Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


sobota, 11 listopada 2023

Dzień Podległości

Pod moim oknem gigantyczna kopara ładuje właśnie kamień na ogromną wywrotę. Jest siódma rano, Święto Niepodległości. Nikomu to jakoś nie przeszkadza. Nikt nie ma pretensji do robotników, oni sami też nie wyglądają na pokrzywdzonych, a Straż Miejska, do której zadzwoniłem, twierdzi że żadnego mandatu wystawić nie może. Niestety, jak to dodała ku mojemu pocieszeniu pani operatorka.

Wyjdę tutaj na strasznego janusza, ale jestem w wieku, w którym nie mam już za bardzo innego wyjścia. Gdyby tak za komuny, powiedzmy 22 lipca ktoś odważył się pracować i do tego hałasować... O rany, myślę, że skończyłoby się w sądzie. Czyli co, komuna była bardziej patriotyczna niż wolna RP? Na pewno nie, ale z całą pewnością bardziej zdyscyplinowana.

Oczywiście, dla jasności zupełnej dodam, że 22 lipca to dla mnie żadne święto, ale o ile do tego dnia a zwłaszcza jego wyznawców było, jest i będzie mi zawsze jak najdalej, o tyle szokuje mnie, że WTEDY nie milicja, mandat czy sprawa w sądzie były straszakiem na takich nadgorliwców nadgodzinowców, a zwykłe ludzkie przekonanie, że nie i już. Po prostu w święto się nie pracuje. 

Nie pracowało się 1 maja, nie pracowało 22 lipca i nie pamiętam aby ktoś do tego kogoś zmuszał czy za pracę karał. Od 1989 roku wszystko się odmieniło. Nie chciałbym nikogo obrazić, bo wiem, że wielu jest Polaków myślących jak ja, ale czasem niektórzy zdają się sprowadzać wszystko to kwestii ceny. Jeden powie, że jak zapłacą mu "więcej" to przyjdzie, inny, tradycjonalista taki bardziej, zaznaczy, że nie "więcej" a konkretnie dwa razy tyle ile za zwykły dzień, ale zdarzy się pewnie wielu takich co po prostu potrzebują kasy i nawet za zwykłe stawki też się pojawią.

Przeraża mnie to, jeśli mam być szczery. I przypomina przy okazji jedną z moich dawnych rozmów o pracę, gdy zaznaczałem, a miałem być zatrudniony na zleceniu, podkreślam to, że nie chcę w miesiącu więcej godzin niż limit etatu. Pani kadrowa bardzo się poruszyła. Ale jak to tak? Dlaczego? A ile pani pracuje? - zapytałem. No... normalnie... od ósmej do szesnastej od poniedziałku do piątku. Widzi pani! No to ja właśnie też.

Nie przyjęli mnie.

Świat się zmienia, ja wiem. Kiedy zaczynałem swoje dorosłe życie za kanapkę z wędliną przyniesioną do pracy w piątek dostałbym ileś krzywych spojrzeń, za taką samą kanapkę w Wielki Piątek, po prostu oberwałbym w pysk. Dobrze to czy źle, muzealnie czy nowocześnie, coś trzeba w życiu szanować, trzymać się jakichś zasad.

Widzieliście Państwo te ogłoszenia w których to "można zarobić nawet do... (i tu kwota, niech będzie 10000 zł)? Zawsze tam są gwiazdki, dopiski i zastrzeżenia. Jeżeli bez chorobowego, jeżeli z sobotami, jeżeli z pełną premią, jeżeli z wykonaną normą itd. A powinna być podana wypłata za jak to mówię "święte osiem godzin" właśnie od poniedziałku do piątku. I wtedy wiesz, co możesz mieć więcej, jeśli czegoś swojego, życia dokładnie, będziesz mieć mniej.

W firmie z której ponad rok temu odchodziłem ludzie pracujący po godzinach albo w soboty dostawali gołą stawkę jak w tygodniu i to jeszcze pod stołem. Za dwudniową delegację coś tam więcej niż stawka, ale na pewno symbolicznie i oczywiście nie za od świtu do zmroku a tylko za powiedzmy 10 godzin mimo spania byle gdzie i bycia dwie albo trzy doby poza domem. NIKT nie miał nic przeciwko, nikt nie zgłaszał uwag, gdy przyszedł inspektor z OIP. Mało tego, bronili jeszcze kierownictwa, które przecież ich okradało. Ale bronili. A co powiecie Państwo na mojego kolegę, który z co prawda zwykłym, ale jednak solidnym przeziębieniem w epoce COVID-19 stawił się czerwony z gorączki do pracy tylko dlatego, że kazano mu rozładować widlakiem ciężarówkę, co na dobrą sprawę mogło zrobić trzech innych będących wtedy na dniówce? Przez myśl mu nie przeszło, że nawet telefonu nie musi odbierać na dobrą sprawę. Jak to niby tak?! Przecież jeżeli szefowa każe, to co on, biedny, ma do gadania?

Nie rozumiem takich ludzi. Ktoś kiedyś strajkował o wolne soboty, a oni nie chcą wolnych sobót, ktoś ginął na barykadach o ośmiogodzinne dniówki (zawsze powtarzam - wymyślone po to, żebyśmy my, robotnicy, nie byli tępymi robolami, a mieli czas nie tylko na rodzinę i dom, ale też własne zainteresowania i nowe możliwości) a ci "mieszkają" w pracy i tak dalej i tym podobne.

We wspomnianej już komunie za celebrowanie święta 11 listopada choćby tylko złożeniem gdzieś kwiatów można było zaliczyć masaż milicyjną pałką. Dziś to święto jest świętem, a idiotyczny 22 lipca nie, i większość ma to w nosie. Jedni jako święto, inni jako prawo do święta. No, nie sposób nie wspomnieć i o tych, co to wolne ok, fajnie, że jest, ale dlaczego Biedronka jest nieczynna? Albo jak to oni teraz piszą "nie czynna".

I nie wiem czego bać się bardziej. Tego że sami siebie i swoich praw nie szanujemy, czy tego, że i tak pomyślisz, że po prostu przeszkadza mi hałas tej koparki i dorabiam do tego ideologię...




Obrazek: Sztuczna Inteligencja

czwartek, 9 listopada 2023

Portier - Niemcy 1:0

Z dumą i radością informuję, że udało mi się doprowadzić do usunięcia zdjęcia wiaduktu w Łabajowie ze strony niemieckiej organizacji tzw. "wypędzonych". Jest to może sprawa drobna, ale jednak symboliczna i dla mnie osobiście bardzo ważna. Jak napisałem w poprzednim poście po stwierdzeniu ze zdumieniem i oburzeniem, że niemieccy "wypędzeni" jako główne zdjęcie swojego serwisu zamieszczają fotografię polskiego  wiaduktu, odnalazłem autora tego obrazka i skontaktowałem się  z nim informując o zaistniałej sytuacji a jednocześnie zwróciłem się z odpowiednim zapytaniem do organizacji Landsmannschaft Schlesien poprzez ich formularz kontaktowy.

