołomach słyszeli ludzie jęki i płacze. To młody graf wciąż szuka swej
ukochanej żony…
Hmm… Ktoś chętny na wycieczkę o
zmroku? :)
Inna, podobno bardziej bliska
prawdy opowieść łączy nazwę szczytu z okresem wojen husyckich i obozującymi w
tej okolicy taborytami
którzy nocami otaczali swój obóz powiązanymi łańcuchami wozami i tworzyli z
nich tym samym rodzaj muru obronnego.
Albowiem w języku węgierskim kocsi
oznacza karetę, w czeskim zaś koči to
woźnica, a wóz to kočá.
Do Przełęczy Koniakowskiej szlak
wiedzie drogą zdecydowanie obniżającą się tuż obok kamieniołomu (nota bene
mającego wkrótce być przekształconym w ściankę wspinaczkową) ku polom i łąkom na których tu i ówdzie widać pojedyncze gospodarstwa. Podobnie
jak wcześniej ponad Rupienką tak i tutaj bardzo długi odcinek trasy widoczny
jest z wyprzedzeniem. I cóż widzimy? Ano najpierw obniżenie, a potem mozolnie
wznoszącą się dróżkę niknącą w dali pomiędzy drzewami. A w najniższym miejscu
przełęczy pośród pachnącej trawy napotkać możemy przy odrobinie szczęścia Melanię…
Melania jest kozą. Jak większość
spotykanych podczas moich wycieczek zwierzaków nie całkiem zwyczajną, ale właśnie
w tym tkwi jej urok. Otóż Melania rozumie co się do niej mówi!
-Me me me me – odzywa się do mnie
już daleka pogryzając nerwowo jakieś zielsko.
-Ty, piękna! Podejdź no tu, to ci
zrobię fotkę!
-Nie ma sprawy! – ona na to.
I już! Proszę bardzo! Melania en
face i z profilu. Z uśmiechem i bez. Jak profesjonalna modelka.
Przechodząc przez przełęcz nie
warto nawet chować aparatu. Gdziekolwiek się spojrzy widoki są magiczne. Poza
tym co oczywiste, czyli górami ze wszystkich możliwych stron ja od siebie
polecić mogę jeszcze zerknięcie na przydrożny murowany krzyż i przeszkloną
kapliczkę, które mijamy po drodze. Obok zresztą tejże kapliczki można także
odpocząć na skromnej acz niezwykle sympatycznie usadowionej wśród zieleni
ławeczce. A potem cóż. Potem trzeba ruszać dalej.
Wznosząca się wolno droga dociera
wreszcie do ostatnich zabudowań. Tutaj także warto się zatrzymać i spojrzeć za
siebie. Ochodzita już daleko w tyle, a przecież gdzie była gdy przyglądałem jej
się z Sołowego! To najlepsza miara dzisiejszej
wycieczki.
Kończy się asfalt, który
towarzyszył mi od Pietraszyny, choć dziś wyjątkowo przeszkadzał dużo mniej niż zwykle.
Może dlatego że cywilizację pod stopami rekompensowała natura wokół. Ale teraz
przede mną ciemny las i już typowa górska ścieżka wokół szczytu Rdzawki szerzej znanej jako Tyniok (892 m n.p.m.). Odbijam nią w
prawo od ostatniego gospodarstwa i mijając ogromne ogrodzone siatką mrowisko
chowam się w cieniu lasu. Zapada cisza i półmrok, ale tylko na krótko. Po kilku
minutach szlak znów oświetla słoneczko. Obchodząc wierzchołek (a ta góra ma je
dwa!) Tynioka skręcam dwukrotnie w lewo, czyli patrząc z lotu ptaka rysuję swoim
marszem jakby literę U na której końcu skręcam w prawo i docieram do miejsca
zwanego Polenicą, gdzie „rozbijam obóz”.
Przysiadam na drewnianej ławie
obok takiego samego stołu i wyjmuję śniadanie. Śniadanie, czyli co? No cóż. W
czasach gdy jako nastolatek chadzałem po Beskidach z moim ojcem jadało się np.
konserwy mięsne, ale wtedy ich konsumpcja nie wiązała się z tak przykrymi
doznaniami estetyczno smakowymi jak współcześnie, tak więc tradycja lat 80 XX
wieku odpada. Ale przecież… Przecież można cofnąć się dalej.
