Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


czwartek, 28 stycznia 2010

Zalety tekturowej trumny

Kiedy słyszymy z czyichś ust stwierdzenie: mam świetną pracę, najczęściej kojarzymy je z zarobkami, w większości przypadków słusznie, ale czy naprawdę świetna praca to tylko kwestia wpływów na konto?

Powracając do sprawy nieszczęsnego śląskiego radnego, który proponował mi, jako alternatywę do pracy u niego na czarno wspólne de facto wyłudzenie dotacji z RUP muszę przyznać, że chcąc nie chcąc jest on swego rodzaju znakiem firmowym stawiania kosztów ponad jakością. To bardzo rozpowszechniona praktyka, nawiązująca poniekąd do „kilku poziomów życia”, o których pisałem w poprzednim poście.

Spójrzmy.
Pracodawca szuka pracownika. Ma wobec niego określone oczekiwania i stawia mu pewne warunki. To zupełnie normalne, prawda? Zgłasza się doń ów pracownik gotowy nawet jeszcze do podniesienia swoich kwalifikacji. Z pozoru wszystko gra. Tylko z pozoru. Problem zaczyna się tam, gdzie oferujący pracę uznaje, że od zatrudnienia większy zysk przyniesie mu drobny zapewne w jego mniemaniu przekręt polegający na ofercie pracy na czarno. Załóżmy, że nie trafia na upartego dziennego portiera, ale na kogoś, kto w desperacji zgadza się na złamanie prawa, bo nie ma za co żyć. Oferta wynagrodzenia, co podkreślam, w zasadzie nie różni się od wersji legalnej. Ciekaw jednak jestem, czy ktoś, kto by ją przyjął też stwierdziłby kiedykolwiek, że ma świetną pracę?
Śmiem wątpić.

A druga strona?
Jakim, proszę wybaczyć, kretynem absolutnym trzeba być, będąc jednocześnie czyimś szefem, żeby traktować podwładnego jak psa, któremu wystarczy wrzucić coś do miski, a dalej niech sobie radzi! Jakim trzeba być zerem emocjonalnym, żeby oczekiwać od takiego pracownika lojalności, dyspozycyjności czy wydajności nawet! I wreszcie podstawa. Jak można, nie, nie spojrzeć w lustro, jak można POWIEDZIEĆ O SOBIE po czymś takim „jestem przedsiębiorcą”. Jakim przedsiębiorcą, człowieku?!

Czytałem niedawno w „Przeglądzie” (nota bene wizja lewicy prezentowana przez to pismo jest niezmiernie interesująca) ciekawy felieton o neoliberalizmie, w którym autor ze świadomą przesadą stwierdził, że liberalizm ten polega z grubsza na wmawianiu ludziom, dlaczego będzie im dobrze, gdy będą dłużej pracować i mniej zarabiać. Otóż to! Od dwudziestu lat słyszymy, że wydajność nie ta, że postawy roszczeniowe, że nadgodziny be, że najlepiej oflagować się albo palić opony, ale robić to nie ma komu. A potem mamy. Górników pod ziemią w adidasach, bo firma oszczędza na odzieży, ochroniarzy po sześćdziesiątce i z niepełnosprawnością, bo to pieniądze z PFRON-u i jeszcze całe już chyba pokolenie, dla którego praca na umowę, 40 godzin tygodniowo i bez żadnych papierków „pod stołem” wydaje się czymś ze snu.

Kryzys. Wicie rozumicie.
Obłuda, a nie kryzys. Współczesne niewolnictwo, a nie kryzys. Produkt życiopodobny (po śląsku brzmi to jeszcze lepiej), a nie tam kryzys żaden.

A przecież „mam świetną pracę” powinno oznaczać nie Bóg wie co, ale zwyczajne LUBIĘ SWOJĄ PRACĘ, angażuję się, jestem doceniany, szanuję przełożonych, mam czas na życie prywatne i nie łamię prawa. To się wszystko wcale a wcale nie sprowadza do stawki. To się sprowadza, że zacytuję Trybunę Ludu prawie wyłącznie do „atmosfery wzajemnego zrozumienia”.

Spoglądam w swoją przeszłość. Czy miałem „świetną pracę” wedle tych podanych wyżej kryteriów?
Tak.
I nie ze względu na zarobki właśnie, choć nie były one złe, ale dlatego, że przez dziewięć długich lat moi przełożeni potrafili być po równo i przedsiębiorcami i DOBRYMI LUDŹMI.

Takie to niby proste, a takie trudne…

niedziela, 24 stycznia 2010

Mniej niż zero

Panuje powszechne przekonanie, moim zdaniem słuszne, że za tak zwanej komuny wszyscy byliśmy jednakowo biedni i dlatego łatwiej nam było to znieść. Nie mieliśmy punktu odniesienia. Z racji faktu, że nie mieliśmy także szynki, cytryn, czekolady, papieru toaletowego, kawy i sznurka do snopowiązałek ten akurat brak wydawał się mało istotny. Były oczywiście różnice społeczne, ale rzadko kiedy naprawdę irytujące. Sąsiad z daczą za miastem i nowym polonezem jakoś mniej bolał od niektórych (znanych autorowi) dzisiejszych nuworyszy, nawet, gdy samemu posiadało się niewiele. Mam taką prywatną teorię, że bywało to obojętne właśnie ze względu na relatywnie małą różnicę pomiędzy standardem, a jakimś tam już dostatkiem w latach wiadomych. Najzwyczajniej nie opłacało się nam wkurzać o tego poloneza.

O ile prawie wszyscy nie wyłączając najbardziej liberalnie myślących naszych rodaków akceptowali w końcówce lat 80 ryzyko, jakie niesie ze sobą transformacja ustrojowa, o tyle po pierwsze różniliśmy się w ocenie skali rodzących się kontrastów, a po drugie nie myśleli o najistotniejszym, co dziś między innymi natchnęło mnie do spisania tej notki. O punkcie ciężkości.