Autor zdjęcia odpowiedział mi już po kilkunastu minutach dziękując za czujność i zaznaczając, że musi zweryfikować, czy to aby na pewno jego dzieło (ta sama fotografia, inaczej przycięta, a zrobiona z tego samego miejsca i w tym samych warunkach jest w jednym z serwisów podpisana jego nazwiskiem, więc biorąc pod uwagę, że jest zrobiona z drona, nie ma według mnie mowy o pomyłce), ale dodał też, że byłoby dla niego bulwersujące, gdy znalazła się tam bez jego wiedzy i zgody. Następnego dnia otrzymałem także odpowiedź z Niemiec w której napisano między innymi, że "motyw obrazu zostanie sprawdzony i w razie potrzeby zmieniony. W brzmieniu dosłownym: "Sehr geehrter Herr, wir werden eine Prüfung des Bildmotivs vornehmen und gegebenenfalls ändern".

Podkreślam tutaj, że względy prawa autorskiego w tym zgody autora na publikację w serwisie tego akurat pokroju były dla mnie ważne, ale nie najważniejsze, stąd w moim liście zwróciłem przede wszystkim uwagę na polski charakter wiaduktu oraz wpływ wojny rozpętanej przez Niemcy miedzy innymi na planowaną budowę trasy kolejowej Wisła Głębce - Istebna - Zwardoń a także poinformowałem (?) ziomkostwo, że to właśnie hitlerowski okupant zniszczył tablice pamiątkowe na obu wiślańskich wiaduktach. Jest dla mnie bezdyskusyjne, że w tej sytuacji zamieszczanie tej fotografii jako głównego tła w serwisie internetowym tzw. "wypędzonych" jest dla Polaków obraźliwe.

Tło historyczne jest zresztą szersze. Po pierwsze "niemieckie wspomnienia" kończą się na 1945 roku i nie widzę powodu, dla którego serwis wyżej wspomniany miałby (niezależnie od kwestii autorskich) prawo zamieszczania fotografii polskich miast jako wyrazu swoich tęsknot. Chyba, że udział w ich niszczeniu uznać za wstęp do odbudowy i rozbudowy po wojnie. Krótko mówiąc, jeżeli się unika jak ognia słowa Polska oraz polskich nazw to nie ma się też prawa MORALNEGO do podpierania swoich tekstów współczesnymi zdjęciami. Po drugie nieco inaczej można by spoglądać na miejscowości które do grudnia 1937 roku (czyli przed rozpoczęciem wszelkich aneksji) znajdowały się na terenie Niemiec niż na te do których ci sami Niemcy wjechali czołgami w 1939. I wreszcie kwestia ostatnia, w odniesieniu do "mojego" wiaduktu, ale stanowczo nie tylko, najważniejsza. 
Mniejszość niemiecka w Polsce Anno Domini 1939 okazała się w ogromnej większości piątą kolumną, żeby nie użyć słów mocniejszych, co w sposób wręcz podręcznikowy miało miejsce miedzy innymi w Beskidzie Śląskim. Mniejszość ta korzystała w naszym kraju z szerokich praw, a troska o dobre stosunki z Rzeszą sprawiała, że łagodzono ze strony polskiej wszelkie konflikty próbując zagłaskać rzeczywistość. Bezkompromisowa (w odpowiedzi na prowokacje, nie sama z siebie) polityka takich ludzi jak wojewoda Michał Grażyński, to niestety jeden z niewielu chlubnych wyjątków. 

Tym samym jak można zaakceptować takie zawłaszczanie naszej rzeczywistości? Nie można.

Nie można i już nie trzeba. Niemcy właśnie usunęli zdjęcie polskiego wiaduktu ze swojego serwisu zamieniając je na zdjęcie Wrocławia, co już wygląda dużo lepiej, choć z pewnością nie idealnie. 

Idealnie bowiem było by gdyby dopisali tam, że to Wrocław, a nie przypadkiem Breslau. 
Breslau skończyło się w 1945.








sobota, 4 listopada 2023

Was ist das, was ist los?

Czytam ja sobie ostatnimi czasy książkę opisującą stosunek Republiki Federalnej Niemiec do granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej w czasach wczesnego PRL-u. Książka ciekawa, nie powiem, nawet, mimo roku wydania, nie skalana za bardzo komunizmem (były takie kwestie polityczne w których władza wiedziała, że nie musi czarować, żeby naród był po jej stronie) i generalnie dobrze napisana. Jest tam o prawie, o kartografii, o wydawnictwach wszelakich, zjazdach z darmowym wurstem, specyficznym słownictwie i wielu jeszcze innych aspektach problemu, w tym oczywiście o słynnych Związkach Wypędzonych. Kto żył w PRL-u, ten pamięta jak nas straszono ziomkostwami a zwłaszcza panami Hupką i Czają. 

Co ciekawe, to już tak bardziej na marginesie, sam Herbert Czaja po 1990 roku bywał w Polsce i wspomagał swoją pracą władze województwa opolskiego, ale nie przeszkadzało mu to jeszcze kilka lat później twierdzić, że dałoby się to i owo do Niemiec przyłączyć, bo przecież Polakom pod niemieckimi rządami żyło się wiele lat zupełnie dobrze. 

Brednie? No jasne że tak. W końcu w Polsce też są ludzie którzy słysząc o ataku Rosji Putina na Ukrainę zaczęli kalkulować odzyskanie Lwowa. Nie ma sensu się nad tym rozwodzić. Pomieszanie wspomnień z tęsknotami i z... pomieszaniem. Dopóki to prywatna sprawa jestem w stanie to zrozumieć.

A kiedy przestaje być prywatną?

Taki oto obrazek przywitał mnie na stronie (w wolnym tłumaczeniu) Śląskiej Drużyny, czyli regionalnego związku wypędzonych. Gdzieś już to widziałem...

Najpierw otworzyłem Mapy Google, ale pewności nie miałem, potem poszukałem artykułów na portalach turystycznych i wszystko stało się jasne. Wiadukt w Łabajowie. Wisła. Versteht ihr, Genossen? Wisła, eine alte deutsche Stadt im alten Deutsch-Schlesien.

Zdjęcie ze strony polskazachwyca.pl

No i teraz mam problem, bo chciałbym kulturalnie. Ale jak? Mimo wszystko spróbujmy.

Osobną kwestią jest samo zdjęcie, po odnalezieniu na innych stronach raz określane jako "wolne", a innym razem mające konkretnego autora i stronę macierzystą (Marcin Baranowski - Mosquidron), tu jednak jedno drugiego nie wyklucza, choć postanowiłem powiadomić autora o tym kto i gdzie jego fotografię wykorzystuje. Sprawa jest jednak dużo poważniejsza.

Jeżeli nawet przyjmiemy, że strona takiej organizacji jak "Drużyna Śląska" zajmuje się tylko pielęgnowaniem wspomnień, osobna rzecz, czyich, bo urodzeni z końcem wojny mają dziś po 80 lat, ale ok., to pozostaje jeszcze kwestia dobrego smaku oraz znajomości historii.

Wiadukt postawili Polacy około roku 1933 w trakcie budowy linii kolejowej do Zwardonia przez Istebną, gdy w tym samym czasie Niemcy zajmowali się budowaniem zupełnie, ale to zupełnie innych obiektów. Nie można nawet powiedzieć, że dołożyli jakąś swoją cegiełkę, bo stało się wręcz przeciwnie, zniszczyli w czasie okupacji tablice pamiątkowe opisujące TYLKO kto i kiedy wiadukt zaprojektował i wybudował. 