Co powiecie państwo na suchą kiełbasę,
dwie kajzerki i pomidorka?
I jeszcze, żeby klimat był, mapa
na stół.
Poważna sprawa.
To gdzie ten Giewont, panocku?
Jak na mnie przerwa jest długa.
Może nawet jakieś piętnaście minut? Sporo. Chyba maksimum tego na co mogę sobie
pozwolić nie ryzykując opadnięcia z sił przed dalszą drogą. A droga dziś
daleka…
Poprzez podmokłą przełączkę
kieruję się w lewo, po chwili zaś skręcam w prawo i zbliżam do Gańczorki (909 m n.p.m.) Dość wyniosły
z tej perspektywy szczyt najpierw jakby omijam, ale po kilkudziesięciu metrach
rozpoczynam umiarkowanie wznoszące podejście pomiędzy niskimi zaroślami. W
pewnym miejscu szlak nieco ostrzej prowadzi w górę i mija wychodnię skalną która
majestatycznie góruje ponad ścieżką. Sama zaś ścieżka, to jest przepraszam,
szlak turystyczny jest tutaj ekstremalnie wąski, ekstremalnie zarośnięty czym
się da i ekstremalnie pozbawiony oznakowań. Na szczęście małe jest
prawdopodobieństwo pomylenia drogi, gdy brak wokół alternatyw, dlatego należy
wziąć kilka głębokich oddechów, nie denerwować się niepotrzebnie i… spojrzeć w
prawo (gdy już się „przyjęło do wiadomości” wspomnianą wcześniej skałę). A
widoki tam są… Po raz kolejny już dziś bajeczne!
Żeby jednak nie było tak słodko
słów kilka o Gańczorce. Nazwa góry pochodzi podobno od garncarza („gańcorza”)
który mieszkał tu, pracował i umarł samotnie. I to jeszcze można by od biedy zaakceptować,
gdyby nie fakt, że wśród miejscowych krążą także opowieści, że góra ta była miejscem chowania
samobójców i wieszania skazańców. Robi się milutko, prawda?
Auuuuu!!!
No dobrze już, dobrze.
Ze szczytu schodzę w dół (co jest
raczej częstym zjawiskiem) na polanę o dźwięcznej nazwie Czubanula gdzie z prawej dołączają znaki szlaku żółtego z
Kamesznicy i rozpoczyna się dość męczące podejście na Karolówkę (931 m n.p.m.). Ścieżka jest piaszczysto kamienista, ale na
szczęście szybko się kończy. I oto jestem! A cóż to za góra ta Karolówka? Ano
jak napisano w Wikipedii mało
wyróżniające się, całkowicie zalesione wzniesienie. Święta prawda. Ale mimo
to jest to jednak ważne miejsce. Przedostatni „przystanek” przed Baranią Górą
(Ostatnim jest schronisko na Przysłopie) i kolejne „odcięcie” przeze mnie
jednego z dojść na nią. No i wreszcie last
but not least także sedno dzisiejszej wycieczki.
Przyznam się do czegoś Szanownym
Czytelnikom. Idę na rekord. Nie wiem czy to zupełnie po polsku, ale tak właśnie
robię. Moja najdłuższa do tej pory trasa to 19,1 km ze Skoczowa do Wapienicy
(przy 31 stopniach na plusie!), a dziś mam szansę na sporo więcej. I to właśnie
tu, na Karolówce muszę podjąć ostateczną decyzję. Barania Góra odpada, to
jasne. Mogę za to zejść w trzech różnych kierunkach. Najkrótszym – do
Kamesznicy, średnim, ale już bijącym rekord do Istebnej lub…
-W mordę Kroll! Na kompanii jesteście! Podciągnąć pas, zapiąć opinacze!
(Kto pamięta jaki to film?) Maaarsz!!!
Kierunek Kubalonka (758 m n.p.m.)! Szlak czarny na Stecówkę nad Pietroszonką (850 m n.p.m.), a potem już czerwony aż do
samego końca.
