Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Małpia łapka

Przychodzimy na świat, który jest dla nas zagadką. Uczymy się go i poznajemy jego tajemnice. Jesteśmy otwarci na nowości i zmiany, wręcz pożeramy je ciągle głodni kolejnych. Trwa to długie lata. Ale któregoś dnia coś nowego, co pojawiło się w naszym życiu, wydaje się już ciałem obcym, niepotrzebną „nadstawką” na czymś, co było dobre i sprawdzone. Tak właśnie zaczyna się starość.
Po prostu przestają wydawać do nas Service Packi…

Przez zupełny przypadek, że zacytuję tutaj mój akt urodzenia ;) pojawiłem się kilka dni temu w miejscu, w którym mieszkałem w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Właściwie nie musiałem tam zaglądać, ale ciągnęło mnie. Zerknąć przez chwilę na swoje dzieciństwo oczami (bardzo już) dorosłego człowieka. Odbyć swoją prywatną podróż w czasie.

Zastanawiałem się czy warto wchodzić w przeszłość, czy warto zakłócać sobie wspomnienia nakładaniem nań nowych doznań, już współczesnych, nie mających niczego wspólnego z tymi właściwymi. Bałem się tego momentu. Jak się okazało niepotrzebnie. Obraz w mojej głowie jak warstwy w Photoshopie nakłada się na siebie przenikając wzajemnie, ale nadal pozostając odrębną całością. Idę zatem przez te moje kąty jakby w skafandrze. Wokół mnie na odległość może wyciągnięcia ręki jest 2010 rok, aktualny dzień i godzina, współczesne obowiązki i wiedza, ale kilkadziesiąt centymetrów dalej mam już przeszłość…

Przechodzę wolnym krokiem obok wrzeszczącej gromadki dzieci w piaskownicy nawet na nie nie spoglądając. W TAMTYM CZASIE jest tu tylko trawnik. Skręcam w boczną uliczkę. Puste wymarłe familoki z oknami zabitymi dyktą, zawalone komórki na węgiel, butelki po winie… Ale to teraz.
Zaznacz, usuń.
WTEDY przecież w tych domach kwitło życie, a tam za garażem był malutki sklep spożywczy. Kupowaliśmy sobie z kolegami lody w proszku koloru kitu okiennego. Tamtędy szło się do stacji. Asfalt. Taki dziwny, jakby zarastający żużlem czy ziemią i coraz węższy. Potem już tylko ścieżka.

Nieco dalej na wprost był plac, na którym składowano ogromne ilości rur. Były tam zawsze i chyba na zawsze miały pozostać. Stalowe, betonowe, duże, małe. Można się było położyć na takiej piramidzie i przyglądać obłokom, ale komu wtedy były w głowie obłoki? Pewnie trwała jakaś wojna z „drugim osiedlem” albo partyzancki trening z plastikowym karabinem.
Nie było czasu na wzruszenia.
Dziś nie ma tych rur, nie ma placu, nie ma nic. Połamane słupki, zerwana siatka i trawa…
Usuń.

Idąc w drugą stronę można było dostać się na nasz plac bokiem, na skróty. Tutaj też kończył się asfalt, a zaczynały błotniste koleiny. I teraz…
Brzdęk!
O mało nie skręciłem nogi!
W asfalcie jest wyrwa. Niewielka w sumie, ale za to na całą szerokość ulicy. Gdy wracaliśmy z rowerowych wycieczek poznawałem po niej, że to już dom. Dodawała mi sił na ostatniej prostej.
Tak jak dziś.

W tym bloku mieszkała Jola. Rodzice zostawili mnie z nią pierwszego dnia przedszkola, żebym czuł się pewniej w towarzystwie kogoś, kogo znam. Pomogło.
Klatkę dalej, zdaje się na drugim piętrze było mieszkanie Agnieszki. Jej mama pracowała w pralni chemicznej. Agnieszka miała czarne włosy, duże oczy i takie trudne do nazwania, ale sympatyczne w gruncie rzeczy poczucie własnej wartości. Coś na granicy przemądrzałości, ale imponujące konsekwencją.

I jeszcze pani dozorczyni. O tutaj, na parterze. Jako dziecko byłem pewny, że to Irena Kwiatkowska, tak były do siebie podobne. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego myje schody skoro jest wielką aktorką.
Na tym rozwidleniu mleczarz stawiał wózek. Jedna z płytek odstawała i dzięki temu wygodniej się go podpierało. Wózek, nie mleczarza oczywiście.