Krótko i węzłowato. Guzik mają panie i panowie "wypędzeni" do wiaduktu, który ich rodacy zdewastowali i którym także z winy ich rodaków oraz pewnego austriackiego kloszarda nie prowadzi dziś linia kolejowa do Zwardonia a tylko kilkaset metrów dalej, do Głębiec. Guzik, powiadam!

***

O zdjęciu poinformowałem autora oraz osobno złożyłem zapytanie niemieckiemu stowarzyszeniu Die Landsmannschaft Schlesien.


Zdjęcie - Sztuczna Inteligencja

niedziela, 17 września 2023

Człowiek który zrobił o jeden krok za mało

Nie jestem już dziś pewien, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, ale na pewno miał wtedy na sobie tę świetnie skrojoną sztruksową, granatową marynarkę, której potem przez długie lata tak mu zazdrościłem i która już na zawsze będzie mi się z nim kojarzyć. Wsiadał po południu do autobusu którym wracałem z zawodówki o kilka przystanków później niż ja, mimo, że był zatrudniony w tej samej firmie. W porannym nie widziałem go nigdy. Przyglądałem mu się z zainteresowaniem, zastanawiałem się kim jest. Niewątpliwie przystojny, wysoki, szczupły, zawsze gładko uczesany. Jakoś odróżniał się od innych pasażerów. No i przecież kto wtedy na co dzień nosił marynarki?

Powiedzmy, że ma na imię Andrzej, choć i czytający te słowa i ja wiemy że jest inaczej. Ale to nie ma znaczenia. 

Po trzech latach przyjąłem się do pracy, przyjąłem, a właściwie jakby przeniosłem, bo nasza szkoła była od początku częścią zakładu. Traf chciał że wylądowałem w dziale w którym mój autobusowy znajomy pracował. Poznaliśmy się. Z czasem staliśmy się dobrymi kumplami.

Andrzej był świadkiem moich porażek i sukcesów, spięć z kierownikiem i wygranych z dyrektorem, widział jak uczę się zawodu i widział jak popełniam błędy. Przez kilka lat widywaliśmy się codziennie, czasem kłócili, czasem pili wódkę, jak to w pracy. Obrazek, jaki wyniosłem ze szkoły, prawie filmowego amanta szybko okazał się złudzeniem. Mój kolega miał spaprane małżeństwo, był alkoholikiem a i w pracy ledwo, ledwo, utrzymywał się na granicy pomiędzy pomocnikiem a fachowcem, cudem chyba tylko po stronie fachowca...

Mam przed oczami kilka wspomnień. Pierwsze nie wiedzieć czemu nasuwa mi się to, kiedy leży jęcząc z bólu  w magazynie pełnym worków wapna i czeka na przyjazd pogotowia chwilę po tym jak spróbował podnieść więcej niż pozostali, inny to kolejne awantury z majstrem i nagany za alkohol, jeszcze inny to jego najlepszy kolega chwalący się tuż obok pijanego w sztok Andrzeja jak to dzień wcześniej "ta jego siedziała mi na kolanach i jakbym tylko chciał, to ten by nawet nie wiedział..."

Wypadek na delegacji, jedno, potem kolejne chorobowe, podejrzenie o kradzież, cudem wyprostowana bumelka, kłótnie, skargi, wódka, wódka, wódka...

Jeden z ostatnich obrazków to Andrzej podnoszący kieliszek już dwiema dłońmi a i tak rozlewający połowę na stół i wreszcie ostatni dzień - zwolnienie. Kto nie żył w PRL-u albo krótko po nim, ten nie wie jak abstrakcyjnym było wylecieć dyscyplinarnie z państwowej firmy. Andrzej wyleciał. Pewnego dnia po prostu zabrał swoje rzeczy, podał mi rękę i potem wyszedł bez słowa.

I znów widywałem go tylko z autobusu. Siedział w swojej sztruksowej marynarce czasem z żoną, czasem sam i sprzedawał jakieś drobiazgi na osiedlowym targowisku. Gdy się patrzyło na zawartość jego walizki widać było, że choćby sprzedał wszystko i tak nie zarobiłby więcej niż na średni obiad w barze... Potem już tylko pomagał innym handlarzom nosząc im torby, ustawiając stoiska albo sprzątając. Częściej pijany niż trzeźwy. 

Po latach rozmawiałem z kimś kto także z nami pracował. Usłyszałem, że Andrzeja eksmitowali, że żona odeszła, że trafił do jakiegoś ośrodka, nie wiem już dziś, czy na leczenie czy tylko na przetrwanie. 

Spotkałem go w zupełnie innej dzielnicy naszego miasta ponad trzydzieści lat później. Na pierwszy rzut oka się nie zmienił. Tak samo szczupły, choć nigdy nie chudy, ta sama, nie nadszarpnięta czasem fryzura, z pozoru identyczny z tym człowiekiem z którym murowałem, betonowałem albo transportowałem szkło dawno dawno temu. Tylko z pozoru.

Zapadnięte oczy, pożółkła cera, braki w uzębieniu. Drżące teraz już non stop dłonie. Tak jak kiedyś w latach osiemdziesiątych widzę go czasem z okna autobusu. Oczywiście mnie nie poznaje, choć kilka razy minęliśmy się oko w oko. Nikogo już nie poznaje. Żyje w innym świecie. A może w ogóle już nie żyje. Po prostu jest.

Czasem w objęciach z podobną mu niemłodą kobietą, czasem sam, kiedyś z podbitym okiem i przestawionym nosem, innego dnia kiwający się bezsensownie na przystankowej ławeczce. Nie ma już tej fascynującej mnie granatowej marynarki ani torby przewieszonej przez ramię. Ma reklamówkę do której zbiera pety ze śmietniczek. Z pozoru kloszard, ale zawsze spokojny, ba! nawet czasem szarmancki dla kobiet. Z pozoru z czymś na kształt uśmiechu, w rzeczywistości uczestniczący w codzienności tylko na tyle, aby od rana dotrwać do zmroku.

Człowiek, który w końcówce komuny nie zrobił tego jednego kroku by ugruntować swoją fachowość, która dałaby mu jakąś gwarancję przetrwania, człowiek który gdy był "wczorajszy", a bywał często, bez oporów zamieniał kielnię i packę na taczkę i łopatę dając się ustawiać byle komu. Kto "nie zniżył się" do tego by poprosić o darowanie win, gdy decydowano o jego dyscyplinarce. Kto jakby spadając w przepaść wciąż głębiej i głębiej po prostu się rozglądał nie decydując się nawet na krzyk. Może z niewiary, że to coś zmieni?

Stracił pracę, stabilizację, pieniądze, żonę, mieszkanie, okruszki normalności. W zasadzie wszystko. Jak na ironię jego ciało i twarz zmieniły się przez te dziesięciolecia najmniej. Gdyby dziś ubrał tę swoją granatową marynarkę z grubego sztruksu, w przeciwieństwie do wszystkich moich kolegów  z tamtych czasów i do mnie samego wyglądałby identycznie jak kiedyś.

Życie jest jak ten autobus, do którego niegdyś wsiadł znikąd, przejechał kilka przystanków i z którego później uciekł przed kontrolą, chociaż nikt tak naprawdę go nie gonił a może nawet nie miał zamiaru kontrolować.

