Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


piątek, 28 stycznia 2011

Świadectwo

Czasem, gdy kupujemy większe mieszkanie, szybsze auto albo wyjeżdżamy na bardziej egzotyczne wakacje zdarza nam się mówić „teraz moje życie jest lepsze”, choć sami wiemy, że oznacza to tylko łatwiejsze, przyjemniejsze, nowocześniejsze, czy też bogatsze. Bo czym jest dobre życie? Jak je można określić?

Czy żywot pachnącego drogimi kosmetykami przystojnego biznesmena jest lepszy od życia na przykład hydraulika? Gdybyśmy oceniali ich możliwości, klasę, wykształcenie czy stan konta zapewne każdy z nas przytaknąłby bez wahania. Ale czy słusznie?

Dobre życie.
Kiedy się słyszy takie słowa kojarzy nam się to z kimś wielkim, może odważnym, a na pewno nietuzinkowym. Święty Mikołaj? No tak. Tylko, że to też nie ta miara lepszości.

A zatem co nią jest? Skoro nie pieniądze i przedmioty to może np. założenie własnej rodziny? Posiadanie dzieci? Religijność? Pracowitość?
Nie.

Nie?!

Właśnie nie.
Te bezsprzecznie ważne i trudne wyzwania są tylko fragmentami wielkiej budowli. Ileż to razy z doskonałych materiałów budowano jednak brzydkie i niewygodne budynki?  Jak często marnowano mocne fundamenty tworząc na oślep i bez wizji?

Oceniamy zbyt często wartość naszego życia myląc ją z jego jakością, z którą nie ma nic wspólnego. Wydaje nam się, że osiąganie kolejnych celów, wyższych, ważniejszych, bardziej skomplikowanych do zrealizowania świadczy o nas lepiej. I czując podskórnie, że to chyba nie do końca tak, jednak ulegamy temu złudzeniu.

A dobrego życia żaden z nas nie zagwarantuje sobie CZYMŚ. Ono jest ciągłością, codziennym wyzwaniem i codzienną pracą. Jest skutkiem naszych porażek i wygranych, naszych słów i naszego milczenia, naszych zaniechań i wybiegnięć przed szereg. Jest sumą wszystkich dni, jakie dane nam było przeżyć.
Na imię mu Człowiek.

To w tym Człowieku, który może być każdym: żoną, mężem, córką, synem, matką, ojcem, przyjaciółką, przyjacielem, ale zawsze jednak kimś znającym nas nie miesiąc, rok czy dwa, ale lat dziesiątki, znajdziemy kiedyś odpowiedź.

I będzie to jedna z niewielu chwil, gdy miliony minut i tysiące dni wspólnej, acz wyboistej drogi ktoś jednym słowem, uśmiechem albo tylko spojrzeniem w oczy oceni, doceni i choćby swoim istnieniem podniesie  do rangi naprawdę DOBREGO ŻYCIA.

Oby nam się jak najwięcej takich ludzi przytrafiło...

czwartek, 27 stycznia 2011

Pewnego lata w Zakopanem


Mam w domu kilka takich książek, które, choć dobrze się je czyta dalekie są jednak od moich zainteresowań i pojawiły się na regale wyłącznie ze względów hmm… historyczno sentymentalnych. O dwóch z nich, Opowieściach z dreszczykiem i Książce kucharskiej dla samotnych i zakochanych już kiedyś wspominałem. Pora na kolejną.

Ryszard Marek Groński - Kropla deszczu na dłoni

Łańcuszek moich skojarzeń zaczął się od jakiejś wypatrzonej na Allegro książki dla dzieci ilustrowanej przez niepowtarzalnego Bohdana Butenkę, a może też po części od zapamiętanego  jakimś cudem opisu  śniadania, który od zawsze powodował u mnie ślinotok nie tyle chyba przez jakąś wybitną wyjątkowość, ile raczej właśnie „pragmatyczną” smakowitość:
Śniadanie było obfite: jajka na miękko, żółty ser, biały ser, szynka, dżem, miód. No i pieczywo. Słowo daję: tak dobrego pieczywa nigdy nie jadłem.
-Bo w Warszawie nigdy nie dowożą chrupu – zauważył stary

Czytając te słowa w mrokach stanu wojennego wyobrażałem sobie taką szynkę i taki twarożek…
I niestety na wyobrażeniach musiałem jeszcze parę lat bazować, bo szynkę w Polsce jadło się wtedy dwa razy w roku.

I dziś, a dokładniej kilka dni temu ten obrazek kreślony charakterystyczną kreską plus odwieczna miłość do… twarożku właśnie przypomniały mi coś, co wyciągnęło mnie z łóżka w środku nocy i kazało wyszukać w Internecie książeczkę o tytule już wyżej wspomnianym napisaną w latach siedemdziesiątych przez Ryszarda Marka Grońskiego.

Właściwie to znów tylko kwestia emocji, bo na dobrą sprawę poza kolorem okładki, autorem oraz ilustratorem, a także smakowitym sniadaniem ;) nie pamiętałem zbyt wiele. Ale mimo to uśmiechnąłem się, gdy udało mi się po kilku minutach znaleźć i kupić upragniony ni stąd ni zowąd zeszycik.

Kiedy czytałem go po raz pierwszy? Zapewne w okolicach 1982 roku plus minus, czyli dawno. Oczywiście w piwnicy, podczas prania. O tym też już opowiadałem.
Mieliśmy tam takie pudło pełne np. Widnokręgów, Magazynów Polskich (polecam wydać parę złotych i kupić sobie kilka numerów najlepiej z lat 60 lub 70) starych książek i tygodników, które spełniały rolę mojej rozrywki w czasie, gdy mama robiła pranie. I tak siedząc na nieśmiertelnej skrzyni z ziemniakami i podjadając np. truskawki z kompotu odkrywałem przygody Ferdynanda Wspaniałego, Gapiszona, Gucia i Cezara, Tytusa, Romka i A’tomka oraz smaki śniadania w górskim pensjonacie. ;)

Gdybym miał w największym skrócie opisać ten tomik powiedziałbym, że jest skrzyżowaniem przygód kapitana Żbika i bohaterów… Podróży za jeden uśmiech. Ot, taka przygoda z milicyjnym morałem w tle. Za to świetnie napisana, genialnie zilustrowana i pełna różnych smaczków, których urok działa na czytelnika i dziś mimo upływu wielu lat.