Tam na prawo z kolei, za śmietnikiem, była firma. Tajemnicza. Nawet dziś nie wiem jaka, a przez mur niewiele widać. Próbowaliśmy się wspinać na kubły, ale…
Zagadałem się, a to już moja klatka.
Brązowy tornister, jasnoniebieski woreczek na kapcie i tego samego koloru fartuszek. Ile to dzisiaj było lekcji?
„Nie trzaskaj tak tymi drzwiami! Ręce umyłeś?”

W piwnicy robiło się pranie. Tata znosił ciężką pralkę, mama pożyczała klucz od sąsiadów, a ja przeglądałem „Magazyny Polskie” siedząc na skrzyni pełniej ziemniaków.
I ta Cyganka, która miała być moją narzeczoną. Pocałowaliśmy się któregoś popołudnia. Miałem dziewięć lat.

Nie, nie. Nie jestem w piwnicy. Tam mnie dziś nikt nie wpuści. To tylko projekcja. Hologram. Normalna rzecz, gdy się podróżuje w czasie.

Czym właściwie są wspomnienia? Obrazem rzeczy, ludzi, a może tylko emocji?

Mój „kombinezon” jest coraz cieńszy. Przeszłość napiera. Idę ścieżką za garażami potykając się o puszki po piwach i butelki w stronę gęstego lasku. W 2010 roku nie jest to zbyt mądry kierunek, ale wtedy tu była szeroka grobla, którą…

Dzwonek.

Dzwonek?!

Ach tak. Komórka.
Muszę iść do pracy. „Czas eksperymentu minął”
Ponad ćwierć stulecia w czasie jednego dzwonka telefonu.

Wrócę tu.
Na pewno jeszcze wrócę.

Demotyportier

Obrazki w tym poście są przerobionymi NA WZÓR popularnych demotywatorów zdjęciami mojego autorstwa, stąd tytuł Demotyportier i stąd również nowy tag na liście tematów bloga.


Copyright by Portier 2010

niedziela, 25 kwietnia 2010

środa, 21 kwietnia 2010

AAA

...kotki dwa! :)

niedziela, 18 kwietnia 2010

Z Ikarem ku słońcu...

Uważam, że urząd prezydenta RP – głowy naszego państwa – powinien być wypełniany z godnością i powagą odpowiadającą powadze państwa i powinny być stworzone dla tego odpowiednie warunki, ale jednocześnie jestem przekonany, że nie jest potrzebny do tego dwór, ostentacja korzystania z przywilejów [...] nadające urzędowi prezydenta cechy monarchiczne.(...)

Źródło: Fragmenty deklaracji wyborczej Lecha Kaczyńskiego, Warszawa, 28 sierpnia 2005 r.  
------------------------------------------------------------------------------
 
Nie zakładałem tego bloga, aby na nim komentować politykę. Nie czuję się osobą kompetentną do oceniania wielu różnych mających wpływ na nasze życie decyzji z punktu widzenia innego niż ten tytułowy – szarego człowieka. Ale są sprawy, które właśnie szarzy ludzie widzą i wartościują prościej, a zarazem szczerzej, bo bez gorsetu konwenansów. Myślę, że taką sprawą jest rzekoma zmiana, jaka się dokonała w Polsce i Polakach po 10 kwietnia, mająca mieć jak się już prawie oficjalnie głosi wpływ na całą kulturę życia politycznego, a nawet stosunek obywateli do państwa. Nie brzmi to dobrze w takim dniu jak dzisiejszy, ale nie ma powodu by mieszać żałość z obłudą. Nie wierzę w jakiekolwiek zmiany, które byłby trwalsze niż pół roku. I dla jasności dodam, że nie ma to przekonanie niczego wspólnego z moją sympatią bądź antypatią do którejkolwiek z ofiar katastrofy. Tym bardziej zapewne, że o antypatii w tej sytuacji nie mógłbym nawet pomyśleć.

Ale ocena ofiar tragedii i jej samej, ocena znaczenia tego, co się stało dla polskiego państwa, nie powinna i nie może przesłaniać realistycznego podejścia do osiągnięć bądź ich braku KONKRETNYCH POLITYKÓW, którzy zginęli. Jeśli przesłoni  - zafałszuje.