Nie wie, nie pamięta, nie poznaje. Znów siedzi na ławeczce, tak samo jak wtedy, gdy w 1988 roku zobaczyłem go po raz pierwszy. Oczywiście że jest dla mnie jak wyrzut sumienia. Ale czy tylko dla mnie? Nigdy się tego nie dowiemy, bo Andrzej nie zamierza już wsiadać do żadnego autobusu.

Nadchodzi mrok.


czwartek, 31 sierpnia 2023

Sztuczna Inteligencja, czyli Prawdziwa Głupota

W ciągu ostatnich powiedzmy dwóch lat tak zwana Sztuczna Inteligencja weszła w nasze życie na skalę wręcz niewyobrażalną. Jest prawie wszędzie tam, gdzie stykają się człowiek i oprogramowanie. Jako narzędzie sprawdza się doskonale. Dzięki niej możemy oglądać filmy z VHS-ów podrasowane do Full HD a nagrania z "mindefałek" (mini DV - pierwszy powszechny system cyfrowego zapisu filmów) zaprgrejdowane do 4K. Wyostrza i wzbogaca zdjęcia, koryguje kolory, odszumia i poprawia dźwięk. Zapewne ma też inne zastosowania. Nadal jednak zyskujemy tylko, jeżeli jest naszym narzędziem, a gdy usiłujemy ustawić ją w roli czegoś więcej...

Tak mi się teraz skojarzyło. Nowocześni i bardzo nowocześni śmieją się do rozpuku z ludzi, którzy z jakiejś plamy na ścianie czy zarysu na drzewie robią sobie w głowach obraz Chrystusa albo Maryi i zaczynają się doń modlić. Niejednokrotnie jednak ci właśnie w tak bezkompromisowy sposób postępowi chwilę później również "modlą się" do iluś literek kodu programu, czyli właśnie Sztucznej Inteligencji. Dla nich to już nie narzędzie, ale prawie osobowość, drogowskaz, wyrocznia.

Dla mnie to nawet gorsze zacofanie niż dziadek z babcią klękający przed plamą na murze.

Na You Tube posłuchać już możemy Freddyego Mercurego śpiewającego "Final Coundown" zespołu Europe albo Michaela Jacksona wykonującego hity Celine Dion. I ludzie tego słuchają. Naprawdę słuchają. Klikają, komentują, przeżywają. Dekadę temu nazywali Autotune zabijaniem muzyki, dziś chylą czoła przed szambem, jakim jest sztuczne generowanie głosu nieżyjącego wokalisty, który nigdy jakiegoś utworu nie śpiewał, albo nigdy nie chciałby go zaśpiewać. Ale przecież to takie futurystyczne, takie nowe, takie wspaniałe!

PG wchodzi w nasze życie nachalnie, pcha się do wyszukiwarek internetowych, proponuje nie tylko szukanie czegoś, ale wręcz myślenie za nas i udaje, głupio, bo inaczej nie potrafi, że jest mądra.

Google wprowadziło właśnie Barda, Prawdziwą Głupotę mającą być pomocą dla tzw. Przewodników Googla, czyli po prostu ludzi takich jak ja, dodających czasami do Map swoje zdjęcia czy recenzje. Bard jest szybki, miły i potrafi pisać/mówić jak człowiek. Problemem jest to, że nie potrafi myśleć, bo jest tylko zbiorem komend na łączenie w całość różnych wyszukiwań w Internecie.

Zadałem oto Bardowi proste pytanie. Jakie poleca łatwe szlaki turystyczne dla seniorów w Beskidzie Śląskim?

Prawdziwa Głupota zaproponowała mi między innymi trasę z Ustronia Polany na Skrzyczne. Zaciekawiło mnie to, ponieważ stanowczo nie uznałbym niczego ze Skrzycznem w składzie za łatwe, no chyba że od kolejki do kolejki, ale żeby z Ustronia?

Bard nie widzi problemu. Trasa jest łatwa, ponieważ ma trzy kilometry (sic!), sześćset siedemdziesiąt metrów przewyższenia (to nie jest mało, zaręczam) i trwa półtorej godziny. Zaczyna się w Ustroniu Polanie szlakiem zielonym, a kończy na Skrzycznem obok schroniska. Najpierw prowadzi przez las, a potem przez polany (o maj gat!). 

Co Państwo na to? Tylko maszerować. Oczywiście lasy i polany spoko, ale informacje od Barda trzeba zweryfikować, bo w górach żartów nie ma.

Weryfikujemy:

Trasa ma w rzeczywistości 22,5 km, suma przewyższeń to 1510 metrów, a czas przejścia ponad 8 godzin. Założenie było tylko takie, żeby początek był w Ustroniu Polanie, koniec na Skrzycznem a pierwszy odcinek zielony. Jak papiery Barda...

"Jesteś idiotą, Bard. Nawet kalkulator ma więcej inteligencji niż ty" - napisałem mu w okienku.

Oczywiście jak twierdzą uczeni oraz doświadczenie gatunku ludzkiego, Bard będzie ewoluował i jest szansa, że kiedyś zrozumie, że go obraziłem, a także postanowi się zemścić, ale jakoś się tego nie obawiam. Do tego czasu bowiem zostanę już dawno przekonwertowany na torf.

Enter. W imię Ojca i Syna.

Mojżesz teraz bezpiecznie wyłączyć komputer :)




Kliknij, aby powiększyć

czwartek, 24 sierpnia 2023

Obecny

Od skrajności w skrajność przez lata dzieciństwa i dorastania raczej nieśmiały dojrzałem około lat trzydziestu do asertywności i przekonania, że dopóki żyję, dopóty żyć mają prawo moje racje. Nie jestem dziś w stanie określić żadnego konkretnego zdarzenia, które by to sprawiło, ale jednak jako jedno z pewniejszych przychodzi mi na myśl dość specyficzne, kiedy to wepchnąłem się jako pierwszy do konduktu pogrzebowego mojego ojca. Zdaję sobie sprawę jak to brzmi, ale sugerowałbym patrzeć na ów dzień w rozumieniu bardziej emocji i symboliki niźli tylko gołego faktu.

Do tego dnia byłem synem, byłem może i dzieckiem gdyby mówić tylko o prawie, potrzebie i możliwości wyrażania swojego ja wobec rodziny i jej znajomych. Ta śmierć była przełomem. Dopóki załatwiałem, pisałem, dzwoniłem, rozmawiałem, wszystko trwało jak wcześniej, ale gdy zakończyła się msza a przed kościołem zaczął formować się kondukt, coś się zmieniło. Zobaczyłem ciocie i wujków, kuzynów i przyjaciół, sąsiadów i kolegów niezdarnie nieco przepychających się na wedle własnego uznania należne im miejsca. Za trumną stała siostra ojca i jej córka. To poza mną były najbliższe osoby. Przez chwilę patrzyłem jeszcze jak dziecko i nagle uświadomiłem sobie, że wśród żywych to ja jestem tu najważniejszy. Prawie wepchnąłem się jako pierwszy a szmer za plecami uświadomił mi, że niektórzy do tego momentu nawet nie wiedzieli kim jestem.

Jestem.