-Mojego lub jej – jak to powiedział Franc Maurer w „Psach”.
Po kilku minutach postoju na
Karolówce kieruję się (w stosunku do trasy którą przyszedłem) lekko w lewo i sympatyczną
zupełnie płaską ścieżką ruszam łącznikiem do Głównego Szlaku Beskidzkiego. To rzadkim lasem, to znów polanami ze
wspaniałymi widokami dochodzę do Stecówki nad Pietroszonką, która okazuje się
być… dość sporą łąką i tu zmieniam szlak na czerwony.
Jeśli mnie wzrok nie myli za sobą
mam teraz Magurkę Wiślańską i trasę na Zielony Kopiec (wycieczka dziesiąta), a
skoro tak, to po prawej będzie Cienków (wycieczka dziewiąta). Same znajome
kąty!
Poprzez wysokie trawy dość
gwarnym tutaj traktem zmierzam poprzez rzadki las do… asfaltowej drogi. Czyżby
już? Całe masy turystów, sporo samochodów, wrażenia jakbym był o krok od celu.
Ale to złudzenie! Złudzenie powiadam.
Mijając po prawej betonową
kapliczkę schodzę drogą do Stecówki (760 m n.p.m.) – rozleglej polany ze schroniskiem i bardzo
ładnym, choć wbrew pozorom wcale nie zabytkowym kościółkiem (wzniesiony w 1957 jako
kaplica, później rozbudowany, jako kościół funkcjonuje od 1981 roku) i kilkoma gospodarstwami. Ciekawostką jest
wielkość, a raczej NIEWIELKOŚĆ tutejszej parafii. Obejmuje ona bowiem ledwie
osiem gospodarstw! I weź tu człowieku spróbuj nie wpuścić kolędy! :)
Zostawiając Stecówkę za sobą
zagłębiam się znów w las. Minę mam nietęgą bowiem pewien byłem jeszcze przed chwilą,
że zostało mi może ze dwadzieścia minut drogi, a według drogowskazu okazało się,
że czeka mnie jeszcze godzina i kwadrans. Będzie ciężko. Nie, przepraszam, JUŻ JEST
CIĘŻKO.
Pełen korzeni szlak najpierw
lekko się wznosi, potem opada i staje znacznie węższy. Idę najpierw prosto,
potem skręcam w ledwie widoczną ścieżynę i wreszcie poprzez wysokie trawy znów
trafiam w ciemną zieloność. Wypatruję oczywiście dookoła jakichś znajomych
miejsc i muszę przyznać, że kilka razy ulegam złudzeniu, że zbliżam się już do Przełęczy Szarcula (761 m n.p.m.). Te
trawy, położenie lasu względem nich, widoki w kierunku Istebnej, wszystko wydaje
się takie podobne. A po chwili i tak okazuje się, że guzik.
No właśnie. Dopiero po powrocie
do domu zorientowałem się gdzie popełniłem błąd. Otóż obliczając i planując
trasę dzisiejszego marszu skoncentrowałem się na jego całościowej długości (o
ile taki zwrot jest dla purystów językowych do zaakceptowania) i zupełnie
zignorowałem fakt, że Karolówka to nie przedsionek Kubalonki, a miejsce oddalone od niej o ponad osiem
kilometrów!!! Krótko mówiąc błąd był natury psychologicznej, po prostu
zakodowałem sobie, że za Karolówką, to już tylko taki „ogonek” i do domu.
Może i ogonek, ale co najmniej
brontozaura!
Co zaś się tyczy samego szlaku,
to w pewnym sensie jest on niezwykły. Od Stecówki do Szarculi przechodzimy
bowiem przez wszystko, co tylko w Beskidach możemy napotkać. Są więc odcinki
leśne, szerokie, suche, pełne korzeni, są miejsca podmokłe, wyłożone pniami
drzew a nawet wymagające przejścia po balach nad miniaturowymi „przepaściami”,
są ścieżki piaszczyste, kamieniste aż do bólu i oczywiście łąki z wysokimi
trawami rodem z westernów. Taka mieszanka firmowa można powiedzieć. „Beskid
Śląski w siedemdziesiąt pięć minut”.