Ktoś napisał kilka dni temu w komentarzu na jednym z blogów, że na Wawelu spoczywa się [w hołdzie] za życie, a nie za śmierć i to określenie, choć może wydawać się brutalne, jest jednocześnie kwintesencją problemu, wcale nie sprowadzającą się do samego miejsca pochówku pary prezydenckiej.

Byłoby oczywiście nonsensem oczekiwać, że ceremonie pogrzebowe i sam okres żałoby mają być adekwatne do zasług politycznych, bo i nie w tym rzecz. Mają być szczere. Szczere nie tylko w poczuciu kogoś, kto stoi kilkanaście godzin, aby oddać hołd prezydentowi, ale także szczere w oczach widza, czytelnika, internauty, OBYWATELA. Nawet najpiękniejsze uczucia można zniweczyć przerysowując je, i naginając do nich rzeczywistość. To zbrodnia na naszych duszach. Nie zmieni tego faktu nawet pozorna, chwilowa korzyść z takiej operacji. Nie wolno się na nią godzić.

Napisałem kilka dni temu o triumfalnym powrocie ze Smoleńska prezydenta, który ledwie dzień wcześniej był prawie oficjalnie ośmieszany i obrażany, traktowany jak zło konieczne do czasu wyborów i Bóg jeden chyba wie, co jeszcze. Przez niektórych czytających te słowa, został mój tekst odebrany jako pean na cześć Lecha Kaczyńskiego, a nie taki był jego cel. Napisałem o fałszu, jakim jest zmienianie swoich poglądów w ciągu jednej doby, po to by być „na czasie”, o obłudzie, jaką jest wychwalanie pod niebiosa człowieka, którego dzień wcześniej się wyszydzało, o niesmaku, jaki czuje chyba każdy, kto widzi to i słyszy, a jednocześnie nie urodził się 10 kwietnia i także PAMIĘTA.

Balonik ludzkiego żalu i rozpaczy, szczery jak rzadko kiedy, przemalowano i nadmuchano do granic wytrzymałości. Do granic, nie bójmy się tego słowa, absurdu.
Ofiary smoleńskiej tragedii zasługiwały z całą pewnością na takie przyjęcie i takie ceremoniały jakimi je powitano, zasługiwały także bez wątpienia i nadal zasługują na wyróżnienie w naszej pamięci i trwały ślad w polskiej historii. Smutny, bolesny, istotny ślad.
Zginęli ważni i znaczący dla kraju politycy, żołnierze, przedstawiciele Kościoła. Zginęło dwóch polskich prezydentów.

Szanujmy ich i pamiętajmy o nich. Zbudujmy im  pomnik. Próbujmy ich i ich życiorysy zrozumieć. Nauczmy się czegoś by być lepszymi Polakami i obywatelami. Ale bądźmy uczciwi i zamilknijmy raczej, jeśli mielibyśmy mówić słowa, w które nie wierzymy i których nie wypowiedzielibyśmy równie głośno 9 kwietnia wieczorem.

Nie czyńmy tych ludzi świętymi, bo wyrządzamy im wtedy wielką krzywdę. I sobie samym za rok czy pięć lat również.

sobota, 17 kwietnia 2010

czwartek, 15 kwietnia 2010

Miłość o smaku serwolatki

Książka, o której postanowiłem dziś wspomnieć jest w moich zbiorach nietypowa, ponieważ wiąże się nie tyle z zainteresowaniami, ile raczej wspomnieniami z dzieciństwa. Odnalazłem ją sobie na Allegro po to tylko, by po wielu latach znów wziąć do ręki coś, co „od zawsze” obecne było w domu, w którym się wychowałem.

Maria Lemnis i Henryk Vitry – Książka kucharska dla samotnych i zakochanych.

Już sam tytuł starczyłby za wszystkie opisy, ale chyba nie treść jest tu najważniejsza, a forma. Styl i dowcip, który sprawił, że kilkulatek z zupełnie innej epoki potraktował ją niegdyś jak świetną lekturę. Ten sam kilkulatek, dzisiaj będąc już kilkudziesięciolatkiem (gdzieś tu były moje okulary, nie widzieliście?) nadal uśmiecha się widząc rumianego kucharza na okładce.