Jako dziecko (na szczęście nie w sensie dosłownym) Gierka i Jaruzelskiego, nazywałem biedą w latach osiemdziesiątych np. śniadanie z jajkiem na twardo w kanapce albo czarno biały telewizor, ale, co przyznaję bez bicia, głodu na tym etapie życia nie zaznałem nawet przez moment.
Jasne, każdy dzieciak chciał mieć buty Relax, chiński piórnik i miśki Haribo, ale ten który nie miał, nie czuł się przez to jakoś ekstremalnie wykluczony. Zazdrościł trochę i tyle. A razem z nim pół klasy.
Krótko mówiąc biedny był ten z jajkiem w kanapce, a bogaty… Czy ja wiem? Z ojcem dyrektorem (skojarzenia nieadekwatne), kolejką w dużym pokoju, polonezem pod blokiem i może jeszcze ciocią w RFN! I tyle. I już.

Nade(j)szły nowe czasy, a z nimi dorosłość. Jak napisałem wyżej, świadomość że łatwo nie będzie, była powszechna, ale zakładaliśmy, że ograniczenia dotyczyć będą wyłącznie TEMPA „europeizacji”. W sumie OK. Sąsiad zmieni poloneza na Opla, a ja nie, ale za trzy lata powiedzmy i ja się przesiądę z Ikarusa w coś mniejszego. A tu kicha! Po trzech latach na przykład wywalają mnie z pracy na bruk! Przesiadam się owszem z Ikarusa, ale na własne kończyny.

Lata 90, a pewnie bardziej jeszcze pierwsza dekada XXI wieku uświadomiły społeczeństwu coś bardzo ważnego. Różnice społeczne to nie tylko szybkość czy nawet sprawność pędu w górę, ale również coraz szerszy wachlarz sposobów i skutków upadku z tych samych teoretycznie pozycji wyjściowych.

Że nie mogę mieć szynki na śniadanie w 1983 roku to wiedziałem i choć jajeczko na twardo „gryzło w ząbki”, to jednak wydawało się podstawą, poziomem zero. Guzik! Wcale nim nie było! Zestaw obowiązkowy ubogiego z końcówki PRL i początku lat 90, czyli pasztet z kogutkiem, paprykarz szczeciński i zupka w proszku okazał się, że użyję współczesnej terminologii, pakietem promocyjnym. Ileż znaleźliśmy den (Dziwnie brzmi, ale to liczba mnoga od dno.) pod nim!

Proszę wybaczyć, że sprowadzam życie do jedzenia. To nie tak. Używam go tylko jako przykładu. Przykładu tego, że dwadzieścia lat III RP poza możliwościami awansu dało też nam NOWĄ biedę. Nowe poziomy biedy.

Jest więc (poza tym, co znamy ze sklepów i reklam) JESZCZE TAŃSZA I JESZCZE GORSZA  odzież, żywność, sprzęty codziennego użytku. Im głębiej schodzi się w dół, tym lepiej widać jak odległe jest dno absolutne. Prawie jak w grach komputerowych mamy coraz to nowe "lokacje". Tysiące marek stworzonych dla ubogich i jeszcze uboższych, setki, że tak powiem z góry założonych dróg życiowych dla ludzi, którzy od startu do mety nie wyjdą poza minimum, nieważne w jakiej kategorii. Pokolenie Aro.

Przerażające.

Nie mieć spodni z Pewexu, to każdy rozumiał, ale nosić kupione na kilogramy używane po strach myśleć czasem kim? I to latami? O nie! Bzdury!
Nie jechać na wczasy zdarzało się, ale pracować bez urlopów, ubezpieczeń, we własnych ciuchach, za ułamki tego, co państwo określiło mianem pensji minimalnej? No coś Ty?! Jak?!

Przykłady można mnożyć. Kusiło mnie podać konkretne marki, ale nie w tym rzecz. Okropna jest ta wielowarstwowość naszej codzienności. Bardziej nawet odpychająca, gdy dostrzeżemy jak wielu ludzi żeruje na jej efektach i jak słabe bywają jej ofiary...

środa, 20 stycznia 2010

Negatywów nie przyjmuję

Od ładnych kilku lat jestem wielkim fanem zakupów przez Internet, ale gdy ktoś pytał mnie dawniej o Allegro od razu kręciłem głową (a w zasadzie nosem).
-Nieee. Tam nie.
-Dlaczego?
-A bo używane, a bo cegłę można dostać, a bo (jak mówił nocny portier u Kieślowskiego) „nie podobuje mnie się to”.

Tak więc summa summarum kupując sporo ograniczałem się do typowych sklepów internetowych i uważałem, że tak pewniej i bezpieczniej. W pewnym jednak momencie po dosyć widowiskowym zgonie mojego monitora CRT i zakupie nowego za 190 zł (najtańszego w Sieci!) poczułem się trochę hmm… zdegustowany? Wkur… Zirytowany, o! Tym mocniej chyba, gdy okazało się, że wspomniany produkt nie tylko pochodzi z ojczyzny wielkiego Mao i pachnie dosyć oryginalną mieszanką aromatów industrialno genitalnych, ale także jest dokładnie 10x droższy od takiego samego „hamerykanckiego” aczkolwiek używanego na aukcji.

Ponieważ odkąd pamiętam ilość komputerów w moim domu zawsze przekraczała ilość domowników nawet liczonych razem z kotami, to nie namyślając się długo postanowiłem zaryzykować i kupić rzeczony sprzęt. Przyda się.

Zarejestrowałem się, aktywowałem konto i… zacząłem od czegoś jeszcze tańszego. Odtwarzacz DVD za 10 zł. Nie jakiś tam jakiś, ale oryginalny Thomson. Taką sumę nawet portier może wydać bez mrugnięcia okiem. I co? I nic. Dostałem sprzęt nie tylko idealnie opakowany i pełnosprawny, ale nawet z instrukcją obsługi! Za dychę! Pomyślałem, że to Allegro chyba nie jest takie złe i dokupiłem jeszcze wcześniej opisany monitor za 19 zł. I znów ten sam szok. Normalny, sprawny, czysty, działający kineskopowiec za psie pieniądze.