A zaczyna się od tego, że syn milicjanta wraz ze swoim ojcem jadą na wakacje do Zakopanego. Od początku jest dziwnie, bo chłopak był już spakowany na obóz, a tu nagle tata zarządził zmianę planów. I mało tego, gdy już dojechali na miejsce uprzedził go, że od dziś, gdyby ktoś pytał, jest oficjalnie szefem fabryki zabawek Kubuś…

Gdy zaś okazało się, że w bagażach ojca jest także służbowy pistolet i dwa magazynki, wiadomo już było, że to nie będą zwykłe wakacje…

Polecam z całą odpowiedzialnością.




wtorek, 25 stycznia 2011

Od sera do bohatera

Opowiadając mniej lub bardziej znajomym o swoich wojnach i wojenkach często spotykam się z opinią, że to tylko wydziwianie i że nie zawsze wobec wszystkiego, co nie jest w porządku należy się buntować. Wszak jest różnica pomiędzy oszukującym pracodawcą, a nieświeżymi wafelkami, twierdzą na przykład moi rozmówcy.  I tutaj mówię im NIE. Nie ma żadnej różnicy.

Nie po to ustalono jakieś zasady, abyśmy potem akceptowali ich łamanie. Skoro więc coś ma być, to i być powinno. A przynajmniej mamy prawo się tego domagać.

Prawie dokładnie rok temu w jednym  z obiektów (ach, jak ja lubię tą wojskową nomenklaturę w portierstwie!) poznałem kolegę, który w kilka godzin zdobył moją sympatię, gdy po dłuższej rozmowie o błędach i wypaczeniach wszelakich wyłożył mi przed nos taki oto druk.


Ktoś powiedziałby: a cóż to za bzdura? Gościu poleciał z kawałkiem sera do ekspertyzy?! Nudziło mu się, czy jak?
Nie, to nie takie proste.

Gościu, jeżeli zostaniemy już przy tym nazewnictwie, stwierdził tylko że nie za to płaci w sklepie, aby mu sprzedawano nieświeży towar. I miał w tym świętą rację. Inna sprawa jak zadziałała Inspekcja Sanitarna, ale tutaj akurat po kilkunastu doświadczeniach np. z PIP nie jestem zdziwiony. To tak funkcjonuje. Nieważne. Sednem jest, że ktoś, kto zobaczył lub doświadczył czegoś, co jest niezgodne z tym co być powinno, pojął także, że na pensję załogi marketu składa się również jego wpłata w kasie i że w związku z tym ma prawo oczekiwać poważnego traktowania swojej osoby, że już o serze nie wspomnę.

I zadziałał, za co go bardzo szanuję.

Nie możemy, wręcz nie mamy prawa narzekać na nieodśnieżone chodniki czy niedoświetlone ulice, siną kiełbasę, czy zdemolowany przystanek, jeżeli nie dopełnimy tego najprostszego obywatelskiego obowiązku jakim jest aktywność własna w tych i każdej innej możliwej kwestii.

Jak już wcześniej wspominałem siłą rzeczy (i może to i dobrze) rzadko kiedy zdarzy się nam przygoda rodem z kina, najczęściej będą to właśnie stare sery, zdemolowane przystanki i niedogrzane pociągi, ale w niczym nie usprawiedliwia to naszej wobec nich obojętności.

Dwa błahe przykłady.

Piąta dwadzieścia rano. Idę na przystanek autobusowy i dłoń ma odziana co prawda w rękawiczkę zamiast z przyciskiem na słupku świateł styka się z… czarną dziurą, z której wystają tylko smętne kabelki. Razem ze mną przechodzą przez ulicę cztery osoby. I one przechodzą, a ja okręcam się wokół wspomnianego słupka niczym Demi Moore w najlepszych latach i odnajduję naklejkę z numerem telefonu alarmowego pod który ma się rozumieć zaraz dzwonię. A przypominam, że mamy piątą dwadzieścia rano.

Po kilku godzinach telefonicznie robię mały „research” i dowiaduję się, że usterkę usunięto już przed dziewiątą. I co? Dużo mnie kosztował ten telefon?

Sobotni wieczór w obcym mieście. Maszeruję raźno na przystanek (zbieżność przystankowa przypadkowa) i oto widzę, że autobus, na który według rozkładu (to dobre określenie, gdy mowa o naszej komunikacji) powinienem poczekać jakieś dwie minuty właśnie nadjeżdża i nawet nie zwalniając przy zatoczce pruje dalej ignorując moje rozpaczliwe tańce i machanie rękami na chodniku…

Pośpiech pana kierowcy kosztuje mnie godzinne opóźnienie. Ale nic to. Co się odwlecze…

Około chyba północy znajduję sobie w necie stronę miłościwie mnie nie przewożącego przedsiębiorstwa i…



Po dwóch dniach dostaję prośbę o dosłanie pełnych danych adresowych (było tylko imię i nazwisko), a dziś znajduję w skrzynce to…



Czy to wszystko ma sens? Czy to jest potrzebne? Czy to jest ważne?
Tak! Trzy razy tak.

Jeżeli ja wykonuję swoje obowiązki (cokolwiek bym myślał o nich prywatnie) tak jak należy, to tym samym „zyskuję” prawo do wymagania tego samego od innych.

A że nie wszyscy są portierami, to raz wojować trzeba o żółty serek, a innym razem o uciekający autobus. Ale trzeba. Jak to mawiał Boguś Linda - „w imię zasad!” ;)

piątek, 21 stycznia 2011

Ciało

Środek nocy. Lekki mróz i drobny śnieżek. Wszechobecna ciemność przerywana gdzieniegdzie zduszonym światłem ulicznych latarń. Cisza. I tylko tam ktoś nerwowo pokrzykuje. Jeden głos, drugi. Po chwili oba milkną. Z daleka widać otwarte drzwi i wygięte w wysiłku plecy dwóch mężczyzn. Prostują się, to znów pochylają nad czymś. Przymierzają do czegoś.
Po kilkunastu sekundach wreszcie to mają. Zdecydowanym ruchem zaczynają się cofać.

Łup! Nogi uderzają o stopień. I o następny. Trach! To już ziemia. Bezwładne ciało szoruje po brudnym, z lekka zaśnieżonym asfalcie. Jeszcze parę metrów… Jest! Już leży pod płotem. Głowa opada w śnieg. Mężczyźni wsiadają do swoich pojazdów i po chwili odjeżdżają.  Przyglądająca się z kilkunastu metrów ich towarzyszka ze znudzoną miną cofa się do wnętrza ciepłego budynku.
Ciało leży tam, gdzie je rzucono. Bez ruchu i bez głosu.