O tym, że szlak prowadzi jakby na
złość raz w górę, raz znów w dół nie warto wspominać. Normalka. Myślę, że gdyby nie ból w nogach byłoby to wszystko nawet zabawnym doświadczeniem.
Taka na przykład „przepaść”. Coś
jakby spory rów wewnątrz którego płynie cienki strumyk. Przejście oczywiście
jest, ale za to jakie! Dwa pnie i nic poza tym. A przed nimi ja ze swoim
dożywotnim zakazem pracy na wysokości i dwudziestoma kilometrami w nogach! Ha!
Mało tego! Za mną jeszcze rodzinka dresiarzy-kijkarzy w swoich cud miód
„adidaskach”, czyli typ nowoczesnych turystów, za którym delikatnie mówiąc nie przepadam.
Jedyną pociechą są ich jęki gdy drogie buciki grzęzną raz po raz w błocie do
kostek.
No to nic. Zagryźć zęby i
naprzód! Idę. Nogi drżą, bale drżą, ja drżę, ale idę. Udało się!
A teraz kolejna niespodzianka! „Pionowo”
pod górkę. Teraz! Na samej prawie mecie!
-Ja chcę do domu!!!
Po kilku minutach mozolnej wspinaczki staję na
wzniesieniu u stóp którego widzę drogę (no tak, mogłem iść asfaltem, ale to nie
byłoby to), a za nią cudowne Jezioro Czerniańskie. Jestem więc na Szarculi (803 m n.p.m.) i wszystko
wskazuje, że do przełęczy o tej samej nazwie jest już bardzo blisko. Skręcam w
lewo i obniżając się nieco na jakby półkę obchodzę dookoła Dorkową Skałę. Jak głoszą legendy miejsce to nazwano tak na
pamiątkę Doroty, córki miejscowego bacy, która zginęła tu walcząc z góralami
słowackimi o tereny wypasowe. Same smutne historie dzisiaj napotykam!
A teraz jeszcze kilkadziesiąt
metrów równiutkiej ścieżyny, potem ostre i dość długie zejście i wreszcie… Przełęcz Szarcula!!!
Znajomy od poprzedniej wycieczki
parking, ławki, sklepik i już tylko kwadrans asfaltową drogę na Kubalonkę.
Taaaak!!! Ale najpierw przerwa! Zmęczony, choć szczęśliwy przysiadam na kilka minut na ściętych
pniach drzew. Popijam wodę, myję się, zbieram resztki sił i przyglądam się
chmarze turystów oblegających kiosk z żywnością. Daliby radę czy nie? Szliby
tyle samo, czy może krócej?
A pal ich licho!
Wolnym krokiem starego wiarusa, z
lekka kulejąc ruszam wreszcie w kierunku Kubalonki. Te ostatnie metry to
już tylko zwyczajny spacer chodnikiem, ale przecież muszę go przejść, żeby móc
powiedzieć…
Mamy rekord, panie świstak!
Dwadzieścia jeden kilometrów i
osiemset metrów!!
Hip hip…
Auaaa!!!
===
15 sierpnia 2013
Trasa: Zwardoń - Sołowy Wierch - Przełęcz Rupienka - Przełęcz Koniakowska - Tyniok - Gańczorka - Karolówka - Stecówka - Szarcula - Przełęcz Kubalonka
Punkty do wyszukania na mapie: Zwardoń, Sołowy Wierch, Ochodzita, Koczy Zamek, Przełęcz Koniakowska, Gańczorka, Karolówka, Stecówka, Przełęcz Kubalonka.
Stopień trudności: Średni do wysokiego (po skróceniu zejściem do Kamesznicy niski do średniego).