Tomik wprowadza nas w magiczny świat wszelakiej wiedzy „okołokouchennej” w ramach której rzeczywiste przepisy są wprawdzie daniem głównym, ale z jakże bogatymi przystawkami w postaci zdrowia, historii, literatury, a nawet codziennej domowej ekonomii okraszonej sporą dawką humoru…

Uważny czytelnik wyłowi też między wierszami wiele informacji na temat codzienności przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Wszystko zaś napisane językiem prostym, zwyczajnym, zrozumiałym (jak widać) nawet dla gatunku tak ubogiego intelektualnie jak mężczyzna. ;) Warto przeczytać. Warto mieć.

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Pociąg przyjaźni

Ponad dwadzieścia lat temu w pewnym dalekim kraju usiłowałem kupić dwa bilety do Polski i jeden powrotny. Sprawa niby prosta, ale gdy się dołoży daty, ceny, klasy, przesiadki oraz… kompletną nieznajomość języków obcych, robi się dramat. Tym większy, że za plecami rośnie i pohukuje kolejka bynajmniej niemająca problemu w artykułowaniu swoich uczuć.

Chyba dziesiąty raz pokazuję na palcach, piszę na kartce, powtarzam głośno i wyraźnie, że „Dwa stąd tam, a jeden stamtąd tu. Oraz miejscówka”.
No signal.
Wszelkie próby obudzenia w kasjerze ducha internacjonalistycznej współpracy spełzają na niczym, a on sam demonstracyjnie obraca się do mnie bokiem i przestaje reagować. W przeciwieństwie do kolejki, która reaguje jak najbardziej. Negatywnie.
I wtedy zjawia się ona. Wysoka, szczupła w ciemnozielonym paletku.
-Poliaki?
-Tak… Da… - Rozkładam ręce wskazując wzrokiem na obrażonego kasjera i próbuję wyjaśnić, że "dwa na pierwszą klasę stąd i...
Kobieta uśmiecha się porozumiewawczo i stuka w szybę, za którą miłościwie nam (nie) sprzedający prawie już zasypia. Kilka rosyjsko tutejszych zdań,  z których rozumiem tylko „Katowice” i oto po kilku chwilach staje się cud.  Nieznajoma odchodzi od okienka i wręcza mi moje wymarzone bilety. Takie, jakie miały być, bez żadnego błędu.

-Yyyy… Bardzo… dzię… Spasiba… – Jestem tylko w stanie wydukać czerwony jak burak. Jeśli słyszała wszystko, co i jak mówiłem wcześniej po polsku (z domieszką zapewne łaciny) to raczej mam się czego wstydzić.

Takie nic. Drobiazg. Symbol. A przecież pamiętam tą scenę jakby zdarzyła się wczoraj. I Ona i ja byliśmy (co chyba najważniejsze w tej historii) w tak samo dalekim i obcym dla siebie miejscu, a jednak...

Od tamtej pory, gdy ktoś z moich znajomych psioczył na „ruskich” przypominałem mu (lub sam sobie) o pani w zielonym palcie, dzięki której bezproblemowo i na czas wróciliśmy do Polski.

-----------------------
Życie składa się z gestów, ze słów, z symboli. I czasem od tych wielkich, wydumanych, ociekających lukrem, po wielokroć skuteczniejsze są te ludzkie, proste, zwyczajne, ale jednocześnie właśnie dlatego ważne i oczekiwane.

Przypomniała mi się ta historyjka ponieważ myślę sobie, że gdyby ktoś przeprowadził w piątek i dziś badanie sondażowe na temat polskich opinii o Rosji i Rosjanach, mógłby przeżyć szok. Jak najbardziej pozytywny.

Spasiba!

niedziela, 11 kwietnia 2010

Mały Rycerz

Warszawa powitała dziś trumnę z ciałem prezydenta Kaczyńskiego tak, jak wcześniej witała tylko papieży, tłumami na ulicach, wspólnym śpiewem i kwiatami. Powitała tak, jak w Polsce wita się bohaterów. Niezrozumiany, wyszydzany i odsuwany na bok jak ciężar polityk bez szans na reelekcję, po śmierci powrócił ze Smoleńska w glorii najwyższej państwowej chwały. Tak wielkiej i spontanicznej, o jakiej za życia zapewne nie marzył. Czy to nie przerażające, że dopiero gdy zginął zadaliśmy sobie trud zrozumienia go?