Ciało?!

Nie. To jeszcze nie ciało. To żywy człowiek. Pijany w sztok, ale niewątpliwie żyjący. Widać jak po zetknięciu z zimnem ulicy próbuje podnieść się, chociaż usiąść. Nie daje rady. Uniósł tylko z trudem głowę, rozejrzał się, wysunął rękę. Odjechała w śniegu. Tułów wolno przechyla się trąc po ogrodzeniowej siatce. Pac!

Ale spokojnie,  to nie jest wojna. To także nie marny dreszczowiec. Tak zachowują się dwaj motorniczowie usiłujący pozbyć się przy zjeździe do jednej ze swoich baz nietrzeźwego pasażera.  Oni z pewnością nie są źli, nie chcą nikogo skrzywdzić, nie mają złych zamiarów. Im po prostu kończy się dniówka. 

A ten tutaj, cóż…  I tak nic nie wie i niczego nie widzi.

--------- 

Post scriptum


Wprawdzie po pięciu minutach pojawili się przy bramie dwaj pracownicy pomocy technicznej i już "normalnie" wyprowadzili pijanego z firmy, a później ułożyli na ławce przystanku tramwajowego skąd po kolejnych 10 minutach zabrała go policja, ale mój tekst, moje oburzenie oraz przesłany władzom przedsiębiorstwa tramwajowego mail (powyżej jego fragment) dotyczą przede wszystkim znieczulicy motorniczych biorących udział w tym incydencie.

Uprzedzając ewentualne domysły od razu informuję, że w takich sytuacjach zawsze podpisuję się pełnym imieniem i nazwiskiem oraz używam adekwatnego adresu e mail.

----------

Dodano 3 lutego 2011.


-----

Dopisek Portiera:

Niniejszym oświadczam z całą odpowiedzialnością, że motorniczowie KŁAMALI. Pijany nie został przez nich wyprowadzony, a był wleczony po ziemi, a wcześniej  de facto zrzucony dolną połową ciała z podłogi tramwaju na asfalt. Nikt też nie posadził go pod płotem, ponieważ został UPUSZCZONY i tak pozostawiony sam sobie, mimo, że w odległości kilku metrów był ogrzewany budynek. W żadnym też razie jego tusza nie była przeszkodą w normalnym wyprowadzeniu go, czego dowodzi chociażby fakt, że pracownicy pomocy technicznej, a później policjanci zrobili to bez większego wysiłku.

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Kod dostępu

Ładnych już kilka lat temu zdarzyło mi się pomagać przy przeprowadzce moich rodziców, w tym także przy wszystkich sprawach papierkowych z tą operacją związanych. Jedną z nich było przerejestrowanie ich do nowego lekarza, czyli po polskiemu przeniesienie kartoteki.

Wyglądało to tak, że wypisałem jakieś druczki i właśnie owe druczki, a nie kartoteki właściwe zawiozłem do nowej przychodni. Reszty dokonała nasza kochana Poczta Polska albo też ktoś inny, niemniej jednak absolutnie bez mojego udziału. 

Trochę to śmieszne, a może i dziwaczne, ale powiedzmy, że obiektywnie dające się wytłumaczyć. Pacjent nie ma możliwości zmiany, skopiowania czy „poprawienia” czegokolwiek w swojej karcie, ani nawet poczytania, co też tam lekarz prowadzący na jego temat wypisuje. W porządku.

A teraz mamy rok 2011 i powtórkę z rozrywki w ramach której niżej podpisany ma dostarczyć specjaliście swoją kartotekę od lekarza rodzinnego oraz… innego specjalisty.

Miejmy nadzieję, że od dawna zapowiadane wprowadzenie CRUM (Centralnego Rejestru Usług Medycznych) zdejmie kiedyś z nas, pacjentów, rolę gońców pomiędzy przychodniami. Na razie jednak do tego daleko i jest jak jest, znaczy jest jak było. Za króla Ćwieczka.

Przychodnia pierwsza.
-Chciałbym wypożyczyć kartotekę.
-Jak nazwisko?
- […]
-Zaraz… O, jest! Proszę.
-Mam się wylegitymować jakoś czy coś?
-Nieee… Po co? Tu mi pan parafkę da tylko.

Proszę się skoncentrować. Nie pokazałem żadnego dokumentu, ani nawet karty ubezpieczenia, nie podałem adresu zamieszkania, ani powodu wypożyczania swojej teczki, a dostałem ją za potwierdzeniem w formie parafki w zwykłym szkolnym zeszycie.
Co oznacza w praktyce, że wystarczy wiedzieć, że np. leczy się tam mój szef albo znajomy, wróg albo piękna sąsiadka i… już! Za jedną parafką dowiem się o nich wszystkiego.
Ładnie, prawda?

No to teraz przychodnia druga. Tu z pozoru jest lepiej. Na pytanie o zasady wypożyczania kartotek panie tylko się uśmiechają.
-Nie ma takiej możliwości.
-Ale ja muszę! Mój lekarz […] chciał porównać wyniki…
-U nas pacjent nie dostaje dokumentów do rąk (Proszę zapamiętać to zdanie! – dop. Portiera). Możemy co najwyżej dać panu kopię z pieczątką „za zgodność”. Może być?
-Tak, oczywiście. To ja poproszę.
-Ok. Niech pan pójdzie z tym do pokoju […] i powie żeby panu skserowali i podbili. Proszę. (A teraz wracamy do zdania, które podkreśliłem! – Portier)

I cóż? I mam! No wiem, nie wolno mi wyjść z tym za próg przychodni…
Ha ha ha!

Tutaj także nikt nie poprosił o dokumenty. W ogóle pomijając moją pierwszą wizytę (w tej przychodni) później już nikt NIGDY nie pytał mnie nawet o kartę chipową, że już o danych adresowych nie wspomnę.

Ktoś chce zobaczyć czy migrena kolegi była migreną czy też zwykłym kacem? A może interesuje Was ta ruda, wiecie, z działu piątego? Ma już tą czterdziechę czy nie ma?

W obu opisanych przychodniach rzecz jasna byłem tylko potulnym (?) petentem, który pożyczył, co miał pożyczyć, zaniósł, gdzie miał zanieść i zwrócił, co miał zwrócić, ale łapię się na tym, że ileś już lat pracy w ochronie (której nie lubię!!!) wyrobiło we mnie taki właśnie „nos” do wyszukiwania słabych punktów.
I o dziwo, najczęściej okazuje się, że tam, gdzie pozornie są nawet jakieś przemyślane procedury, monitoring, dmuchanie na zimne itp., tam także człowiek, jako najsłabszy punkt układanki najszybciej zawodzi.

