Problemy z dodaniem komentarza? Wyślij mi go mailem - opublikuję. Adres znajdziesz w moim profilu!

Uwaga! Komentarze pojawiają się z opóźnieniem - po przejrzeniu dla odsiania spamu (i tylko jego!)


poniedziałek, 28 lutego 2011

Access Denied

Zdjęcie pierwsze. Dwóch młodych, prawdopodobnie nietrzeźwych mężczyzn siedzi na kanapie. Jeden z nich pochyla głowę nad rozporkiem drugiego imitując fellatio. Po kilkunastu sekundach od zamieszczenia fotografii w jednym z serwisów społecznościowych obrazek ma już kilkadziesiąt wyświetleń i dużą szansę na trafienie na któryś z blogów wyśmiewających podobne nie do końca przemyślane żarty. Oczywiście de facto na zdjęciu nić zdrożnego się nie dzieje, ale czy ktoś z nas chciałby zobaczyć taki żart imprezowy z sobą w roli głównej na biurku czy monitorze swojego szefa?

Zdjęcie drugie. Para tym razem mieszana. Sądząc z opisu mąż i żona. On pochylony z dość jednoznacznie wypiętą tylną częścią ciała i ona ściągająca mu spodnie i tym samym ukazująca światu 3/4 mężowskich pośladków. Oboje sądząc po minach dobrze się bawią. Ta fotka także prawie natychmiast wyrabia sobie kilkaset wejść. Można ją nawet skasować minutę później, ale kto odnajdzie i wykasuje dziesiątki jej zrobionych w tym czasie kopii?

Zdjęcie trzecie… To Ty?!

Prywatność. Jedno ze słów kluczy cywilizacji XXI wieku. Jedna z przyczyn likwidacji tzw. spisów lokatorów na klatkach schodowych, usunięcia rubryki „zatrudnienie” z dowodów osobistych oraz powstania wszelakich „kolorowych” linii telefonicznych dla przekazywania lub uzyskiwania różnych informacji bez ujawniania tożsamości.
Prywatność jest ważna, tego nie negujemy. Coś blokuje nas przed podawaniem nieznajomym adresu czy nawet numeru telefonu, przed zwierzaniem się koleżankom i kolegom z pracy, przed odpowiadaniem na zbyt bezpośrednie pytania nawet tych osób, których jakiś sposób bliskości akceptujemy.

A w Internecie zdajemy się o tym wszystkim zapominać.
Beztrosko opisujemy swoje przeżycia, rozstania, pierwsze razy czy depresyjne myśli. Bez głębszego zastanowienia udostępniamy na lewo i prawo adresy mailowe, czasem numery telefonów albo zdjęcia (nie tylko te „dziwne”). Zachowujemy się tak jakby Internet nie był częścią tego samego świata, którego przedstawicielem jest nachalny kloszard na przystanku, zbyt bezpośredni ankieter czy wścibski kolega z pracy. Nadal, mimo upływu czasu i rozwoju (stopnia upowszechnienia) wysokich technologii dajemy sobie taryfę ulgową tam, gdzie zamiast słów i pociągnięć pióra wchodzi w grę klawiatura i myszka.

Ilu nieznanym osobom dalibyśmy bez wahania swoje zdjęcie? Na blogu czy stronie WWW czynimy to przy byle okazji. Ilu opowiedzielibyśmy o psychicznym dole, niewiernym mężu czy swoim życiu intymnym? Tu czasem zdarza nam się nie mieć tematów tabu.
A przecież po odejściu od komputera znów ubieramy swój cieńszy lub grubszy pancerz. I co ciekawe akceptujemy go!

Odwiedzam tygodniowo dziesiątki stron i blogów. Czasem skacząc po linkach, czasem szukając konkretnej odpowiedzi na konkretne pytanie, czasem jeszcze idąc na ślepo. Z wieloma osobami poznanymi (?)  w ten sposób prowadziłem korespondencję mailową czasem krótką, czasem ciągnącą się miesiącami. I nieodmiennie przeraża mnie otwartość co niektórych. Nie wiem skąd się biorąca.

Do pisania bloga wystarczy płeć, może imię czy miasto skąd się wywodzi autor. Plus oczywiście jego zainteresowania, poglądy i opinie. Nie trzeba za to absolutnie jego wieku, stanu cywilnego, wykształcenia czy zdjęcia. A przynajmniej nie trzeba go tam, gdzie tematyka jest bytem niezależnym od samej osoby autora, bo oczywiście ktoś promujący swoje obrazy, teksty, rzeźby czy fotografie ma prawo promować też i siebie. Byle robił to świadomie.