Powinniśmy jak sądzę wszyscy postawić sobie pytanie podstawowe; czy pomiędzy drwinami, pogardą, marginalizowaniem, a łzami, modlitwą i setkami tysięcy zniczy na ulicach naprawdę nie było miejsca na ocenianie tego człowieka, naszego prezydenta, za jego poglądy, działania, intencje nawet, a za to bez odnoszenia się do jego prezencji, sposobu mówienia, światowości wreszcie czy rzekomego jej braku. Czy ponad to wszystko nie mogliśmy się wznieść my, obywatele Rzeczypospolitej, wtedy, gdy żył jeszcze? Czy potrzebne były niektóre wypowiedzi np. Lecha Wałęsy, Radosława Sikorskiego czy Janusza Palikota nieodnoszące się przecież stricte do polityki, a do człowieka? Czy prezydent Lech Kaczyński nie był niezrozumianym po części przez to, żeśmy go sami tak a nie inaczej traktowali? Czy nie jest to sprzężenie zwrotne?

Wiele różnych zdań o prezydencie przeczytałem od soboty na forach i blogach. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale nawet w takiej chwili spotkałem wśród moich Rodaków ludzi potrafiących porównywać katastrofę z Rosji do wypadków samochodowych w przeciętny weekend. Nawet taka tragedia nie uzmysłowiła co niektórym, że dawno już nie ma ONYCH i że prezydent, senatorowie i posłowie są naszymi przedstawicielami. Żadne tłumaczenia typu „ja na niego nie głosowałem” nie mają tutaj znaczenia. Oni wszyscy znaleźli się w tym miejscu i czasie dlatego, że reprezentowali NAS.
To myśmy ich tam wysłali.

Śmierć nie ma legitymacji partyjnej ani narodowości, a od zmarłych nie można wymagać by poprawili swoje błędy - napisałem wczoraj w jednym z komentarzy i dziś to powtarzam. To raczej oni mają prawo oczekiwać czegoś od nas. Czegoś więcej niż znicz i puste słowa.

Kiedy Lech Kaczyński przemawiał na wiecu w Gruzji, kiedy organizował wyjazd nań kilku przywódców państw Europy Środkowo Wschodniej, kiedy był rzecznikiem interesów narodu gruzińskiego na forum międzynarodowym, byłem z niego autentycznie dumny. Było to pozornie igranie z ogniem, działanie chaotyczne i prowokujące, a jednocześnie tak wzruszająco polskie, że w tym wszystkim na głowę bijące ostrożne i sztampowe reakcje Zachodu. Może nie każdy z nas go wtedy popierał, ale chyba każdy rozumiał. Pewien jestem, że nie tylko wtedy.

Nasz prezydent był typem państwowca, z różnych względów trochę nieprzystającym do współczesności, ale bez wątpienia kierującym się chęcią budowania państwa silnego, stabilnego i jednocześnie otwartego na obywatela. Wiele jego poglądów, wiele planów czy intencji zapewne bezproblemowo obroniłoby się gdyby wygłosił je ktoś inny. Powinniśmy o tym pamiętać. Powinniśmy z tego wyciągać wnioski.

Być może On mógł być lepszym prezydentem, ale i my z pewnością mogliśmy być lepszymi obywatelami.

Nadal zresztą możemy...

---------------------------------
*- melodia "Pieśni o Małym Rycerzu" z serialu "Przygody pana Michała" miała być motywem kampanii prezydenckiej Lecha Kaczyńskiego w 2010 roku.

sobota, 10 kwietnia 2010

Książki niekoniecznie słusznych wniosków

Przez Internet kupowałem już chyba wszystko od papieru toaletowego poprzez komputery aż do… pieca węglowego. Ostatnimi czasy wzbogacam biblioteczkę. Doszedłem do wniosku, że wypożyczenie książki to nie to samo, co posiadanie jej. Trudno to racjonalnie wytłumaczyć, ale załóżmy, że książka nam się podoba, wzbudza dobre emocje, cieszy, wzrusza, skłania do zastanowienia. Odkładając ją na swoją, a nie biblioteczną półkę zatrzymujemy te uczucia na zawsze i możemy wrócić do nich, gdy poczujemy taką potrzebę. Tego nie da nam ani biblioteka ani .pdf przy niezaprzeczalnych, choć odmiennych od siebie plusach jednego i drugiego rozwiązania. Książka ma w sobie magię. Coś wyraża, coś odkrywa, coś nam przekazuje. Jest malutkim kawałkiem świata. Warto mieć go na wyciągnięcie ręki.