Będę tu o tym opowiadał od czasu do czasu.

sobota, 15 stycznia 2011

10 razy P

Dawno dawno temu w pewnej klasie pewnej szkoły pewien nauczyciel "wybierał" klasowy samorząd. Przezornie pogrążyłem się w lekturze czegokolwiek, żeby być dla niego stuprocentowo offline i wtedy poczułem jak kładzie mi rękę na ramieniu ;)
-O! I tego kolegę proponuję, bo on taki spokojny!

Za sprawą Akemi dziś tamten dzień stanął mi znów przed oczami ;)

10 dziwnych rzeczy o i bez tego dziwnym Portierze...

Czekdysaut!

1.       Nie wiem gdzie jest lewo, a gdzie prawo, choć nie przeszkadza mi to w wyborach powszechnych. Chyba.

2.       Lubię twarożek. Mogę go jeść 367 dni w roku w różnych kombinacjach, które tworzę na bieżąco.

3.       Od piętnastu lat nie byłem na chorobowym, a mimo to jestem chory jak mam rano wstawać do pracy.

4.       Ilość kotów jakie przewinęły się przez moje życie jest porównywalna tylko z ilością komputerów. Aktualnie mam jednych i drugich na wszelki wypadek po dwa.

5.       Nie mam problemów z nawijaniem przez telefon np. dwie godziny. Bateria w mojej komórce takowe miewa.

6.       Uwielbiam stare strychy i piwnice pełne szpargałów, w ogóle zresztą przeszłość, zagubionych w świecie ludzi, wspomnienia, opuszczone budynki, nieprzydatne na nic sprzęty.

7.       Zawsze dogadywałem się bezproblemowo z kobietami, dziećmi i kotami. Z facetami (zwłaszcza tzw. "typowymi") znacznie trudniej...

8.       Jestem jedynym portierem, o którym oficjalny biuletyn wyższej uczelni wspomniał kiedykolwiek w rubryce „Przeczytaliśmy”. Może to dlatego już tam nie pracuję? ;)

9.       W 1989 roku „przemycałem” krówki do Budapesztu. Jak to określił jeden z tamtejszych „Cukorka dla mały człowiek

10.   Nienawidzę krówek. Pokochałem Budapeszt.

piątek, 14 stycznia 2011

czwartek, 13 stycznia 2011

Prywatne śledztwo

Mój pierwszy raz?

Zdaje się lata osiemdziesiąte i chyba ta słynna emka, czyli magnetofon kasetowy zakupiony z narażeniem życia i zdrowia za wystękane od rodziców pieniądze.

Zepsuł się. Po dwóch dniach.

Jaki to był cios dla początkującego audiofila ;) nietrudno sobie wyobrazić. Następnego ranka byłem w sklepie zaraz po otwarciu. Formułkę, którą miałem tam wygłosić dla pewności spisałem sobie na kartce i wykułem na blachę. Oczywiście wymienili mi bezproblemowo.  Należy tu zauważyć, że w tamtych czasach można było oddać coś na zasadzie „bo nie i już” i też przyjmowali. Pamiętam jak w ten sposób jeszcze lata wcześniej niż magnetofon wymieniałem pluszowego misia na autobus, a następnie autobus na innego misia, aż wreszcie… skończyło się na misiu początkowym. Przy kolejnym podejściu pani z kiosku tylko zasunęła szybę na mój widok!

A więc jednak miś był pierwszy. Hmm…

Nie wiem skąd wzięły się u mnie, osoby z natury cichej i nieśmiałej, pokłady determinacji i nierzadko odwagi cywilnej, które pomagają mi w życiu walczyć o swoje. W każdym razie mam tego sporo i od dawna.

Mieszkając jeszcze z rodzicami zawsze to ja odpisywałem na urzędowe listy albo zajmowałem się wszelakimi reklamacjami wszystkiego począwszy od nieświeżej musztardy do zadrapanego telewizora. I to bynajmniej nie dlatego, że moi rodzice nie potrafili takich spraw okiełznać, skądże, robiłem to, ponieważ budził się we mnie szatan, gdy widziałem, że coś jest nie tak.

Proszę sobie wyobrazić miny pań w biurze np. spółdzielni mieszkaniowej na widok perorującego trzynastolatka z plikiem papierów pod pachą! „Przecież myśmy to wpłacili, o widzi pani, tutaj, a dostajemy jakieś upomnienia co i rusz!”

Dopóki byłem uczniem, zajmowałem się, co chyba naturalne, bardziej sprawami rodziców i naszymi wspólnymi, a mniej miałem „zleceń własnych”, ale gdy zacząłem pracę powód do kolejnej wojenki pojawił się prawie równocześnie z nią.

Jako klasowy prymus (ten od dobrych stopni, nie ten od herbaty na biwaku) przyjąłem się do pracy zaraz po zakończeniu roku szkolnego dobrowolnie wycinając sobie tym samym z życiorysu ostatnie pełne wakacje. Dostałem jakąś tam stawkę, zacząłem pracować (kiedyś o tym opowiem, bo to też historia) i wdrażałem się w bycie dorosłym. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Do czasu.

Po wakacjach dołączył do mnie kolega z klasy. Początkowa radość ze spotkania przygasła dramatycznie gdy okazało się że na jego umowie stawka zaszeregowania była o grupę wyższa. Oczywiście nie do niego miałem pretensje, ale do firmy, za to jednak całkiem spore. No bo jak to tak? Uczyliśmy się w tej samej szkole i klasie, mamy w tej samym zakładzie identyczne stanowiska, żaden z nas nie ukończył jakiegoś dodatkowego kursu czy nie posiada „ponadstandardowej” wiedzy, więc cóż nas różni?

Dyrektor.

Tak, tak. Dyrektor. Mnie przyjmował stary, a kolegę już jego następca. I już. I tyle.
Idę do kierownika, a potem do działu płac. Telefonuję do kogo się da. Nic. Skoro taka jest decyzja, to nie panu ją zmieniać, słyszę wszędzie jak echo.
No to zobaczymy.