Do czego zmierzam, bo przecież nie do prezentowania swojej listy zakupów?
Od tamtego czasu minęły prawie trzy lata i sporo się nauczyłem zarówno jeśli chodzi o sprzedaż jak i o kupowanie. Nie zmienia to faktu, że nadal, jak każdemu, grozi mi wpadnięcie w szpony jednego z tych specyficznie podchodzących do interesów osobników, dla których język polski pełni rolę wytrycha do… naszych portfeli. Dopóki człowiek czegoś w rozpędzie nie kupi sama lektura bywa jednak dość zabawna i daje do myślenia. Polak potrafi!

Tak więc żeby daleko nie szukać. „Dla konesera”. A cóż to? Dla konesera mogłaby w moim mniemaniu być na przykład kartka na mięso z autografem Generała albo mapa Bornego Sulinowa z roku 1970, ale to tylko dowodzi, że ciągle jeszcze muszę się uczyć…

„Dla konesera” oznacza plus minus złom. Total złom bez szans na uruchomienie. W tej kategorii można trafić na perełki w rodzaju „super sprawny laptop z procesorem PIV i świetną grafiką, klawiatura qwerty, żadnych rys. Jedyny mankament – jest przewiercony na wylot wiertarką, ale myślę, że komuś się przyda” (autentyk!!!) Podobna okazja z tej samej branży: „Obniżam promocyjnie cenę tego laptopa, bo po wystawieniu na aukcję pies mi go zrzucił ze stołu.

Jako że obracam się głównie w zakupach sprzętu komputerowego więc moje obserwacje też najczęściej jego dotyczą, ale myślę, że nie w technice tu rzecz, a jeśli już, to nie w technice sensu stricto…
Na dysku zainstalowana wersja demonstracyjna Windows"- znów atrakcja. Nie ma czegoś takiego jak wersja demonstracyjna. Ale mniejsza z tym. To takie zwykłe szachrajki miniaturki. Zaśmiewam się za to zawsze do łez przy aukcjach z opisem w stylu „Włącza się, ale nie wiem czy działa, bo zupełnie nie znam się na komputerach”. Znaczy samą aukcję wystawił mi nie wiem, sąsiad, tak? A do tego np. trzysta komentarzy na koncie. Ależ skąd! O komputerach nie wiem nic. (Czytaj: sprzęt na śmietnik, ale chciałem to powiedzieć delikatnie).

Nie testowany z braku czasu” to dokładnie ta sama półka, a może lepiej powiedzieć ten sam kubeł. No i są oczywiście komputery „zza zachodniej granicy”, co może być marną nobilitacją, gdyż w tłumaczeniu na polski oznacza „z wystawki” w Niemczech lub Holandii.

Samo Allegro niejednokrotnie więc (głównie ze względu na niskie dochody) zamiast do zakupów służy mi do poprawienia humoru nad czym nieprzerwanie pracują moi byli, obecni, przyszli oraz Boże broń kontrahenci.

Wystawiam netbooka. Taki mój przenośny pomocnik wojownika o sprawiedliwość. Można walnąć skargę do PIP nawet spod mostu. ;) Żadne cudo, działa ok. ale mi jakoś nie leży. Nie trawię Linuksa i już. Pora się żegnać. Żeby obraz był pełny - kilka szczegółów.

Procesor MIPS 400 mhz
Pamięć 128 MB
Zamiast twardego dysku 2 GB „napęd” Flash
Zmodyfikowany Linux Debian w wersji ang. na pokładzie
Nie ma odbioru osobistego
Cena tylko Kup teraz
Czarny
Nie sprzedaję poza Allegro

I zaczyna się… Pomijam drobiazg, że na 30 maili może sześciu piszących zakłada, że jestem dorosły i forma „ty” może mi nie odpowiadać, ale co można zrobić z pytaniami w stylu:

„Cze. Dam ci za niego 200 zł, ale odpisz szybko”
„Mogę dać 350 bo 1) używany, 2) nie po polsku”
„Czy na tym pójdzie xp?”
„Napisz szybko jaki ma kolor i czy jest używany! Plizka!”
„Dam ci za niego kamerę Canon plus dwa akumulatory”
„Mogę kupić, ale obniż o 200 zł i odbiór osobisty, bo nie ufam poczcie”
„Jaki tam jest twardy dysk?”
„Czy WiFi na pewno dobrze ciągnie?”
„Czesc jaki procek.dzienki”
„Spuść coś to biorę”
„Interesuje pana zamiana na komputer Dell? Jestem z Gliwic.”
„Jak na tym chodzą filmy DVD?”
„Ile zbijesz cenę jak ładnie poproszę?”

Tak tak. To są autentyki. Dzieci Neostrady podrosły jak widać dosyć szybko, tylko czytanie jeszcze im słabo idzie… Boję się, że gdybym sprzedawał CZARNY BEZRĘKAWNIK to pierwsze ileśdziesiąt maili byłoby z pytaniem o kolor i długość rękawów…

I czy WiFi dobrze ciągnie…

========================================================
21.01.2010
Zamiast epilogu...
Odpowiedź pewnego pana na pytanie o legalność sprzedawanego przez niego komputera z "ikspekiem" ;))

Kliknij lewym, aby otworzyć na całym ekranie
lub środkowym, aby otworzyć w nowej karcie.

piątek, 15 stycznia 2010

Jak wy nic nie rozumiecie...

Pamiętam ją jak dziś. Drobna niemłoda już kobieta z werwą i zorganizowaniem jakich mógłbym jej pozazdrościć. Rok 1989. W Polsce kończy się socjalizm, a w głowach zdolność przewidzenia cóż też może spotkać nas wszystkich jutro czy za miesiąc...

Pracowałem wtedy w bibliotece. No może pracowałem to za duże słowo. Przeprowadzałem bibliotekę. Pomagałem przeprowadzać bibliotekę.