Już dawno nie młody, ale chyba jeszcze przez jakiś czas nie stary, jeszcze „umiący w Internety”, ale też pamiętający, że „22 lipca, dawniej E. Wedel”. Jeszcze ktoś, zanim pewnie kiedyś coś.

Bronię się przed byciem januszem, przed krytykowaniem nowego i wychwalaniem starego, przed uznawaniem siebie i swoich czasów za niedościgły wzór, w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu. Staram się jeszcze (to słowo z racji upływu lat muszę tu dodawać) bardziej uczestniczyć niż tylko obserwować, rozumieć, nawet jeżeli nie akceptować i starać się mieć równie trzeźwe spojrzenie na przedwczoraj jak i na pojutrze. 

Byłem już kiedyś w takiej sytuacji jakby na próbę. W pracy trafiłem do grupy w której mój wiek plasował mnie idealnie pomiędzy najstarszymi a najmłodszymi. Wysłuchiwałem żalów i jednych i drugich, tłumaczyłem i jednym i drugim. Potem dopiero dotarło do mnie, że nie tylko tłumaczyłem w znaczeniu wyjaśniałem, ale w tym dosłownym, czyli „przekładałem”, także. Dałem radę. 

To było dekadę temu. 

Nie krytykować i nie ustawiać, zwłaszcza podług siebie, młodych, ale nie skreślać i nie lekceważyć starszych. Czerpać, łączyć, budować. Z doświadczeniem, jako fundamentem, ale z otwartością umysłu, jako gmachem. 

Starość nie oznacza, jak się to młodszym wydaje „nie rozumiem”, a nawet jeśli, to jest to etap drugi. Pierwszym i sporej mierze pochodzącym z własnego wyboru zawsze jest „nie chcę”. 

A zatem "jestem", rozumiem, jako "uczestniczę". I tu sprawa z lekka zmienia swój kształt, bowiem z „uczestniczę” nie sposób nie wyjść na „(współ)tworzę”. 

Praca, mała firma, circa dwadzieścia osób. Właścicielka, złodziejka i oszustka łamie prawo pracy, prawo podatkowe, łamie wreszcie ludzką godność. Nikt nie ma ochoty tego nazwać po imieniu. Dostając okruchy zamiast okruszków zapomina się, że miało się prawo do pełnej kromki, czyż nie? 

Znów sam, jak kiedyś w firmie ochroniarskiej, „prostuję świat”. Inspekcja Pracy, Kontrola Skarbowa, zdjęcia, zeznania, przykłady. Tak jak tam, nikt nie ma ochoty stanąć do walki, mimo, że każdy wie jak jest okradany. 

A drobiazgi? Tyle ich każdego dnia. Złośliwy kurier doręczający uszkodzoną paczkę tak, żeby uszkodzenia nie było widać, przedsiębiorca który obraża się i znika gdy za uzgodnioną już pod każdym względem usługę oczekuje się od niego legalnej faktury, złodziej, który mający do czegoś dostęp na przykład w pracy, przekłada to prawo dostępu na prawo dysponowania, oszust sprzedający nam coś, co opisał jako sprawne i nowe a co nowym ani sprawnym nie jest, opryskliwa sprzedawczyni i opryskujący nas samochód… Wszystkiego po trochu. 

Jestem. 

Małe i duże wyzwania. Już nie mam czasu, by je odkładać, już nie ma sensu, by je omijać. Już nie można się bać. Trzeba być. Albo nie być. 

To mój wybór, już pewnie ostatni w życiu jaki mam PRZED sobą.

Jestem.

Dawno nie młody, ale chyba jeszcze przez jakiś czas nie stary. Jestem by nie skłócać, ale spróbować złączyć, jestem by nie pouczać, ale budować pomost zrozumienia, by mieć własne zdanie, ale bronić cudzego, nawet jeżeli jest niezgodne z moim, ale także powinno zaistnieć. Jestem by mówić o złodzieju per złodziej a o bohaterze per bohater. 

Jestem to znaczy JESTEM. 

Życie ciągle jeszcze trwa.




niedziela, 23 lipca 2023

Dwaj zimni dranie i ocieplanie

Co łączy kładzenie styropianu z wciskaniem kitu? Już tłumaczę. 

Jesienią piękną Roku Pańskiego dwa tysiące dwudziestego drugiego postanowiłem ocieplić sobie dom. Wstępnie zorientowałem się na czym rzecz polega, ile może kosztować, na ile lat zmieni moją dietę i po głębokim namyśle postanowiłem spróbować. Jako że w Internecie niestety odchodzi się od firmowych stron www na rzecz Facebooka lub tylko wpisów we wszelakich katalogach przedsiębiorców sprawa znalezienia potencjalnego wykonawcy łatwa nie była, ale z pomocą serwisu o nazwie Fixly po kilku dniach się udało. Pewnego popołudnia przed moimi drzwiami pojawiło się dwóch panów na których pierwszy widok nadzwyczaj szybko przeanalizowałem sobie w myślach czy aby nie jestem komuś winny jakichś pieniędzy, ale jako że nie znam nikogo kto byłby mi gotów je pożyczyć, a od tego zwykle się zaczyna, bez większego wahania otworzyłem... puszkę Pandory.

-Tak, pewnie. A tu się zrobi uskok. Żaden problem.

-A kiedy panowie ewentualnie?

-Nawet od poniedziałku, bo akurat mamy okienko a potem szykuje nam się duży bank (Wtedy pomyślałem o ocieplaniu, ale po zakończeniu całej historii, o czym się Państwo za chwilę przekonają już nie jestem taki pewien, ha ha ha).

-A ile?

-Tak jak mówiliśmy. Albo i taniej jak pan kupi w naszej zaprzyjaźnionej hurtowni. Mamy tam upusty i da się załatwić darmowy transport. To jak, pisze się pan? To są trzy dni roboty.

-Tak! Jasne! Możecie zamawiać co trzeba.

Panowie zamówili. Mailem dostałem szczegółowe, a w żadnym wypadku nie szokujące wyliczenie materiałów i robocizny a po jego zaaprobowaniu dwa dni później przesłano mi fakturę pro forma z hurtowni. Transport na niebagatelną odległość 35 kilometrów miałem za darmo! Jeszcze nie wierzyłem, że jestem taki skuteczny w wynajdywaniu tanich, szybkich i bez wątpienia fachowych sił roboczych, ale już, już, zaczynałem się tym chwalić wśród znajomych. 

-Czekaj, czekaj - mówili - Za chwilę się okaże, że gościu w życiu ocieplenia nie robił!

Istniała taka obawa, więc kładłem uszy po sobie. Niepotrzebnie. Umówionego dnia o umówionej porze pod dom podjechała ogromna ciężarówka wypełniona styropianem, klejami, tynkiem i masą drobiazgów. Papiery były w porządku, dostawa i rozładunek w gratisie, a gdy w minutę później pojawili się moi fachowcy czułem się już kandydatem na najlepszego "HR-owca" na wschód od Cabo da Roca, I gdyby był to HR-owiec tygodnia, to pewnie tak właśnie by było...