Zanoszę do kancelarii pismo. Spokojnie, bez irytacji, ale ze słusznym oburzeniem wykładam w nim swoje racje. Pamiętam kluczowe zdanie: "Na dzień dzisiejszy nie ma więc żadnych podstaw do różnicowania nas, naszych kwalifikacji, możliwości, a więc co za tym idzie także stawek

Następnego dnia wzywają mnie „na dywanik”. No toś sobie popracował – myślę.
Dyrektor uśmiechnięty huśta w dłoniach moją skargę.
-Mogę pana tylko przeprosić. Oczywiście ma pan rację. Już podpisałem decyzję o zmianie stawki.
-Ooo… Ten… no… dziękuję…
-Nie ma za co. Bardzo dobrze, że pan się z tym zgłosił. Mam takie pytanie tylko…
-Tak?
-Kto panu to pisał? Dział płac?
-Nie… Sam pisałem…
-No bo to świetne jest. Wie pan co? Mógłbym zostawić to sobie na wzór u siebie?
-Tak… jasne…

A zatem wygrałem. Z dyrektorem, nie tym najważniejszym wprawdzie, ale jednak ze ścisłej elity mojej kopalni. Mając ledwie siedemnaście lat na karku.

I tak już mi zostało. Pisanie, dzwonienie, domaganie się swojego. Tym mocniej, im bardziej sprawa wydawać by się mogła nierealna i tym odważniej im bardziej inni kapitulowali.

Rzecz jasna opowiadam dziś o samej (w pewnym sensie) asertywności jako takiej, bo nie da się ukryć, że wielkie sprawy nie zdarzały mi się co roku. Jak wspomniałem wyżej taka upartość jest we mnie tak samo szczera gdy maszeruję z „podejrzaną” wędliną do mięsnego jak i wtedy gdy wnoszę skargę na współpracownika jednej z najważniejszych osób na naszym kontynencie (a i to mi się zdarzyło).

Zapyta ktoś: a jak efekty? Zawsze wygrana?

Nie, oczywiście, że nie. Raz się wygrywa, trzy razy remisuje, a dwa przegrywa z kretesem, ale walczyć o swoje należy zawsze i bez wahania. Nawet jeśli jest się tylko szarym portierem. A może zwłaszcza wtedy.

Gdy przeglądam moje domowe archiwum i to papierowe w szafie i to elektroniczne na twardym dysku, spotykam tam różnych ludzi, lata i sytuacje. A to koleżance pomagałem wywalczyć wyższe alimenty, a to innej uświadomić firmę wodociągową, że projekt walnięcia przez środek czyjegoś podwórka rury wodnej dla całego osiedla jest… głupi, innym znów razem koledze tworzyłem przewracające do góry nogami całą sprawę pisma do Sądu Pracy (wygrał!), a już taki PIP, Urząd Skarbowy czy operatorzy telekomunikacyjni dorobili się u mnie własnych teczek albo folderów. O portierskim buncie w Akademii Medycznej wspominałem tu wielokrotnie, a to przecież (jako zapłon) też tylko ja i moje karteczki…

I myślę tak sobie o tych dekadach walki z wiatrakami idąc do sklepu spożywczego, w którym sprzedano mi dzisiejszego ranka (12.01) przeterminowane o kwartał (!!!) ciasteczka. Idę obmyślająć  na szybko taktykę. Fotki ciastek mam, dyktafon w kieszeni włączony, jak będą kombinować robię zdjęcie sklepu, a jeszcze lepiej półek z owym przysmakiem zombi i dziś blog, a jutro Sanepid albo jeszcze coś…

Ale niestety…
Pani stwierdziła tylko, że ma słabe okulary (sic!), przeprosiła i przyjęła towar z powrotem.

Poczułem się jak dresiarz na widok kartki o remoncie siłowni.

Czego i Wam życzę.

piątek, 7 stycznia 2011

Wideonarkomania

Kupiłem se wideło.
Rily, siur, of kors.

To było silniejsze ode mnie, jak to mawiał mój kolega po trzeciej butelce. Po prawie dziesięciu latach od wywalenia na  śmietnik stareńkiego magnetowidu i rozdania/rozprzedania kolekcji około 50 kaset, przyzwyczajenie okazało się drugą naturą. Mam go! Yuahaaaaaa!!! ;)

Nie żebym tęsknił za czyszczeniem głowic spirytusem czy wyłapywaniem kolejnych drop-outów (ręka w górę, kto wie, co to?) na taśmie marki noname, ale zaczadziło mnie zaglądanie w „zakazane” (przez zdrowy rozsądek) rejony Allegro. Najpierw tygodniami tylko sobie zwiedzałem i usiłowałem przypomnieć dawne nazwy, super ekstra ważne i nowoczesne funkcje oraz ceny tych cudeniek, a potem… Potem tak zapragnąłem znów usłyszeć dźwięk przewijanej taśmy, że postanowiłem kupić coś, dzięki czemu dotknę przeszłości raz jeszcze.

Poza książkami, dział magnetowidów i taśm jest jednym z niewielu w którym nie muszę się za mocno ograniczać finansowo, a dzięki temu jest mi tym bardziej miły. Więc cóż? Stanęło na tym, że kupię sobie magnetowid „do zabawy”, podobnie jak niektórzy nie wiedzieć po co spędzają godziny na instalowaniu na jakimś złomie Windowsa 95 z dyskietek, tylko po to, żeby zobaczyć „jak to tam było”.

Z początkiem lat 90, gdy euforia video osiągnęła w naszym kraju apogeum, byłem jak mi się wydaje bardzo dobrze zorientowany w temacie. Czytałem przeróżne miesięczniki, zbierałem reklamy, pomagałem dobierać sprzęt znajomym, a potem na kartkach w kratkę ładnie rysowałem im „instrukcje obsługi” np. pilota do telewizora czy właśnie „widea”. Szkoda, że nie zostawiłem sobie na pamiątkę któregoś z takich rysuneczków…

W tamtym czasie sprzętem high end (z przymrużeniem oka rzecz jasna) był dla szarego Kowalskiego magnetowid czterogłowicowy. I tyle. I już. O dźwięku stereo czy funkcji longplay nikt prawie nie słyszał, a gdyby nawet, to po co mu one były, skoro kasety nigdy nie były drogie, a telewizja nadawała monofonicznie? 

I teraz nawet przy założeniu, że kupuję coś nie do faktycznego użytkowania, a dla rozrywki i chwili wzruszeń technologicznych powstaje pytanie: czym się kierować? Cokolwiek wybiorę i tak będzie przestarzałe, to jasne. Trzeba więc znaleźć kompromis pomiędzy wiekiem, ceną i możliwościami.