Było w tym coś symbolicznego. Stara biblioteka w ciemnym, ponurym i zaniedbanym Domu Kultury i nowa – samodzielna, przeszklona, pachnąca, inna. My, kolega i ja, wchodzący w dorosłość na granicy dwóch ustrojów i ona, bibliotekarka z innej epoki, zaciskająca pięści na wieść o zbezczeszczeniu farbą pomnika Dzierżyńskiego. My, w gorącej wodzie kąpani, cieszący się na zapas z każdej zmiany wokół i ona, prawie znikająca z dnia na dzień. Blado pomarańczowy sweterek i spódnica w kratę. Cichy, ale pewny swego głos: Tu nie o pomniki chodzi. Jak wy nic nie rozumiecie…

To miała być Nowa Polska. Lepsza. Bez kartek na mięso, pustych sklepów i zomowców na ulicach. Kolorowa, wolna, normalna. Uczciwa. Nasza.

Śmiałem się w twarz starszej pani przybijającej na dziełach Lenina pieczątkę „skasowane”, prawie odtańczyłem Jezioro Łabędzie, gdy upaćkanego farbą Dzierżyńskiego rozwalono wreszcie dźwigiem w drobny mak. Triumfowałem.
Patrzyła wtedy na mnie jak na wariata. Może rozumiała intencje, ale współczuła powierzchowności wzruszeń, bo przecież: Wiesz chociaż cokolwiek o Dzierżyńskim?

No nie. Nic nie wiedziałem. Ale jakie to miało znaczenie?

Stare książki znalazły swoje miejsce na nowych półkach. Części się pozbyto, bo nie pasowały do współczesności, ale większość przeszła. Tak przecież jak my wszyscy przeszliśmy do III RP z pegeerów, kolejek po cukier i wieczorowych zawodówek. Nie mogło być inaczej, ale przekleństwem stała się wiara, że nowa biblioteka zastąpi nowe książki, a nowa Polska poprawi "starych" ludzi. Nigdy nie stało się ani jedno ani drugie.

Tamtą "naszą" bibliotekę po kilku latach zlikwidowano, a w jej miejscu pojawił się sklep spożywczy. Książki posłano na przemiał albo wyprzedano po złotówce za sztukę. O starszej pani słuch zaginął. Przypomniała mi się kilka dni temu przez analogię. Też była radną, jak pan K., o którym pisałem we wcześniejszych postach.

Owszem, należała do partii i wierzyła w partię, zarażona jak to podówczas mówiłem nieuleczalnym komunizmem, ale jednocześnie była autentycznym działaczem społecznym w swojej dzielnicy, osobą zaangażowaną i rzeczową.
Wtedy wydawała mi się mamutem, dziś chyba wolałbym, żeby to ona była moim pracodawcą. Wyznawała złą ideologię, ale potrafiła obrócić ją na co dzień w dobrą praktykę. Jej nowa męska wersja z 2009 roku okazała się mieć ideologię z najwyższej półki, a praktykę jak z zatęchłego pawlacza.

Opowiadała mi pewna osoba kilka dni temu o swoich obawach przed pójściem do szpitala. O powszechnej znieczulicy, samotności, niepewności. Nieco machinalnie odpowiedziałem, że w najgorszym nawet czasie i miejscu należy wierzyć w dobro i szukać dobrych ludzi. Zawsze gdzieś znajdzie się ktoś, kto z przekory, buntu, a czasem prosto z serca będzie inny niżby można oczekiwać po tym kim jest albo gdzie go spotykamy.

A potem przypomniałem sobie radną "od Dzierżyńskiego".

Dwadzieścia lat, a jak wy nic nie rozumiecie…

niedziela, 10 stycznia 2010

Powiększenie II

Druga połowa września 2009 roku. Przeglądając strony internetowe w poszukiwaniu nowej pracy trafiam na firmę S. zajmującą się szeroko rozumianym recyklingiem sprzętu elektrotechnicznego i komputerowego. Witryna robi na mnie duże wrażenie, a zamieszczone materiały potwierdzają pełen profesjonalizm, ekspansywność i nowoczesność zakładu. Branża sama w sobie (w przeciwieństwie do portierstwa) nieustannie się rozwija, a więc wszystko wydaje się pasować do moich potrzeb, oczekiwań i zainteresowań na dodatek. Poprzez formularz kontaktowy wysyłam zapytanie dotyczące ewentualnej możliwości zatrudnienia się. Po tygodniu otrzymuję odpowiedź: „Jeżeli jest Pan zainteresowany pracą u mnie proszę o kontakt” podpisaną przez samego właściciela. Następnego dnia rano telefonuję dwukrotnie do biura firmy, rozmawiając najpierw z sekretarką, a za drugim razem już z samym panem L., który zaprasza mnie za trzy dni na rozmowę kwalifikacyjną do swojego biura.

Baza S. znajduje się na granicy Katowic i dość trudno do niej trafić, ale udaje mi się to prawie bezbłędnie i zgodnie z umową melduję się pod wskazanym adresem punkt dwunasta.

Cokolwiek rozpalony po lekturze strony internetowej spodziewałem się tutaj wielkiej hali, pędzących w różnych kierunkach wózków widłowych i co najmniej pięćdziesięciu pracowników. Realia są nieco inne. Hala owszem jest, ale wcale nie ogromna. Zamiast podnośników po placu kręcą się dwaj znużeni panowie, a za całą prawdopodobnie mechanizację robi nie pierwszej czystości biały Lublin z zieloną plandeką. I tylko góra monitorów, wież, telewizorów i wszelkiego innego elektrośmiecia potwierdza, że dobrze (?) trafiłem.

Szefa nie ma, ale zjawia się po kilku minutach i przepraszając za spóźnienie (Wie pan, sekretarka zachorowała. Wszystko na mojej głowie.) prowadzi mnie do swojego biura. Mały sekretariat z wyposażeniem mniej niż minimalnym i drugi większy pokój pełniący funkcję salki konferencyjnej niepokojąco realnie przypominają mi pewną firmę z wczesnych lat 90 która w podobnej scenerii udzielała kredytów „bezpośrednio z wielu banków europejskich” pod warunkiem jednak pokrycia kosztów manipulacyjnych już przy składaniu wniosku. Po kilku miesiącach firma zwinęła majdan i tyle ją widziano. Kredytów oczywiście żadnych nikomu nie dała. Nigdy nie uważałem się za szczególnie przewidującego, ale TO skojarzenie w TYM miejscu jest, nie mogę powiedzieć inaczej – prawie prorocze.