Praca ruszyła żwawo. Skuto uszkodzone tynki, zdemontowano parapety, zagruntowano ściany, a wszystko szło jak podręczniki nakazują, więc nie miałem powodów do niepokoju. Panowie, jak się dowiedziałem ojciec i syn, wbrew pierwszemu nieciekawemu wrażeniu nie tylko doskonale się orientowali w robocie, ale pracowali sumiennie i czasem nawet jakby za długo. Nie było do czego się przyczepić. Po gruncie przyszedł czas na klej i styropian i mogłem w jak najbardziej pozytywnym szoku oglądać moje krzywe, przedwojenne ściany wyprostowane jak spod lasera. Po prostu zupełnie inny dom. Do tego zachowano wszelkie uskoki i zaokrąglenia budynku jedynie go pogrubiając, ale nie zmieniając, a przecież dokładnie o to mi chodziło.

Po takim pokazie prośbę o zaliczkę przyjąłem jako coś najzupełniej oczywistego. Co prawda z fakturą za materiały dawało to już ładnych kilka wypłat, a i czas roboty sporo się wydłużył, ale w końcu materiał leżał a robotnicy wręcz przeciwnie (to już któraś firma w moim domu i nikt nie pije, ja nie wiem...) więc wypłaciłem ile należało żeby sprawę szybko zakończyć. 

Zaczęło się kołkowanie. Tak jak sobie zażyczyłem, pięć kołków na płytę styropianu, według niektórych sporo za dużo. Ale płacę i wymagam. Wymagam i mam. Do czasu...


-Dzisiaj nie przyjedziemy, bo pada.

-Jasna sprawa.

Trzy dni później. 

-I jak tam, panowie? Będziecie dziś?

-Tak, przepraszamy za opóźnienie, już jesteśmy w drodze.

-Spoko.

Pół godziny później.

-Mieliśmy stłuczkę. Nie dojedziemy dziś. A jesteśmy już prawie u pana.

-Jaką stłuczkę?! Co się stało? 

-Aaa... stuknął nas jeden taki na czerwonym przed skrzyżowaniem. Będziemy jutro, tylko skołujemy auto.

-No właśnie, bo miałem pytać. Już pora pomyśleć o blacharce na dach, bo deszcze, śniegi, a woda wlatuje za styropian... Zapłaciłem za to.

-Wszystko już czeka. Tylko trzeba większe auto. Bez obaw.

Wieczór. Dzwoni obcy numer...

-Halo?

-Dobry wieczór, to ja (pan starszy, ojciec, nazwijmy go tutaj seniorem), z telefonu żony. Musimy prosić pana o zaliczkę jeszcze raz, bo auto będzie z wypożyczalni.

-Uzgadnialiśmy JEDNĄ zaliczkę i resztę po robocie.

-Nie mamy auta, a z wypożyczalni inaczej nam nie dadzą. Weźmiemy, będziemy pojutrze, skończymy robotę do piątku i zapominamy o sprawie. Blacharka czeka, pogoda jest...

-Zrobię przelew rano. A nie możecie jutro czymś też dojechać i cokolwiek ruszyć? Miało być trzy dni, na umowie jedenaście a mamy już trzeci tydzień...

-Dobra, wezmę auto od kolegi i dojedziemy. Ten tynk chce pan wymienić? Bo przemarzł na placu a jeszcze można go oddać. 

-Za dopłatą?

-Nie. Oddajemy i bierzemy tyle samo, tylko inny kolor. Domieszają nam z katalogu.

-I w tym tygodniu tynk i blacharkę załatwicie?

-Tak.

-Dobra.

"Pan ojciec" faktycznie się pojawił, zabrał tynk i pojechał. I znów zapadła cisza. Dzień, drugi, trzeci. Dzwonię do syna (oczywiście JEGO syna).

-Ja żadnej drugiej zaliczki nie brałem.

-Niech mi pan tu bajek nie plecie, na pana konto przelałem, przecież mieliście stłuczkę rzekomo.

-A to pan musi z ojcem. Ja o żadnej stłuczce nic nie wiem. On jechał na wesele wczoraj.

-Jak na wesele? Przecież mi pisał, że blachy ma już na aucie?!

-To niech pan z nim rozmawia.


Tutaj zrobię przerwę i wyjaśnię szczególik. Jak pisałem panowie to ojciec i syn. Ojciec jest bardziej fachowcem od konkretów, syn ma na siebie firmę i jest oficjalnie szefem. Podpisaliśmy umowę, termin wykonania, zgodę na pierwszą zaliczkę. Druga jak z tego wynika była na czyjś... prezent ślubny...

Dzwonię do seniora. Nie odbiera. Po kolejnych próbach wyłącza telefon. Dzwonię do juniora, ta sama sytuacja. Widać mają to w genach.

Nastał grudzień, za oknem sypie śnieg, pomiędzy goły styropian i mur także, bo blacharki jak nie było tak nie ma. Fragmenty zaprawy na styropianie ładnie się na mrozie kruszą i spadają... Panowie milczą, ja wręcz przeciwnie, klnę na czym świat stoi, ale niewiele to daje. 

Pan ojciec wreszcie się pojawia. Bez dużego samochodu, bez blach, ale za to z pomocnikiem. Twierdzi, że pokłócił się z synem, ich drogi zawodowe się rozeszły, ale on, człowiek honoru, mi to skończy. Ok. Coś zaczyna się dziać. Kołkowanie styropianu, naciąganie nań siatki, zaciąganie klejem...

-A co z kołkami ponad oknami? Miał pan mieć rusztowanie warszawskie? Gdzie ta blacharka? Śnieg leci za styropian i jak zacznie topnieć to go oderwie? Miały być trzy dni! Ma pan kalendarz?!

-Wszystko opanujemy.

I znowu znika. Znika też pomocnik. Sprawdzając świeże ślady po kołkowaniu odkrywam, że powyżej okien fachowcy WYDŁUBALI w styropianie dziurki w które włożyli okrągłe zatyczki wiedząc że po zaciągnięciu klejem i zmianie temperatury będzie to wyglądało jak zakołkowane. Jedna zatyczka, druga, szósta, dziesiąta. Ktoś tu komuś wciska kit.

Śnieg sypie, idą Święta. Mam ładnie wyprofilowany styropian, ładnie odmarzający na nim klej i wszystko powyżej dwóch metrów bez kołków, bo panowie zrobili sobie rusztowanie z konstrukcji paczek styropianu który im potem schowałem oraz mojej starej drabiny a ani jedno ani drugie nie pozwoliło zakołkować reszty...

Zaczynam mieć pewne podejrzenia. Sprawdzam w Internecie firmę. Na Fixly już jej nie ma. Konsultantka zapytana jak mam wystawić negatywną opinię i ostrzec innych odpowiada, że nie mam już takiej możliwości. Szukając dalej dowiaduję się, że pan junior założył swoją firemkę (UWAGA!) na dwa tygodnie przed zawitaniem do mnie, a pan senior podobnych firemek miał i ma kilka...

Dzwonię do hurtowni zapytać czy już namieszano nowy tynk i co z transportem. 

-Ale pan zwrócił tynk, nie dał do zmiany...

-JA ZWRÓCIŁEM?!

-No tak, pan (...) przywiózł i zdał do magazynu. Jesteśmy na czysto.

-Dobrze. Czyli mogę za te pieniądze kupić inny teraz?

-Za jakie pieniądze? Myśmy wypłacili gotówkę.