Gdybym miał zbędne parę tysięcy (a nie mam) to najprawdopodobniej walnąłbym sobie JVC w standardzie Digital VHS, czyli cudo, o którego dziwnych możliwościach już kiedyś wspominałem. Dość powiedzieć, że wysiada toto dopiero w zetknięciu z Blu-ray’em, bo DVD bije jakością obrazu i dźwięku bezproblemowo.

Tak… Bądźmy realistami.
Ale to tak jakby prosić o umiar alkoholika zamkniętego na noc w monopolowym…

No to może S-VHS? Kiedyś grube tysiące (czy miliony), a dziś można kupić i za 200 i za 150 zł. Ale po co? Jakość jest gorsza od DVD, a i tak osiągalna tylko przy użyciu odpowiednich kaset, których cena nawet dziś jest zaporowa biorąc pod uwagę efekt końcowy. Skromnie licząc trzy, cztery dychy za sztukę. Nie nada.

Wracamy do punktu wyjścia.
VHS. Wrrr... Aż czuję mrówki na plecach :)

Ale jaki?
Stary gruchot z 1992 roku za 25 zł? No klimat by był, to pewne, ale z drugiej strony w jakim to musi być stanie po blisko dwóch dekadach? Jak polonez po dwóch zimach na parkingu…
Krew, pot i rdza.
No to może combo?

Takie cosik łączące odtwarzacz DVD/DivX z magnetowidem? Tylko że DVD to ja mam w formie nagrywarki, a tu ma być zabawka. Czyli odpowiedź jest prosta. Trzeba szukać schyłkowego, aczkolwiek tradycyjnego w miarę możliwości magnetowidu solo.

No to już patrzymy. Ceny czegoś takiego, oczywiście działającego i z pilotem (jak bez pilota, to wiadomo, że z wystawki w Bundesrepublik) wahają się między 30 a 130 zł. No dobrze.

Oglądam zatem dzień, tydzień, drugi tydzień i jakoś nie mogę się zdecydować. A to cena za wysoka, a to stan podejrzany, a to „nietestowany” czyli zepsuty na mur beton i w sumie zawsze czegoś brakuje. Aż pewnego dnia…

Aukcja kończy się za 3 godziny. Nikt nie licytuje (co wcale nie jest normalne, nawet w takim dziale), stan w zasadzie idealny, rocznik 2006, pierwszy właściciel, parametry jak marzenie i cena… 29 pe el enów.
Dwadzieścia dziewięć złotych!

Biere go! Pakujta, nie czekajta!

Licytuję.
Nic, tylko to minimum. Prawie półżartem. Gdzieś obok taki sam innej marki dobija właśnie za sprawą szóstego allegrowicza do 110 złotych… Nie ma szans, by tu nie ruszyło.

Ale właśnie że nie rusza!
O dziewiętnastej zero dziewięć roku pamiętnego staję się za cenę kilograma dobrych cukierków nowym właścicielem sprzętu, za który w roku powiedzmy 1995 płaciłbym raty dwa lata… A i to nie całkiem, bo wtedy nawet go jeszcze nie projektowali.
Ha!

Po trzech dniach odbieram malutką paczkę. Malutką, LEKKĄ paczkę. Szok.
Z wszelkimi wypełnieniami i podwójnym kartonem raptem cztery kilo. Jak sobie wspomnę mojego Sonic’a z 1991, którym można było bezproblemowo zabić dorosłego tyranozaura…

I oto jest. Mały, patrząc z góry mniejszy od większości odtwarzaczy DVD. Patrząc z przodu – mniejszy od najmniejszego jakie istniały „w moich czasach”. Biorąc zaś pod uwagę funkcje i możliwości – o niebo lepszy niż najlepsze z jakimi się stykałem do plus minus 2001 roku.
I jaki ładny, skubany...
Ten egz. nie jest mój - ja mam z oryginalnym pilotem - w końcu za coś płacę, nie? 

A więc tak. Mamy sześć głowic (tak się pisze, ale to zestaw 4 video plus 2 audio), tryb LP (do ośmiu godzin na kasecie E240, podczas gdy moja nagrywarka na DVD upycha tylko sześć), dźwięk hi-fi stereo, menu ekranowe na kształt systemu operacyjnego Amigi 500 :) i cichutki, jednak niesamowicie szybki mechanizm na dodatek. Za niecałe trzy dychy!

Po co mi to?
Nie wiem. Pozbyłem się analogów dosyć dawno, myślę, że zgodnie z „terminarzem” reszty świata. Od 1999 roku nie korzystam z analogowej telewizji, od 2000 z kaset audio, a od 2001 video. Chyba nieźle, ale za bardzo jak się okazuje radykalnie. Posprzedawałem pamiątki przeszłości i zostałem z tym, co niby współczesne, ale jakieś bezduszne ;)

Mam nadzieję, że takie rozważania nie doprowadzą mnie do zakupu któregoś dnia magnetofonu! Tfu! Odpukać!

Kurcze…
Commando z Arnoldzikiem ;) za 4 zł widziałem, a czteropak z Obcym za 20…
Tylko nie klikać, nie klikać, nie…

Nieeeeeee!!!

:)

czwartek, 6 stycznia 2011

Zasada ograniczonego zaufania

Sprawa, o której dziś opowiem nie jest czymś w naszym kraju nietypowym, ale reprezentuje to swoiście pojmowane podejście do biznesu, którego nie mogę mimo upływu lat zaakceptować. Oto firma zatrudnia pracownika na pół etatu i o dziwo czas nieokreślony. Nie płaci kokosów, ale płaci ile obiecała i ten temat zostawmy.




Pewnego dnia pracownik ów zostaje wezwany do kadr celem podpisania "aneksu".
Z dokumentu, który zostaje mu przedłożony wynika, że zmieniony zostaje z połowy etatu na ¼ jego wymiar czasu pracy (oraz adekwatnie wynagrodzenie) i że dzieje się to „na podstawie zgodnej woli i wcześniejszych uzgodnień obu stron”. Pozostałe warunki umowy nie ulegają zmianie. Data, podpis.



Tekst wydaje się brzmieć całkiem racjonalnie. Sytuacja pochodzi pod art. 42 KP., a w związku z tym powinniśmy zadać firmie wystawiającej tenże sympatyczny inaczej dokument kilka trudnych (?) pytań.