Pan L. wygląda dokładnie tak, jak wyobrażamy sobie nowoczesnego biznesmena. Przystojny, młody, z wykształceniem prawniczym, kulturalny, schludny, obyty i zdecydowany. Z lekkim uśmiechem wysłuchuje historii mojej pracy w Śląskim Uniwersytecie Medycznym, a później wtrąca:
-Powiem tak. Proponuję panu pensję tysiąc złotych płatną tygodniówkami. Na razie zawarlibyśmy taką powiedzmy umowę dżentelmeńską, a potem się zobaczy.
-Dżentelmeńską? Czyli co? Zlecenie zamiast okresu próbnego?
-Nnnie… Pan pracuje, ja panu płacę. Z ręki do ręki…
-Nie mogę tak pracować. Zależy mi na umowie o pracę albo zleceniu z jakąś perspektywą umowy.
Znów ten zagadkowy uśmiech.
-No zobaczymy, zobaczymy. Pan teraz jest bezrobotny?
-Nie. Pracuję na zlecenie.
-Hmm… To może inaczej. Ja się za parę dni będę widział z szefową Urzędu Pracy. Zrobilibyśmy tak, że wziąłbym pana na staż. Musiałby pan szybko przerwać tamtą umowę i zarejestrować się jako bezrobotny, a ja następnego dnia składam papiery imiennie konkretnie na pana i zatrudniam poprzez Urząd.
-I wtedy co by to było? Zlecenie?
-Nie. Wtedy to już pełna umowa o pracę. I to na rok co najmniej. Urząd będzie dopłacał chyba z połowę pensji, za to, że przyjąłem pana jako bezrobotnego. Oni połowę, ja połowę. Dowiem się dokładnie jak pogadam z dyrektorką i odezwę się do pana. To chyba dla nas obu dobre rozwiązanie.
-A nie może pan przyjąć mnie normalnie?
-Nie, no wie pan, ja tu miałem paru różnych, nie mogę tak.
-Aha…

Tyle na dziś. Zostawiam swoje CV i list motywacyjny ustalając, że co do dalszych działań skontaktujemy się telefonicznie. Ponieważ pan L. nalega na przepracowanie przeze mnie próbnej dniówki lub przynajmniej jej części, jako w pewnym sensie punktu wyjścia do zatrudnienia zgadzam się i po tygodniu - 8 października 2009 znów w samo południe pojawiam się w firmie.

Historia się powtarza. W hali ani w biurze nikogo nie ma, więc telefonuję do L. informując go o swoim przybyciu. Podjeżdża dziesięć minut później i od razu przechodzi do rzeczy.
-Tam leżą big-bagi (wielkie torby – worki). Będzie pan do nich ładował te kable, ale odcinając i odrzucając osobno wtyczki z pozłacanymi końcówkami. O tutaj. Tam jest wózek do palet, a tam palety. Rozumie pan?
-Tak.

Przebieram się w pomieszczeniu wyglądającym jak… portiernia zaraz przy wejściu do hali, a szef oddaje mi nawet swoje (podpisane!) rękawice i po paru chwilach odchodzi do biura. Przede mną leży niewyobrażalny stos kabli drukarkowych, USB, sieciowych i sam nie wiem, czego jeszcze. Ładowarki do telefonów, przejściówki, słuchawki, myszy… Dziesiątki, setki i tysiące – jak w złym śnie informatyka. Zresztą w takim miejscu zamiast o tysiącach lepiej jest mówić o kilogramach i tonach. Jest ich sporo. Zabieram się do pracy.

Cytat ze strony internetowej S.: „Naszymi klientami są: instytucje publiczne, urzędy miast i urzędy skarbowe, banki, firmy prywatne i korporacje […] [nasi] Pracownicy posiadają poświadczenia bezpieczeństwa osobowego wg ustawy o ochronie informacji niejawnej

Dupa, jakby zapewne napisano w NIE.
DUUUPAAA!!! ;)
Jestem tu sam, nie mam żadnej umowy, nikt nie zweryfikował danych z mojego CV ani nie zajrzał do dowodu, że o niekaralności nie wspomnę i oto proszę – za sobą mam halę pełną komputerów, a w niej osobny pokój z setkami dysków twardych.
Kevin Mitnick się kłania…

Około 14:00 dojeżdżają dwaj pracownicy S. tj. dokładnie sto procent stanu załogi tej firmy. Odtąd praca idzie nam dużo sprawniej, a dziesiątki kilogramów kabli przelatują przez nasze ręce niczym na taśmociągu.
-Ale umowy to on ci nie da. Zapomnij – śmieje się jeden z panów.
-No ja mu na czarno na pewno nie będę robił.
-Tu już byli tacy. Jeden się pytał o wczasy pod gruszą nawet.
-I co?
-Nic. Poszedł tak samo szybko jak przyszedł.
-No, a wy?
-Mnie tam żadnego papierka nie trzeba. Ważne, że płaci jak jest umówione.

Kończymy około 16:20. Szef zaleca mi być „pod telefonem” i czekać na dalsze instrukcje. Przepracowałem cztery godziny. Wedle stawki stosowanej przez L. zarobiłem dokładnie… 25 zł. Netto oczywiście, bo na czarno podatku nie potrącają, a szkoda. Państwo z pewnością by się wzbogaciło…

Po kilku kolejnych dniach L. dzwoni do mnie z propozycją pracy na umowę o dzieło. O zleceniu nawet słyszeć nie chce. Odmawiam. Nie mogę pracować bez ubezpieczenia, składek emerytalnych i nawet prawa do lekarza. Wieczorem tego samego dnia piszę w mailu do L., że praca jest w porządku, ale mogę się zgodzić tylko na co najmniej umowę zlecenie. Jeżeli nie ma innej możliwości, to zmuszony będę podziękować i proszę tylko o zapłatę za tamte cztery godziny.
Odpowiedzi nie dostaję.