Głęboki oddech. Liczenie do dziesięciu. Nie pomaga. Może dlatego, że to nie dziesięć złotych a ładnych parę tysięcy.

Mailem dostaję fakturę korygującą. Faktycznie kasę wypłacono. Pytanie dlaczego nie mnie? Zaczynamy styczeń. Dom wygląda jak ruina, ściany w zaciekach, zaprawa odmarznięta. Panowie nie odbierają telefonów. Piszę pismo do hurtowni informując, że jej działanie ma znamiona paserstwa i zostanie zgłoszone na policję. Przyjęto zwrot materiału od osoby która nie była kupującym, nie miała upoważnienia kupującego, paragonu ani faktury. Równie dobrze mogła tynk ukraść gdzieś z budowy obok. A hurtownia wypłaciła. Ciekawe jak się takie numery księguje...

Po dwóch dniach otrzymuję przelew zwrotny za tynk. Przynajmniej tyle.

Styczeń. Pogoda iście kwietniowa. Słońce, ani śladu opadów, po prostu wiosna. Pan starszy włącza telefon i krótko, bez rozdrapywania ran zobowiązuje się podjechać i robotę zakończyć. Pojawia się następnego dnia z trzema kolegami. Syn nie może, bo jest chory. Trudno. W trzy godziny siatka jest zaciągnięta klejem a styropian uszczelniony WRESZCIE od góry pianką. Już widać że tylko parapety, blacharka i tynk. Ale ekipa po tym jednym jedynym dniu "przyspieszenia" znów znika, a ja dostaję w międzyczasie kolejny mail z hurtowni która informuje mnie, że przesyła pozostałe faktury korygujące... Jakie pozostałe???

Panowie zanim oddali tynk o którym wiedziałem sprzedali sobie kilka wiaderek wcześniej kiedy jeszcze ani nie było mrozu ani przerw w pracy. Sprzedali też grunt, listwy i trochę innej drobnicy. Sprzedali w tej samej hurtowni w której ja to kupiłem. Sprzedali praktycznie w dwa tygodnie po zaczęciu robót.

I znów pismo do hurtowni. Sąd, policja, paserstwo, odpowiedzialność, opinie w Internecie. Do wyboru, do koloru, do krwi ostatniej. Mija doba i pojawia się kolejny przelew. Wszystko co ukradli mi tatuś z synusiem wróciło w formie pieniędzy. Ale robota dalej stoi.

Musiałem dokupić klej i narożniki. Dokupiłem. Pomierzyłem, wyliczyłem, schowałem w garażu wszystko co już nie było potrzebne. Styropian, kołki, zaślepki, siatkę. Wszystko co można ukraść. 

Któregoś ranka telefon od juniora żebym kupił klej bo zaraz będą.

-Przecież klej jest. A co się stało, że nagle pan dzwoni?

Cisza, stłumione przekleństwo.

-Pomyliłem się, to nie do pana miałem.

-Zaraz, zaraz! Czyli wy robicie gdzie indziej a ja mam bur... (bałagan) od kwartału?!


Mija kolejnych kilka dni. Pojawia się senior z pomocnikiem. Widzę ich irytację gdy spostrzegają, że cały niepotrzebny już na obecnym etapie materiał jest pod kluczem. W ramach "zemsty" albo może treningu kradną mi... kielnię, a na żądanie pokazania wiertarki którą rzekomo kołkują twierdzą, a właściwie senior twierdzi, że nie może jej teraz (w środku dniówki) znaleźć... A co do kielni to jestem dziwny, czepiam się i w ogóle, ale proszę, proszę, jest i kielnia.

-Tam był jeszcze pędzel.

-Oddaj panu pędzel.


Jest marzec. Po dwóch czy trzech dniach udawania że coś się dzieje a nadal bez rusztowania (pochowałem wszystko na czym można stanąć), parapetów czy blacharki panowie znikają. Tym razem definitywnie. Sprytnym też sposobem innego dnia rano kiedy w domu jest tylko mama zabierają resztę gratów i tylem ich widział.


Szukam dalej i natrafiam na kolejnych ciekawych ludzi. Pan z innego miasta żąda za skończenie pracy więcej niż senior z juniorem za całość. Polecam mu się oddalić. Inny z kolegą twierdzi, że ogarnie temat w dwa, trzy dni, ale mam załatwić oświetlenie, bo będzie robił od 16:00 do 22:00, ponieważ rano... pracuje. I wreszcie wisienka na torcie. Zwyczajny z pozoru facet, widać, ze obeznany, bez kosmicznych cen, chorych pomysłów i targowania. Będzie jutro. 

Nie ma go. Telefon wyłączony. Smsy nie dochodzą. Piszę "O co chodzi, przecież uzgodniliśmy cenę i zakres?" Nic. Cisza.

Po dwóch dniach oddzwania. 

-Sorry że tak wyszło, ale byłem "na dołku" i dopiero teraz mnie puścili (sic!)

-Gdzie pan był?!

-Zamknęli mnie na czterdzieści osiem za takiego kumpla, ale już jestem, możemy robić.

-Chyba nie jestem zainteresowany.

Połowa marca. Na spacerze po innej dzielnicy spotykam kilkunastoosobową ekipę dociepleniową sprzątającą plac po zakończonej robocie. Krótka rozmowa z właścicielem i w ciągu circa dwóch tygodni mam wszystko. Osadzone rewizje, kratki, daszek, rury spustowe, blacharkę i parapety.

Od połowy listopada do końca marca. Robota oceniana przez wszystkich, których napotkałem na trzy do sześciu dni. Tyle, że moja była w wersji z przygodami.

Uprzedzając pytania. Tak. Na razie tynk się trzyma. Ja chyba też.

poniedziałek, 15 sierpnia 2022

Paraprofesjonaliści

Niniejszy tekst z racji długiej, długaśnej wręcz mojej przerwy w pisaniu nie ma bynajmniej ambicji przekazania jakichś nadzwyczaj głębokich przemyśleń w niezwykle barwnej stylistycznie formie, skądże, chce tylko wykorzystując starą, zarośniętą już ścieżkę do reszty świata, to jest do Was czasem miłościwie mnie tu odwiedzający, przedstawić pewien zbiór nieudaczników, mieniących się fachowcami i co gorsza mimo swej nieudolności przez niektórych za fachowców uważanych.


Nie dalej jak dwa lata temu zmieniano na mojej ulicy wodociąg. Któregoś późnojesiennego dnia ekipa zapukała i do moich drzwi. Co prawda byli tu już wcześniej, doprowadzając do budynku rurę, ale tamto jakimś cudem zrobili zgodnie ze sztuką, więc nie ma do czego wracać. Teraz za to połączenie rury owej z resztą że tak się wyrażę wodoobiegu (z racji wieku powinienem był napisac voodoooobiegu) nastręczyło im sporo trudności. Proszę zwrócić uwagę. Mamy firmę, która niczym innym się nie zajmuje, tylko właśnie skleja razem rurki, z tym tylko zastrzeżeniem że nic im się nie klei. Najpierw nie mieli TAKICH rurek, potem zgrzewarka padła, nie wykluczam, że ze wstydu, następnie dwóch z pięciu, tak! pięciu panów monterów w sieni dwa na dwa metry - atmosfera rodem z parady równości, gdzieś wybyło a pozostali... nigdy nie zgrzewali.