Up & Down: Od stacji kolejowej lekko w dół, potem umiarkowanie męczące podejście na Sołowy Wierch, dalej bardzo łagodnie w dół do Przełęczy Rupienka i także spokojnie w górę do Koczego Zamku. Łatwe zejście do Przełęczy Koniakowskiej i znów takie samo podejście na płaski szlak wokół Tynioka. Miejscami stromiej przy podchodzeniu na Gańczorkę, krótkie i dość ostre zejście z niej oraz raczej męczące, ale niedługie podejście na Karolówkę. Od Karolówki do Stecówki szlak połogi, dalej aż do Przełęczy Szarcula trasa kilkakrotnie "falująca" w górę, to znów w dół, miejscami trudna. Z Przełęczy Szarcula do Przełęczy Kubalonka płaska droga asfaltowa.
Atrakcje widokowe: Panoramy z podejścia i szczytu Sołowego Wierchu, odcinek pomiędzy Rupienką a szosą Kamesznica - Istebna, cała Przełęcz Koniakowska, skała na Gańczorce, Stecówka, Dorkowa Skała na Szarculi.
Schroniska, żywność, odpoczynek: Sklepy i bary w Zwardoniu, gospoda przy Koczym Zamku, schronisko na Stecówce, fast food na Przełęczy Kubalonka.
Komunikacja: Do Zwardonia dojazd koleją, z Przełęczy Kubalonka komunikacja autobusowa m.in. do Wisły, Ustronia, Skoczowa i Cieszyna.
Opis marszruty: Od stacji PKP Zwardoń na Karolówkę szlak niebieski, do Stecówki nad Pietroszonką czarny, do Przełęczy Kubalonka czerwony (GSB).
Odległość: 21,8 km. Mój czas przejścia (po odliczeniu przerw) 6 godzin i 25 minut.
Opinia: Trasa bardzo długa i przez to głównie męcząca, ale poprowadzona w większości dość łatwymi szlakami. Moim zdaniem dopuszczalna dla osób starszych, słabszych fizycznie oraz dzieci WYŁĄCZNIE po radykalnym skróceniu dystansu np. zejściem z Karolówki do Kamesznicy .
Możliwości zmian: 1. Zejście na szlak żółty ponad Rupienką i marsz do stacji Wisła Głębce przez Istebną, 2. Rozpoczęcie lub zakończenie trasy na przystanku autobusowym obok Koczego Zamku, 3. Zejście z Karolówki do Kamesznicy (wtedy całość ok. 17 km) lub Istebnej (w tym wypadku ok. 20).
Narazie przejrzałem zdjęcia w Picassie-no piękna wycieczka, bardzo widokowa i taka krajobrazowo sielska :)
OdpowiedzUsuńGraty za pobicie swojego rekordu :ok
Na ostatnich metrach to nie rekord, ale ja wyglądałem na pobitego ;))
UsuńBardzo dziękuję.
Właśnie skończyłam delektować się Twoją rekordową wyprawą w Beskid Śląski. Gratuluję rekordu. :)
OdpowiedzUsuńI co ja mam Ci powiedzieć drogi Portierze? Chyba tylko tyle, że jak zwykle zauroczyłeś mnie prostotą opisu i wspaniałym humorem tryskającym z relacji Twojego ostatniego deptania. Znowu byłam TAM z Tobą. Nie mogło być inaczej. Jak Ty opowiadasz, ja przenikam w Twój świat czy tego chcę, czy nie. Magia jest nie tylko w górach, które pokonujesz, ale i w tym jak je potem opisujesz, w uczuciach, które przekazujesz czytelnikowi swoim nie mniej magicznym słowem. Dziękuję za ten długo oczekiwany przeze mnie wpis. Warto było czekać. :D
Pozdrowionka dla Ciebie i dla Alojzego
Karolina
Dziękuję. Wiem, że przerwa była długa, ale od prozy życia, zwłaszcza kogoś na moim pułapie społeczno finansowym uciec się czasem nie da. Nie zawsze jest wena, nie zawsze są możliwości pisania.
UsuńCo do rekordu, to żeby nie było wątpliwości jest to tylko mój prywatny rekord najdłuższej trasy, nie jakiś "szerszy".
Walczę sam ze sobą :))
Pozdrowienia
Nie mam Twoich ambicji, drogi Portierze. To znaczy nie interesuje mnie bicie rekordów. Ale na Turbacz wlazłam, wymiękłam nieco przy wejściu na Turbaczyk, choć sie nie poddałam. W sumie zrobiliśmy ze 22 kilosy. Po płaskim żadna siła by mnie do tego nie zmusiła.