Jeżeli tutaj, na blogu, po miesiącu albo roku dojdę do wniosku, że chciałbym coś zmienić, wystarczy kilka kliknięć, a tam, wśród nierzadko pożółkłych kartek świat nadal jest takim, jakim był pięć, trzydzieści czy sto lat temu.

Jak już kiedyś wspominałem poza jednym wyjątkiem (link) nie czytam beletrystyki, książek jak mówię „wymyślonych”. Cenię ich pomysłowość i styl, ale ani jedno ani drugie nigdy nie zastąpi życia. Co nie znaczy, że nie można opowiadać fikcją o prawdzie. Można. Z tym, że ja za takim rozwiązaniem nie przepadam.

Przeciętny człowiek zresztą jest w stanie świadomie wybrać, jakiego rodzaju doświadczenie (mam na myśli formę oczywiście, nie cel) pragnie przeżyć zagłębiając się w lekturę, bo chyba mało kto czyta coś, o czym albo o czego autorze nie wie dokładnie nic. Trzymam się więc raczej zasady, że lepiej być pozbawionym królewien na wieżach i gadających kotów na przykład, a poznać coś, co da się w miarę dokładnie ulokować w miejscu, czasie i historii.

Skoro jednak powiedziałem, że książka jest fragmentem określonej rzeczywistości, najczęściej zresztą już nam dalekiej, to staję często przed dylematem, co zrobić, gdy czytam o czymś, co dziś już uznane jest za błąd, nadinterpretację czy wręcz kłamstwo. Ano nic. Brnąć dalej, poznawać, rozważać punkty widzenia albo nawet… dobrze się bawić.

Wertuję więc na przykład tomiska wydane w płytszym i głębszym komunizmie, w których, jak w starym dowcipie, prawdziwa jest czasem tylko data druku i… nie akceptując wyrażanych w nich poglądów czy uzasadnień poznaję właśnie albo inny punkt widzenia na coś (nieważne, że błędny) albo samą technikę manipulowania rzeczywistością. Przy czym należy zauważyć, że to drugie niejako automatycznie pobudza do szukania wiedzy dzisiejszej i konfrontowania jej z zastaną w starych publikacjach. Nikt chyba nie zaprzeczy, że trochę niechcący można się tym sposobem sporo nauczyć.

Pomyślałem sobie w związku z powyższym, że skoro bez użycia niedozwolonych środków farmaceutycznych udało mi się przebrnąć przez „Krótki kurs WKP(b)” (cena 4 złote plus autentyczne radzieckie korniki) i nadal żyję, jest to znak ;) abym na tym blogu co jakiś czas dzielił się swoimi odczuciami po lekturze książek które stanęły na drodze mojego (allegrowego najczęściej) żywota.

Ten post niechaj pełni rolę przedmowy.

czwartek, 8 kwietnia 2010

TIR-ostyka amatorska


Plaaask!
Jeszcze godzinę temu TAM, a teraz już TUTAJ. 
Za szybą  uciekający w ekspresowym tempie świat. A my poza nim. Nie stąd i nie stamtąd. Poza. Outside.

Ona idzie po bułki, on lekko zgarbiony do pracy. Mają swój tor i swoją kolej. Kolej rzeczy, która zaczyna się i kończy w ściśle określonych miejscach.
Szyyyp!

Las.

Huup!
Już inne miasto.
I znów.
Most, zakręt, stacja benzynowa. Zjazd, podjazd, szybko, wolno. Następne małe TERAZ. Zamknięte w swojej płytkości. Ograniczone swoim odtąd dotąd.
Dalej!

Silnik pracuje równo, mocno, dumnie. Jest naszym murem. Nie dotyczy nas reszta. Reszty nie dotyczymy my. Kiełbasa z rusztu w leśnym barze, sen na poboczu w szoferce przy cieple gazowego płomyczka. Dzień, noc, miasto, pole, droga. Wolność.

Dalej! Dalej!

Portier 2002

niedziela, 4 kwietnia 2010

Dlaczego? Bo tak!