Stałem i oczom nie wierzyłem, a nie zdarza mi się to często pomijając chwile gdy liczę iksy na swojej rozmiarówce i czekałem na cud. Znaczy na to żeby COKOLWIEK im wyszło. Wyszła woda. Niby słusznie, ale nie do końca, bo na zgrzanym tuż przed wodomierzem kolanku. Kątówka, cięcie, nowa rurka, drugie zgrzewanie. I znów pech. Rurka PRZED wodomierzem i rurka ZA NIM są na różnych wysokościach. Znów cięcie, znów przekleństwa, znów próby. Wreszcie zadziałało. Na dworze zimno, w niczym nieogrzewanej sieni tym bardziej, drzwi na dwór otwarte, na podłodze błoto i panowie jeden nad drugim usiłujący coś z czymś połączyć. Można powiedzieć paraprofesjonaliści. Ledwie cztery godziny pracy. Koniec? NIE! Po trzech dniach okazało się, że wodomierz cieknie...

***

Kupiłem półtora roku temu za ciężko pożyczone kilka tysięcy piec. Piec ów jest włoski, ma piękną nazwę i imponujące parametry a nawet i całkiem niezły wygląd, więc w sumie nie byłoby powodów do narzekań, gdyby tylko last but not least WYTWARZAŁ CIEPŁO. Niestety o tym drobiazgu producent w natłoku wyżej wymienionych zalet zapomniał. Piec sam się rozpalał, pięknie mnie o tym po angielsku informował na złocistym wyświetlaczu i tylko momentami nie wiedzieć czemu wył jak poczciwy kamaz na wertepach peerelowskiej budowy, co nawet miało swój urok (Feel the power!)  ale ciepła z tego nie było. I co ciekawe montowali go, a jakże, fachowcy, w dodatku wprost z reklamowego filmu na You Tubie, na którym nie tylko praca, ale i piec paliły im się wręcz w rękach. Na żywo jednak wszystko było zimne jak żona mojego kolegi po wizycie listonosza. Na podłodze gruz, część tego gruzu pracowicie wgarnięta pod wykładzinę, na ścianie odciski brudnych łap panów montażystów a przed nimi wyjący (może z zimna?) piec za circa trzy moje wypłaty. 

On tak wyje, bo jest taki cug, wie pan?

Nie wiedziałem, ale wierzyłem. Do czasu kiedy wrzesień zmienił się w październik, a ten z kolei w listopad i grudzień. Teraz wyliśmy już w duecie, i ja i piec. Za chwilę niczym brakujący trzeci tenor dołączył do nas pan montażysta gdy pomiędzy paroma oktawami przekleństw jakie mu wyśpiewałem przez telefon dowiedział się między innymi, że ma piec bezwarunkowo wymienić na egzemplarz wytwarzający nie tylko dźwięki, ale i ciepło... Wymienił. Na pożegnanie dałem mu jeszcze śrubę wielkości małego palca, którą znalazłem luzem w popielniku. Nawet okiem nie mrugnął. A nowy piec, cóż, typowe małżeństwo z rozsądku, może nie tak ładny i nie tak imponujący designem, ale po prostu się go włącza i... jest ciepło. Nudy na pudy.

***

Rok temu postanowiłem założyć kablówkę. W umówionym dniu zawitało do mnie dwóch panów z wiertarką i zaczął się problem. Najpierw najspokojniej w świecie zaproponowali mi "rzucnięcie" światłowodu luzem ze słupa na dach i potem wywiercenie dziurki przy oknie. Spojrzałem na nich mniej więcej tak jak moja szefowa na mnie kiedy trzeci raz (bezskutecznie) pytam o podwyżkę. Panowie żartujecie, prawda?

Nie, dlaczego? Tu ze słupa damy na dach, dachem dwadzieścia metrów i w dół do okna...

No ale jak dachem? Bez montażu, bez peszli, bez korytek? Luźno na papie? 

No a co to panu za różnica?

Moja sugestia żeby jednak bardziej konwencjonalnie przymocować kabelek do muru prawie panów fachowców obraziła. Starszy aż jęknął. Pół godziny później siedział już w duzym pokoju i przez nikogo nie zaproszony kiwał się na krześle rozmawiając przez telefon.

Ale tu tynki twarde, wiertło nie to, haczyki mi nie wchodzą!

Zirytowany cokolwiek zaproponowałem panu przerwanie pracy i oświadczenie swojej firmie, że "się nie da", bo dla mnie akurat "manie" albo "nie manie" stu kanałów i szybkiego Internetu nie jest kwestią życia. Obraził się po raz drugi. Zrobił. Po kolejnych narzekaniach, telefonach i wymianie wierteł z haczykami i vice versa. A to czego nie zrobił poprawiałem potem sam.

***

Dach sobie w tym roku remontowałem. Litościwie już pominę pierwszego pana, który wywalił mi rachunek wartości nowego samochodu i zdziwił się, że kazałem mu zamknąć furtkę z drugiej strony. Pal go licho! Tacy zawsze byli i zawsze będą. Tacy jak ten drugi też. A drugi od razu nazwał pierwszego idiotą i kombinatorem samemu proponując mniej niż 1/3 ceny swego poprzednika i gdy tamten mówił o trzech tygodniach pracy, wykonanie wszystkiego w dwa, góra trzy dni. Już mi się wydawało, że złapałem Pana Boga za nogi, ale czas pokazał, że to nawet nie były sznurowadła...

Zamiast trzech dni wyszło dziesięć, zamiast jednej trzeciej ceny jedna druga, a ekipy która na środku podwórka pośród kupy gruzu, starych desek i papy robiła sobie palnikiem gazowym... jajecznicę, moi sąsiedzi nie zapomną już nigdy. Ja zresztą także, bo wszystkie moje wieloletnie doświadczenia z budów okazały się niczym wobec wynalazczości panów dekarzy. Oto wylewkę wyrównującą usiłowali oni robić... klejem do styropianu a po awanturze z mojej strony zaprawą tynkarską (gdyby ktoś nie kojarzył - najsłabszą z używanych w budownictwie). Zapłaconą przeze mnie wełnę na ocieplenie podmieniono mi na resztki styropianu z poprzedniego zlecenia, nadmiar zerwanej papy który nie wszedł na auto "przypadkowo" przysypano gruzem,  a moje oczekiwanie że kominy otynkowane będą nie tylko nad dachem ale i pod nim doprowadziło panów do rozpaczy. Podobnie jak mnie to, że na źle przyklejoną papę następnego dnia paraprofesjonaliści z czystym jak ich kora mózgowa sumieniem przywalili łatę! Państwo to widzą? Jest remont, dach ma nowe pokrycie i na tym nowym jeszcze przed końcem pracy mamy doklejkę!

***

Za kilka tygodni kolejna ekipa przyjedzie przerzedzać mi drzewa. Podobno żaden problem, tak mówi szef który jest już po rozpoznaniu terenu. W trosce oto aby po wyrębie i mnie dało się rozpoznać na wszelki nomen omen wypadek wynająłem już pokój w hotelu, spakowałem walizki i profilaktycznie złożyłem wniosek o mieszkanie. No bo jakby tak coś im się, fachowcom, za przeproszeniem omskło?

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.