OdpowiedzUsuńI masz rację! Żadnych rekordów. Wczoraj sobie nad tym myślałem i doszedłem do wniosku, że koncentrowanie się na kolejnej setce metrów w górę albo kolejnym kilometrze w dal, zabija to, co w turystyce najważniejsze - poznawanie, doświadczanie, cieszenie się światem.
UsuńIdealna wycieczka w Beskidy to zależnie od stromizny 14 - 17 kilometrów. Akurat żeby się zmęczyć, ale nie paść na twarz. I w związku z powyższym oświadczam wszem i wobec, że od dziś, siódmego września, z podnoszeniem poprzeczki koniec. Lepiej mieć przed oczami góry niż własne EKG ;))
Coś obcina cały wpis (cały panel środkowy)... i nie mogę przeczytać swobodnie :(... Może się to jakoś naprawi później. Póki co zdjęcia pooglądałam ;D.
OdpowiedzUsuńPrzeniosłem Twój komentarz z posta o piosenkach, bo zakładam, że chodziło Ci o ten - górski. Używam IE10 i czasem Chrome - wszystko wyświetla się normalnie, zresztą w obydwu moich telefonach z Chrome i Operą Mini - także. Poza wstawianiem filmików z YT nie grzebię w HTML-u strony, bo się na tym nie znam. Myślę, że to jakas chwilowa awaria po stronie Bloggera (czyli Google). Mnie znikał boczny panel podczas podglądu przed opublikowaniem wpisu.
UsuńNie znam nikogo, kto ta dogłębnie rozbiera każdą wycieczkę na części. Analityczna natura plus zdjęcia i ktoś by pomyślał, że jakichś zmęczony prozą liczb i kwarków fizyk albo matematyk, daje czadu łonie natury, żeby naładować akumulatory :) Z mapą i Twoimi szczegółowymi wskazówkami raczej nikt nie ma szans na zgubienie się wśród tych pagórków, nawet blondynka by dała radę :) Pozdrawiam i czekam zapis kolejnej wycieczki :)
OdpowiedzUsuńNo właśnie znasz :)) Tadaam!
UsuńNie wiem czy to takie rzeczywiście przewodnikowe. Może to podsumowanie owszem, ale reszta tak pół na pół.
Nowe się właśnie pisze. Dosłownie. Myślę, że w najgorszym razie za 24 godziny się tu pojawi.
Przewodnik dosyć subiektywny. ale nie pozbawiony szczegółów, które zaprowadziłyby wędrowca mniej więcej w te same miejsca, do których dotarł autor, a potem można się jeszcze pokusić o zboczenie z trasy i eksplorację 'nieznanych' zakątków, do których sam nie dotarłeś :) A ponieważ bardzo lubię dygresje, a Ty lubisz coś wtracić od siebie, dodać więcej ciekawostek na temat wybranych miejsc albo napotkanych po drodze ludzi i mam świetną mapę na weekend, którą można w nieskończoność analizować :) A nawet nie wychodząc z domu, poczuć klimat i zmęczenie podróżnika :)
OdpowiedzUsuńI to co napisałaś dam se tłustą czcionką na ostatnią stronę obwoluty, tam gdzie będzie zdjęcie jak ze świstakiem zdobywamy K2 w tenisówkach:))
UsuńBardzo Ci dziękuję.
Nie chcesz wydać książki, to tak Ci będę fandzolić, aż Ci się znudzi :P
OdpowiedzUsuńDobrze wiesz, że się nie znudzi ;D
UsuńJesteś tu całodobowo mile widziana i Twoje opinie także.
o kurcze jaki długi wpis. Podziwiam za tyle słów, w tym świecie bez słów. Pozdrawiam Mariusz
OdpowiedzUsuńDo Teleexpressu by mnie nie przyjęli, to pewne :)
UsuńChciałem opowiedzieć wszystko tak jak widzę, żeby ewentualnie komuś mnie naśladującemu odjąć trochę problemów po drodze.
Pozdrawiam, zapraszam do zapoznania się z innymi postami.