Mamy Wielkanoc. Kochamy wszystkich dookoła, święcimy pisanki, obdarowujemy się prezentami i składamy sobie życzenia. Bo nikt tak nie czuje magii Świąt jak Polak. Wszak Polak to katolik i patriota, patriota i katolik, człek otwarty na innych i kochający każdego. Polak walczył z zaborcami, bronił Westerplatte, zdobywał Monte Cassino, obdarzył świat wieszczami, bohaterami i wódką czystą wyborową.
I w ogóle. No. Znaczy wyjątkowy jest.
A jak komuś coś nie pasi to z buta go! Z buta!
Bo my som k... mondrewszysko wiemy, nie? O wszystkim!

Tak się przynajmniej co niektórym bohaterom klawiatury wydaje...

Poniżej skopiowana przeze mnie z dużym niesmakiem drobna część wpisów (w zasadzie nagłówków) z www.tvn24.pl na temat przemówienia kardynała Angelo Sodano przed mszą prowadzoną przez Benedykta XVI w wielkanocne południe. Nie odnoszę się do źródła irytacji piszących jakim są po części ostatnio ujawnione skandale obyczajowe w Kościele, a do poziomu kultury,  inteligencji i szacunku jaki zaprezentowali.

Niziutko, oj niziutko...
------------------------------
 
Oto sa ci co mysleli ze sa panami swiata. Stoja teraz te zalosne przebierance i wspieraja sie i pocieszaja bo wiedza ze przegrali wszystko ... ~H2O / 04.04.2010 16:18

Na szczęście to już koniec. Ostatnie poddrygi tej dziwacznej formacji w cudacznych mundurach.Rozwój przekazu środków przekazu ją ... ~Ortagra / 04.04.2010 14:36

Jak Amerykanie nie dadzą im szmalcu to będzie szybciutko ... ... po herbacie bo nasze owieczki chude i zabiedzone nie dadzą rady same na poziomie do jakiego te wałkonie przywykły tego wszystkiego utrzymać. ~Kasjerka / 04.04.2010 14:48

W Polsce będzie ostatni bastion,ale i tak nic im nie pomoże. ~wj / 04.04.2010 15:24

Jeszcze jakieś 10 lat musimy się pomęczyć. ~Irek / 04.04.2010 16:00

coś mu się pokróliczkowalo może wino mszalne było za mocne? ~apis / 04.04.2010 15:57

kardynal klamie... ~kokot / 04.04.2010 15:39
Sodano w tym roku walnął w infułę z samego rana dlatego tak pogięło. ~Opaliński / 04.04.2010 15:18

Że też nawet takie fajne święta ten cały Benek z kumplami musiał mi popsuć! ~Lolek / 04.04.2010 15:00

No mnie, to odrzuciło od kościoła.  ~Bobi z Wątrobi / 04.04.2010 14:58

Po świętach nie puszczę już moich synów na żadną religię. bo jeszcze jakiś Sodano będzie ich uczył. ~Laura / 04.04.2010 14:41

Policzmy: księża molestują 50 razy częściej niż normalni mężczyźni ~Kamil / 04.04.2010 14:35

jak ksieza moga tak KLAMAC ?! [1]Przeciez to juz nie sa ksieza katoliccy tylko jacys ... ~tez katoliczka / 04.04.2010 14:30

Nie znoszę księży od dawna. Patrzeć nie mogę na te przeżarte hipokryzją , poprzebierane towarzycho. ~Benares / 04.04.2010 14:29

do Kamila :nie denerwuj się niedługo znikną te informacje na zawsze i ta religia [1]jest tak znenawidzona przez Stwórcę ,że zostanie ... ~po prostu / 04.04.2010 14:25

Dać im broń może się wybiją. Będzie spokój ~spoko / 04.04.2010 14:21

Hehe w średniowieczu mordowali pogan [3]Teraz molestują, i ciągle dostają rocznie miliardy od ... ~Hehe / 04.04.2010 14:20

Jakie prawo mają hierarchowie KK do nauczania moralności? Nauczanie innych gdy ma się tyle za uszami to bezczelność. ~nil / 04.04.2010 14:18

Czyzby panika na pokladzie? Przestepcy zaczynaja sie bac? Tylko kogo skoro wladze ... ~Mirek / 04.04.2010 14:17
  