Oto one:

1.      Dlaczego zastosowano formę aneksu i powołania się na zgodę pracownika na zmianę warunków pracy, skoro takich ustaleń, a tym bardziej zgody nie było? ( W tym konkretnym przypadku domniemywać należy nawet, iż pracownik ze względu na swoją sytuację materialną zainteresowany byłby pracą na cały etat!)

2.      Dlaczego nie zastosowano formy wypowiedzenia zmieniającego wraz z opisem przyczyn proponowanych zmian, informacji o możliwości ich niezaakceptowania przez pracownika oraz terminów i skutków podjęcia przez niego odpowiednich decyzji w tym także (w razie odmowy) zwolnienia "z winy zakładu pracy"?

3.      Dlaczego brak jest informacji o możliwości odwołania się chociażby do Sądu Pracy?

4.      Dlaczego pracodawca nie czuje się partnerem pracownika, a traktuje go jedynie jak „wypełnienie komórki” w Excelu?

Takich kwestii znalazłoby się chyba więcej...


-------------------------

Przedstawione kopie dokumentów są fragmentami autentycznej umowy o pracę oraz "aneksu" do niej. Pliki zostały zamieszczone na tym blogu za wiedzą i zgodą osoby na nazwisko której je wystawiono. Wszelkie dane umożliwiajace identyfikację, takie jak nazwy własne, adresy, sygnatury, podpisy i daty zostały usunięte.

Dziękuję właścicielowi za użyczenie kopii do niniejszej prezentacji.

środa, 5 stycznia 2011

Ile waży koń trojański

Trzask prask i mamy rok 1972. Polska rośnie w długi a towarzyszom żyje się dostatniej. ;) Wychodzę z domu na piękny nowiutki chodnik i ciesząc oczy wiosennym słońcem udaję się do sam-u po buteleczkę soku Bulgar czy jak mu tam było…
I co dalej?

No właśnie.

Napisała do mnie jedna z Czytelniczek tego bloga, uparcie zresztą z powodów mi nieznanych wstrzymująca się od jego komentowania, bardzo ciekawy list. Ponieważ nikt nie dał mi prawa do publikowania go, skupię się tylko na głównym problemie. W trakcie wcześniejszej wymiany maili gdzieś tam zażartowałem, że w sumie do komuny mi nie tęskno, ale gdybym wrócił, to na pewno zapisałbym się od razu do partii albo (i) ORMO, bo i pochodzenie mam odpowiednie i nawet na starym Łuczniku piszę jakby sprawniej niż na komputerze. Ot, napisałem, zapomniałem, a tymczasem po drugiej stronie łącza ktoś się mocno wkurzył. Od razu dodaję, że wkurzył twórczo, potrzebnie i… bardzo ciekawie.

No bo co mianowicie zrobiłbym w ów słoneczny dzień przykładowego absolutnie anno domini 1972?
Naprawdę zapisał się do partii? Naprawdę wstąpił do ORMO? Naprawdę wszedł w cały ten komunistyczny światek z uśmiechem na umazanych sokiem ustach?

Oto jest pytanie!

Odpowiadając wcześniej autorce listu napisałem o firmie ochroniarskiej, w której (wbrew swojej woli de facto, bo po przeniesieniu z "cywilnej" Akademii Medycznej) pracowałem, a która to firma była i jest dla mnie ucieleśnieniem najgorszych dyktatur, w których każe się ludzi za słowa, myśli i uczynki zawsze, gdy tylko są one odmienne od wizji władzy. Powie ktoś, że to nie to samo, bo z firmy można odejść, a z komunizmu nie było to takie proste, ale ja nadal obstaję przy swoim. I żeby w pełni opisać swoje zdanie muszę się jednak podpierać doświadczeniami z mojego byłego totalitarnego w każdym calu miejsca pracy.

Otóż.
Można negować, trwać lub się angażować (w tym również z tchórzostwa). I to są trzy drogi. Negując wystawiamy się na atak, trwając (w znaczeniu „nie wychylając się) możemy przynajmniej teoretycznie żyć mniej lub bardziej po swojemu, zaś angażując się, jednoznacznie wspieramy siłę przewodnią, nieważne czy to komunistyczną partię czy złodziejską firmę ochroniarską. Albowiem zapomnijmy teraz o skali, a skupmy się na problemie.

Prawdopodobnie gdybym znalazł się w 1972 roku z tą wiedzą i w tym wieku, jakie mam dziś, to zapisałbym się nie tylko do partii wiadomej, ale także do TPPR-u, ZSMP, EKG, USB 2.0 oraz H2O. Dosłownie wszędzie. Dlaczego? To proste. Bo już wiem to wszystko, o czym oni tam jeszcze pojęcia nie mają. I w związku z tym pewnie nieźle bym się bawił.
Ale to oczywiście żarty rodem z Powrotu do przyszłości.

A naprawdę?

Jest rok 1972. Mam lat ile mam dziś, ale wiedzę adekwatną do czasów. PRL kwitnie, buduje się, rozwija. Nigdzie, na żadnym murze nie widać jeszcze pęknięć. To nie jest tak, że gdzieś tam im bił licznik „tyle do Okrągłego Stołu”. Nie. To po prostu jest i trzeba w tym żyć, bo inne, cokolwiek inne, jest za daleko.

Więc znów mamy problem, bo oceniając dzisiejszą miarą przeszłość, zawsze i wszędzie będziemy lepsi, uczciwsi, sprawiedliwsi i mądrzejsi. Ale my TAM bylibyśmy cichsi. Tamtejsi.

Wracam do „mojej” byłej firmy. Mimo, że nienawidziłem jej i nienawidzę szczerze do dziś, to jednak okres pracy tam wspominam jak najmilej. Kto wie, czy w pewnym konkretnym wymiarze nie był najbardziej twórczym w moim życiu. Miałem szansę odegrania roli „małego Wałęsy” i myślę, że ten „duży” nie musiałby się za mnie wstydzić. Nie wstydziły się tez moje koleżanki ani koledzy. Odwiedzałem biura, zadawałem trudne pytania, organizowałem „bunty” i listy zbiorowe, spotykałem się z dziennikarzami, pisałem do urzędów i zawsze dla każdego starałem się znaleźć czas. Nawet, gdy oznaczało to siedzenie do pierwszej w nocy na jakiejś portierni po trzecim w ciągu dnia obchodzie (sporego, to trzeba zaznaczyć) ligockiego kampusu. Oprócz tego strona internetowa, gazetka, druk tejże i rozprowadzanie. I tak dalej i tym podobne. Nie mógłbym robić tego wszystkiego bezkarnie gdybym oficjalnie był na nie wobec nowego pracodawcy. Prosty przykład. Jako cywilni portierzy chodziliśmy w swoich zwykłych ubraniach lub na ważniejszych obiektach w garniturach. Kiedy nowa firma nakazała noszenie czarnych uniformów wszyscy zgodnie odmówili. Przynajmniej na początku. Na dłuższą metę jednak się nie dało. Wiadomo, umowa o pracę, nasza zgoda na warunki pracy itp. I tak się złożyło, że tym kimś, kto jako pierwszy pobrał i ubrał czarny mundurek byłem ja. Ku zgorszeniu, zdziwieniu i oburzeniu nawet osób, które mnie znały wcześniej jako firmowego działacza związkowego…

Pobrałem ciuchy, przymierzyłem, zacząłem nosić. Kierownik aż się uśmiechnął odwiedzając mnie dwa dni później i postawił innym "buntownikom" za wzór.