Piątego listopada przyjeżdżam do biura S. zdecydowany na zamknięcie całej historii. Szefa nie ma. Brałem to pod uwagę i gotów jestem spokojnie zaczekać, ale czarę goryczy przelewa sekretarka tłumacząc mi, że to bez sensu, bo prawo daje L. możliwość zatrudnienia pracownika na trzy dniówki bez płacenia. (sic!) I że ona to zna z innej firmy i przerabiała nawet z PIP. Czekać nie mam na co. Słowo honoru.

Zostawiam L. krótki liścik z wyjaśnieniem i proszę o przelanie „wynagrodzenia” na moje konto w ciągu 10 dni. (Jakby nie patrzeć ponad miesiąc po dniówce, którą przepracowałem)
Gdy piętnastego listopada termin mija składam skargę do PIP. Krótko po tym piszę także o całej sprawie w aspekcie zagrożenia bezpieczeństwa danych do Pełnomocnika Prezydenta ds. Ochrony Informacji Niejawnych w UM Katowice.

W grudniu PIP informuje mnie, że kontrola w S. jest niemożliwa, ponieważ L. jest chory.
Ok. Spokojnie. Moje grosiki przelał na konto w tydzień po złożeniu skargi. Teraz możemy poczekać na wyniki kontroli. Pomału zapominam o sprawie, mając określoną (kiepską) opinię o skuteczności PIP.

W styczniu mój niedoszły szef choruje nadal, o czym skwapliwie informują mnie inspektorzy przekładając kontrolę na luty, ale wcześniej jeszcze, dokładnie w Sylwestra dostaję list, który doprowadza mnie do białej wściekłości. Prezydent Katowic pan Piotr Uszok informuje mnie, że pan L. jest ni mniej, ni więcej tylko… radnym w moim mieście! (Z Internetu dowiaduję się zresztą że to tylko jedno i wcale nie najważniejsze z zajmowanych przez niego stanowisk...)


----

A więc człowiek, który:
1) Proponował mi pracę na czarno w pięć minut po tym jak mnie zobaczył,
2) Proponował współudział w wyłudzeniu nienależnych świadczeń,
3) Dopuścił mnie do samodzielnej pracy w pobliżu nośników danych (prawdopodobnie) z instytucji państwowych, obok których nigdy nie powinienem się znaleźć, a nie zajrzał nawet do mojego dowodu osobistego,
4) Nie czuł się w obowiązku zapłaty za pracę „na próbę”,
5) Zatrudnia, co najmniej jednego pracownika bez umowy
nie jest jakimś niedobitkiem z czasów handlu z łóżek polowych, a radnym, osobą reprezentującą mnie, mieszkańca miasta Katowice! 

Nie życzę sobie, aby reprezentował mnie ktoś taki!
I tylko dlatego, a nie z zemsty piszę tutaj te słowa.

Nazwiska oraz nazwy zostały zmienione.

piątek, 8 stycznia 2010

To co się da, podziel na dwa!

Jestem ziemianinem. Zupełnie niechcący. Nie, oczywiście, że nie tylko w sensie przynależności galaktycznej, chociaż to też, ale o dziwo w znaczeniu stanu posiadania. Posiadam otóż ziemię niekoniecznie uprawną w moim rodzinnym mieście. Ziemia jak to ziemia, sama z siebie zysku nie przynosi, ale jest, a to już coś. Podarował mi ją mój ojciec, który jak się łatwo można domyśleć otrzymał ją od swojego ojca, a tamten z kolei (tak, był maszynistą, ale to nie to) od swojego lat temu kilkadziesiąt z okładem. Nie było by to warte nawet marnego kliknięcia, gdyby nie fakt teoretycznego użytkowania tegoż majątku wespół w zespół z większą połową moich wstępnych, zstępnych i odstępnych stąd aż do Szczecina. Mówiąc prościej jest nas spadkobierców - posiadaczy około 30 jak sobie kiedyś pi razy oko wyliczyłem. Bynajmniej nie dowodzi to jakiejś nadzwyczajnej potencji moich przodków, a raczej zbiegu zbiegów dziwnych okoliczności historyczno majątkowych, o czym właśnie zamierzam tu opowiedzieć.

Był zatem sobie mój pradziadek z działką liczącą około 5300 metrów i byli jego synowie. Pomiędzy zaś nimi jak to zwykle w życiu bywa pojawić się kiedyś musiał testament. Wydawać by się mogło, ze nie ma takiej możliwości żeby coś nie zagrało. Synowie byli zgodni, działka i inne dobra z grubsza już poprzydzielane, nikt nikomu niczego nie zamierzał zabierać, a miłość i nadzieja kwitły wokół jakoby tulipany w słonecznej Holandii. Pradziadek zgodnie z założeniami pewnego dnia wziął i umarł, co się zresztą dość często pradziadkom przytrafia i wtedy zły duch w postaci jednego z jego synów cichaczem otworzył testament czyniąc go w tym momencie bezwartościowym świstkiem papieru.

Niby jasne. Zapis nieważny, ale że spadkobiercy nie zamierzają się o nic pojedynkować, więc sprawa w sadzie potrwa chwilę.
Chwilę? Akurat!

A jaką mamy gwarancję, że on tam czegoś nie pozmieniał? A może szanowny nasz Wielki Nieobecny miał jednak jakąś inną wizję i ten agrest, co to wiecie, ten po lewej tam, miał być po NASZEJ stronie? I w ogóle to przecież te działki nie są takie zupełnie równe, bo na przykład...
Zaczęło się.