Czy nie można jakoś odfiltrować spamu o KK? Plącze się pełno pośród ważnych informacji. Czy da się to ... ~Kamil / 04.04.2010 14:12

sobota, 3 kwietnia 2010

Baź królowej *

___________________

* - Baź w tytule jako skrzyżowanie pazia i bazi (tzw. kotka) rzecz jasna! ;)

czwartek, 1 kwietnia 2010

Opowieść o prawdziwym człowieku

Kilka tygodni temu mijałem się na chodniku z kolegą z dawnej pracy, który jakimś cudem (?) nie usłyszał mojego "cześć", ani nie poznał mnie po półrocznym niewidzeniu. Najpierw minąłem go nieco zszokowany, że na prawie pustej ulicy wczesnym rankiem ktoś tak bardzo interesuje się czubkami własnych butów, a potem, potem zrobiło mi się głupio i smutno jednocześnie. Pracowaliśmy razem pięć lat, no może razem to za mocno powiedziane, ale prawie budynek w budynek. Nie byliśmy jakimiś super kumplami, ale jednak rozmawialiśmy czasem ze sobą. Oko w oko, przez telefon albo w czasie spotkania w większej grupie. A tu nic. Nierozpoznany format pliku.

Jasne, że gdybym pacnął go w ramię czy najzwyczajniej się zatrzymał skojarzyłby mnie po paru sekundach, ale skoro ja poznałem go z kilkudziesięciu metrów, a on mnie nie...

Przeanalizowałem sobie tego dnia ogół moich znajomości i nieznajomości „pracowych” z całego życia i doszedłem do wniosku, że spora ich część nie ma (nie miałaby) racji bytu poza środowiskiem w którym zaistniały. Nie sądzę, aby miało to cokolwiek wspólnego z wyrachowaniem na przykład. To zupełnie inna sprawa.

Informatyka zna pojęcie „cienkiego klienta”, które wbrew pozorom nie oznacza osoby mało zarabiającej ;), a pewien rodzaj komputera funkcjonującego tylko jako część sieci. Poza nią taki sprzęt właściwie do niczego się nie nadaje i nie można z niego korzystać w sposób, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni nawet będąc offline na normalnym pececie. Podkreślam, komputer nie jest w sensie dosłownym gorszy, ale ma specyficzne przeznaczenie i sprawdza się tylko w nim. Tym samym bardzo przypomina mi koleżanki i kolegów z pracy.

O czym się z nimi rozmawia? O pracy przecież. O ludziach z pracy, o głupim szefie (Kto nie miał w życiu jakiegoś głupiego szefa?), o romansie Ygrekowej z Iksińskim z trzeciego piętra i o marnych zarobkach (Kto nie ma… No właśnie.) Ale tak poza tym? No dobrze. Są urodziny, może imieniny, wycieczki, spotkania towarzyskie, ale jednak cały czas spoiwem jest praca, ludzie z pracy, sytuacje z pracy itd. W tej roli może być równie dobrze szkoła, wojsko czy osiedle, nie w tym rzecz. Chodzi mi o SIEĆ. O poruszanie się niby w dowolnym kierunku, ale na jednak ciągle ograniczonym obszarze.

Pewnego dnia wylogowujemy się albo nas wylogowują i zostaje absurdalnie powierzchowne cześć - cześć, co u ciebie, a gdzie teraz pracujesz, świetnie wyglądasz, ble ble ble…
Po paru tygodniach już tylko cześć - cześć, a po roku… jakie te moje buty piękne… (przeszedł już?)

Oczywiście przerysowuję, nawet celowo mocno przerysowuję, ale doświadczyłem podobnych „odpływów” tyle razy, że chyba wolno mi uogólniać. Niestety.

I teraz pytanie: czy to źle czy dobrze, że tak to właśnie często wygląda? Chyba jednak… dobrze. Zawsze przecież (i to druga część mojej teorii) znajdzie się w takim zamkniętym środowisku ktoś, kogo poznamy lepiej, polubimy prywatnie, zrozumiemy, zaakceptujemy, uznamy za wartościowego. Za prawdziwego przede wszystkim. I to on jest w takim momencie ważny albo oni, a nie całość.

Koniec końców po wakacjach też nie zabieramy do domu całej plaży, a tylko kilka muszelek.

Albo wręcz jedną.

Mogło być gorzej ;)

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.