To samo było z fikcyjnymi umowami zleceniami, poprzez które płacono nam jakieś śmieszne grosze zamiast nadgodzin. Można było nie podpisać i jak moja koleżanka trafić następnego dnia „przypadkowo” na inny obiekt na drugim końcu województwa, a można było (znów, jak ja) podpisać grzecznie i bez szemrania i jeszcze wziąć komplet dokumentów dla kolegi.

Więc jak to tak? Zdrajca? Wazeliniarz? Tchórz?

Dzięki pierwszej z moich wizyt reszta kolegów dowiedziała  się jaki jest ten mundur, skąd się go bierze, z czego się składa oraz w jakich godzinach pracuje magazyn. A przede wszystkim jakie mogą być dyscyplinarne konsekwencje dalszego niepobierania przez nas odzieży służbowej. Do niektórych napisałem maila, do innych zatelefonowałem. To wszystko i pewnie jeszcze inne ważne informacje zaraz podałem w gazetce i na stronie internetowej.
Dzięki wizycie drugiej tego samego dnia komplet dokumentów niby to „dla kolegi” był na biurku Inspektora PIP wraz z odpowiednim komentarzem, co do „dobrowolności” tej całej szopki. Proszę zwrócić uwagę, że nie było wolno wynosić nawet karteczki poza budynek. Zapewne dlatego że np. inspektor BHP podbił ich i podpisał in blanco kilkadziesiąt, a my mieliśmy tylko wpisać nazwisko…

Takich mniejszych i większych spraw ułatwiających nam „przetrwanie” i walkę o swoje prawa oraz pieniądze trafiło mi się przez dwa lata więcej. I powtarzam, było mi o wiele łatwiej działać, gdy mój przełożony uważał, że styka się z grzecznym, potulnym, „niezaangażowanym politycznie” gapciem niż z „szatanem” buntującym mu załogę dzień i noc.

No jasne. Bywało i tak, że ktoś domagający się czegoś bezskutecznie obrywał wreszcie od kierownika za pyskowanie, a ja nie obrywałem, ktoś dostawał gorszy dyżur albo portiernię, a ja dwa lata siedziałem „u siebie”, komuś fantazji starczało tylko na „nie manie” krawata, a ja byłem nawet w niedzielne popołudnia (gdy na uczelni nie było żywego ducha) zapięty pod samą szyję i z plakietką na właściwej kieszonce.
Bywało i tak, nie przeczę. Coś za coś.
Nic nie jest proste w życiu.

Te drobiazgi, które (wiem) nijak się mają do prawdziwego totalitaryzmu są tutaj tylko jako przykład do potwierdzenia mojego zdania. Nie oceniajmy ludzi po plakietkach, po partiach, po przynależności, po kolorze skóry, sztandaru czy legitymacji. Patrzmy na to, co i jak robią. Zwracajmy uwagę na ich czyny i faktyczny wpływ na innych.

Mieszkam na Śląsku. Od zawsze, czyli od urodzenia. Tutaj żył mój ojciec i mój dziadek, tutaj miał swoją całkiem sporą posiadłość mój pradziadek Paweł. Były lata, gdy na całej naszej ulicy więcej niż połowa domów miała tabliczki z nazwiskiem takim jak moje. Dziadek zginał w czasie wojny. Jego żona została sama z czwórką potomstwa.
Podpisała volkslistę.
Żeby mieć jedzenie dla dzieci. W tym dla mojego ojca.
Gdyby nie to, może nie byłoby i mnie na tym świecie.

Nic nie jest proste.

Nie jestem zwolennikiem bohaterstwa dla bohaterstwa. Owszem, pisałem to już kiedyś w którymś komentarzu – oddałbym życie dla Polski gdyby było trzeba, ale dopóki nie muszę, wolę żyć dla niej niż dla niej umierać.

Ogromna część ludzi nazywających się od lat 70 ubiegłego wieku opozycją demokratyczną ma w swoich życiorysach przynależność do PZPR. Czy to powinno mieć wpływ na to jak ich oceniamy? Nie. Dopóki była to tylko przynależność, nie.

Co innego gdyby chodziło o aktywność, o donosicielstwo, o jawne poparcie dla socjalizmu.
To jest złe, ale sama legitymacja jeśli już z jakiegoś powodu musiała się pojawić (?) w życiorysie jest tylko kawałkiem tekturki.
Dla kogoś, kto w nią wierzy, a ściślej wierzy w organizację, która ją wystawiła, to jest coś ważnego. Ale jeśli dzięki tekturce ktoś, kto nie identyfikuje się z jej „wystawcą” ma tylko przetrwać, jeśli (a tego nigdy nie wiemy) nie miał innego wyboru, cóż, niechże sobie ją nosi i żyje. Byleby żył uczciwie.

Bo to jego mamy oceniać, a nie tekturkę.

A więc powtórzę się. Mimo swojego wrodzonego chyba antykomunizmu DZIŚ, kto wie, czy budząc się w rzeczywistości 1972 roku nie przypiąłbym sobie czerwonej wstążki idąc na pochód.

A mimo tego pozostał sobą.

wtorek, 4 stycznia 2011

Ściąganie muzyki z Internetu

Po wymianie zdań z Patką na temat m.in. piractwa i ściągania muzyki z Sieci przypominał mi się zalegający gdzieś w czeluściach mojego biurka wycinek z Polski-Dziennika Zachodniego wyjaśniający tą kwestię jednoznacznie, przynajmniej w odniesieniu do muzyki. Oto i on.


poniedziałek, 3 stycznia 2011

Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.