Zaczęło się około 1970 roku, a skończyło w połowie lat 90 (!) minionego już stulecia. Była to chyba pierwsza w historii sprawa o podział spadku zakończona w obecności osób, których nie było na świecie, gdy się zaczynała, a bez niektórych z pokolenia "właściwych” spadkobierców. Ba! Nawet Super Express pisał o tym wszystkim około 1994 roku nie bez nutki sensacji.
Ale choć jest to historia frapująca i z wieloma smaczkami, to jednak nie ona skłoniła mnie do tego wpisu, a pewne jej odgałęzienie, skutek poboczny albo wręcz wypadek przy pracy. Miedza.

Jak wspomniałem wyżej, po otwarciu przez jednego ze spadkobierców testamentu, stał się on nieważny (testament, nie otwierający), więc zapanował pewien chaos prawny. Sąd musiał zacząć od uznania wszystkich uczestników postępowania za... dzikich lokatorów i dopiero potem ustalać od zera ich wzajemne zależności, prawa i racje. A zatem budynki stały, ludzie mieszkali, a posiedzenia sądu, wizyty geodetów, teczki pełne papierów i wzajemne zarzuty nawarstwiały się i pęczniały z roku na rok. Rodzina podzieliła się wreszcie na frakcje, koalicje, koterie i kluby w których ilości i barwie sama wkrótce zaczęła się gubić.

I właśnie w szczytowym momencie tej wojenki, miasto, a dokładniej jego władze wystąpiły z propozycją wykupu części gruntu pod planowane poszerzenie drogi. Spadkobiercy sie zgodzili, mikrodziałki wytyczono bezproblemowo i o sprawie wszyscy szybko zapomnieli. Sedno tkwi jednak w tym, że w momencie tworzenia działek, jako części z podzielonej juz wstępnie posesji głównej, dla sądu pan X nie był właścicielem terenu odtąd dotąd, a pan Y jego sąsiadem. Byli tylko uprawnionymi do partycypowania w całości. O zakresie tejże partycypacji sąd miał dopiero orzec, a zatem przyjął dla uproszczenia równy udział każdego z uczestników. Niby słusznie.

Proszę sobie wyobrazić powiedzmy siedem tabliczek czekolady leżących obok siebie i stykających się dłuższymi bokami. To wydzielone przez sąd działki powstałe z parceli pradziadka. Każda z tych "czekolad" ma odłamany jeden rządek kostek z węższej części - to mikrodziałki "drogowe". Status całości jest taki sam - opisałem go powyżej.

Latka lecą...

Gdy wreszcie po ponad ćwierćwieczu orzeczenie zostało wydane, w euforii nikt chyba nie myślał o dawnych planach Urzędu Miasta. Sam zainteresowany też raczej do budowy sie już nie kwapił. I wszystko byłoby super, gdyby nie drobiazg. Za przewidziane pod drogę fragmenty posesji miasto wypłaciło swego czasu symboliczne zaliczki, przez które po części sąd uznawał przeznaczenie tego terenu za nieodwołalne. Tym samym "odłamane kostki" zachowały sie w stanie prawnym z lat 70, a więc (uwaga!) jako WŁASNOŚĆ WSPÓLNA!!!

Był to rok plus minus 1995. Dziś, po piętnastu latach nic się nie zmieniło poza tym, że z siedmiu osób w 1970 roku zrobiło sie siedemnaście w 1995 i pewnie ze trzydzieści albo i więcej obecnie. Część bohaterów tej historii nie żyje, niektórzy  żyjący najprawdopodobniej nie wiedzą, że poza terenem który zajmuje ich dom i ogród mają także inną własność i wreszcie pojawili się „w scenariuszu” zupełnie nowi właściciele działek kupionych od tego czy owego. Misz masz i pierogi z kapustą.

Może pora już powiedzieć, o jaki obszar chodzi, bo ma to swoją wymowę. Uwaga! 424 metry kwadratowe. Dużo? Sporo, ale nie jeśli mówimy o "kiszce" rozciągniętej wzdłuż drogi pasem o szerokości od 1,0 do maksymalnie 1,8 metra, do tego przypominam, podzielonej ogrodzeniami kilku dużych działek i z prawami własności na około 30 właścicieli...

Cała ta historia nie była mi znana aż do 2005 roku, kiedy to chcąc nie chcąc stałem się jej kolejnym uczestnikiem. Powiem tylko, że dziwnie się żyje ze świadomością, że gdy mój kot załatwia się pod płotem, tak naprawdę robi to na innej posesji, a gdy cofnie się o metr jest już „u siebie”, ale to akurat najmniejszy problem. (Ciekawe, komu Straż Miejska wlepiłaby mandat, gdybym nie odśnieżył swojego kawałka drogi?)

Mój płot nie jest moim płotem, kawałek mojej od lat działki także, a żeby było ciekawiej nie płacę za tenże kawałek podatku od nieruchomości, ponieważ… nikt go ode mnie nie chce!

-Niech pan to schowa i nawet nie pokazuje – usłyszałem, gdy zaproponowałem parę lat temu w Wydziale Finansowym Urzędu Miasta pokrywanie całości podatku z własnej kieszeni przy jasnym zaznaczeniu, że nie zmienia to procentu moich udziałów (Mam 3/192 gdyby kogoś ciekawiło). -Tak nie można, że pan przychodzi sobie tu i po prostu płaci. Musi pan mieć zgodę pozostałych współwłaścicieli. Najlepiej na piśmie.

Ha! Łatwo powiedzieć. Weź tu człowieku skompletuj sobie garstkę tych, co to im zależy z resztą nowych, niezorientowanych, „wyemigrowanych”, mających w nosie itp. itd. No dobrze, zaciśniesz zęby, pojeździsz, podzwonisz, pomailujesz i znajdziesz. Ilu? Dziesięciu? Dwunastu? Dwudziestu? To nadal niczego nie zmienia.

Kilka dni temu zmarła moja kuzynka. Dziedziczą po niej zdaje się wnuki. Coś chyba siedmioro…

The Show Must Go On.

niedziela, 3 stycznia 2010

Autobiografia nie całkiem perfekt :)

JUŻ WIDAĆ?
 

Kliknij lewym, aby otworzyć na całym ekranie
lub środkowym, aby otworzyć w nowej karcie.

NIE? HMM... A TERAZ?


...
I sami sobie to zrobili, jak babcię kocham! :)))

piątek, 1 stycznia 2010

Krótki kurs hodowli morświna

Nie pytam, jakie są prawa, ale jacy są sędziowie.
Monteskiusz
----------------------------------------------------------------------------------
 
Jak z pozoru nie łamiąc przepisów mieć pracownika za 1,80 zł netto na godzinę? Uwaga, proszę notować. Zatrudniamy go na umowę o pracę w spółce np. Morświn Security, oczywiście za pensję minimalną, bo czasy ciężkie. Wszystko płacimy terminowo, w odpowiednich wysokościach, ubezpieczamy, a jakże i w ogóle i tak dalej. Następnie informujemy delikwenta, iż jest potrzeba, żeby on, morświn (Pardon! Szanowny Pan Iks!) nas poprosił o dodatkową pracę. Na ten przykład w ochronie. Istnieje możliwość, że odmówi. Wówczas lojalnie uprzedzamy go, że wprawdzie tutaj, dajmy na to w Ustrzykach Górnych jest on nam niebywale potrzebny, jednakże może się HIPOTETYCZNIE zdarzyć tak, że wypadnie nam vacat w Szczecinie, np. jutro o szóstej rano i wtedy no niestety, ale trzeba będzie... 
 
Gdy morświn już zajarzy, że jest w mniejszości, przyjmujemy go na umowę zlecenie do drugiej firmy. Firma niech się nazywa chociażby Morświn Extra Security System. Przez przypadek mieści się w tym samym lokalu co Morświn Security, przez przypadek ma ten sam numer telefonu i parę innych rzeczy i również zupełnie niechcący tak się składa, że oto my jesteśmy tamże kerownikiem. ;) Ot, żeby uniknąć zamieszania.
 
Tera tak. Gościu podpisuje prośbę, my ją łaskawie akceptujemy i zatrudniamy go w M.E.S.S. (Po angielsku bałagan! Hi hi, nawet nie wiedziałem! Serio!) dla uproszczenia w tej samej koszuli co ją mu daliśmy w Morświn Security i nawet w tym samym miejscu, żeby kłopotów z dojazdem nie było. I najważniejsze. Mówimy mu, morświnowi znaczy, że robi u nas za 5 zł na godzinę. Morświn się śmieje, bo nie rozumie, jak to tak? Przecież pensja jest umówiona? To znaczy co? Nie będzie jej?
Ależ będzie, bez obaw.
 
Dobra. Teraz grafik. Wyjątkowe czasy wymagają wyjątkowych ludzi. Morświn z całą pewnością jest dla nas wyjątkowy i my mu za to proponujemy od serca powiedzmy 230 godzin pracy. Może być? Super!
No a potem, to już prosto. "Czarne" dni i to tylko do limitu liczymy na umowę o pracę, a resztę, w tym wszystkie przepracowane dni wolne - do zlecenia. Morświn robi 230 godzin, co oznacza jakieś 1150 zł netto. Wypłacamy mu zatem pensję minimalną plus dodatek za pranie (musimy, prawo tak nakazuje) i może jeszcze premię uznaniową 50 zł. To nam daje jakieś 1000, maksymalnie 1050 zł netto na wypłatę z umowy o pracę w Morświn Security. Wypłacamy bez dyskusji. No i potem jeszcze to zlecenie... Ile tam zostało? Aaa... 1150 minus 1050 to będzie jakieś circa około mniej więcej 100. No, gitara. Za umowę zlecenie morświn dostanie od M.E.S.S. równe 100 zł netto. Wszyscy są zadowoleni?
 
Nie całkiem, bo może być, że morświn nie jest w ciemię bity i tabliczkę mnożenia zna (intelygent znaczy!). Może wtedy dojść do niepokojących wniosków. Jeśli bowiem miesiąc miał powiedzmy 176 godzin limitu ("czarne" dni liczone razy 8 godzin), a on przepracował 230, to wszystkie godziny PONAD LIMIT zapłacono mu według średnio nęcącej stawki 1,85 zł netto. Trochę jakby nie bardzo, nie?
 
No ale my przecież ciągle mamy ten vacat w Szczecinie, więc niech morświn nie zadaje lepiej niewygodnych pytań, bo...
---
Aha! Gdyby tak jakimś nieszczęśliwym trafem pensja minimalna wzrosła, to nie ma się czym martwić. Wystarczy dobrać ile potrzeba z umowy zlecenia, dołożyć do umowy o pracę i wyjdzie na nasze (bez podnoszenia stawki!). Można tak długo. Problem jest tylko wtedy, gdy trafi nam się wyjątkowo trudny okaz morświna, taki np. jak autor tego bloga, który unikając przekraczania 216 godzin w miesiącu osiągnął rok temu bodajże w lutym dochód (na zlecenie, poza wypłatą za limit) uwaga... MINUS 30 ZŁOTYCH (!!!), o czym najspokojniej w świecie poinformowała go pani z działu kadr i płac firmy z dziwnym skrótem...

----------------------------------------------------------------------------------
 
Wredne? Tak!  Możliwe? Hmm...

 


Kliknij lewym, aby otworzyć na całym ekranie
lub środkowym, aby otworzyć w nowej karcie.
----------------------------------------------------------------------------------

A takie jak ten poniżej druczki, oryginalnie podpisane czekają na parapecie działu rekrutacji. Należy się tylko wpisać i już! Szkolenie z głowy. Pan "główny specjalista" (cóż za przewrotność w tytule!) na oko morświna nie ogląda, ani morświn jego, ale co to za problem?


Dwa zero jeden zero


Nie  kalendarz nowy
Lepszym świat uczyni
I nie słowa nasze
Kolorowo puste

Świt co wstanie
Przecież
Takim samym będzie
Jak wszystkie
Powitane
Pożegnane w lustrze

A jednak nadzieja
Stojąc z boku cicha
Kierunek wskazuje
Choć jak mgiełka płocha

Niczym rok godzina
I epoką tydzień
W życiu
Które tworzy
Walczy, myśli, kocha!
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.