Tymczasem z tą świadomością bywa różnie. Czasem wręcz pragniemy już, zaraz, natychmiast czyjegoś zdjęcia, numeru komunikatora, informacji na temat wieku i bycia lub nie bycia z kimś. Działa złudzenie internetowych zakupów albo ściągania programów.
"Kolega"-"zainstaluj" - klikamy.

No powiedz, czemu nie chcesz? Nie lubisz mnie?

Mogę lubić Twoje słowa, charakter i sposób opisywania świata, ale nie mogę naprawdę lubić Ciebie, bo Cię tutaj nie ma.

Mnie także nie.


----

user logout

end of transsmision

czwartek, 24 lutego 2011

O Kalim co swoje gniazdo kala

Jak podał TVN24 cytując Gazetę Wyborczą telewizja państwowa przerywa nadawanie swoich programów drogą naziemną około 1 w nocy i robi kilkugodzinną przerwę, mimo iż faktycznie program ten jest wtedy dostępny np. na platformach cyfrowych. Powodem tej niecodziennej oszczędności są jak potwierdził w rozmowie z dziennikarzami Janusz Cieliszak, pełnomocnik zarządu TVP ds. abonamentu dramatycznie niskie wpływy z abonamentu właśnie. Podobno najniższe w historii.

-Płacisz?
-A weź przestań! Za co? Za tą chałę co nam dają? Za te durne seriale z pięcioma aktorami ustawianymi na przemian do każdego? Za powtórki Jana Serce i kapitana Klossa? Za drętwe programy o kulturze, których żaden zdrowy człowiek i tak nie strawi? Za co mam płacić?!

Za posiadanie telewizora.
Oraz ponieważ tak stanowi prawo.

Abonament jest sam w sobie przeżytkiem, swoistym podatkiem od luksusu jakim lata temu było posiadanie własnego odbiornika. Ale jest też obowiązkiem, bo nadal nikt nas od niego nie zwolnił. A zatem płacić trzeba. Można wyśmiewać, można psioczyć, można domagać się zmian lub likwidacji, ale dopóki ich nie ma – nie ma też alternatywy.

Rozmawiałem kilka dni temu z jednym z moich kolegów, człowiekiem niewątpliwie inteligentnym i spostrzegawczym na tematy jakichś tam absurdów i tumiwisizmu w urzędach. Jest to jak wiadomo temat rzeka. W porządku.
W którymś momencie po kolejnej porcji żalów wylanych na śnięte panie za biurkami i urzędasów z pensjami jak nasza kwartalna doszliśmy (oczywiście) do tematu zarobków posłów i olewactwa idącego z góry.
Zadałem wtedy normalne dla mnie pytanie. A czy Ty możesz z ręką na sercu powiedzieć, że wykonujesz swoje obowiązki dobrze? Że nikt, kto oczekiwałby tego właśnie od Ciebie nie zawiedzie się? Czy (proszę wybaczyć szczerość) jesteś uczciwy?

Spotkało mnie tradycyjne w takich momentach fukanie.
A o czym ty mówisz?! Gdzie tu porównywać ciecia i posła?! Ty wiesz ile oni kasy zgarniają?!

No właśnie.

Czyli JA mogę swój kawałek Polski mieć w… nosie, ale inni (dla mnie) powinni o swój dbać, tak? A dlaczego mają szanować mnie jeżeli ja nie szanuję ich?

Państwo ma DAĆ mi ulgę podatkową, umorzyć jakieś zobowiązanie, pomóc gdy stracę pracę i najlepiej to jeszcze umyć podłogę w jadalni, a ja mogę je okradać, bo… bo tak.

Swego czasu modne były w Polsce darowizny. Jak jeden mąż dawali je sobie wszyscy. Oczywiście nie dlatego że nagle stali się dobrzy niczym pan Scrooge po nieprzespanej nocy wigilijnej, ale dlatego, że dawało się to odliczyć od podatku. Ale skoro darowizny były fikcyjne, to i odliczenie nie było odliczeniem a… złodziejstwem.

Boli?
Ma boleć.

Abonament za radio i telewizor to dziś głupie siedemnaście złotych i piętnaście groszy. Nikt nie może powiedzieć, że go na to nie stać. Do tego naprawdę nie trzeba ani średniej krajowej ani nawet jej połowy. Ja nie mam ani tego ani tego, a płacę odkąd skończyłem dwadzieścia lat i zamieszkałem „na swoim”. Płaciłem będąc bez pracy, czasem z opóźnieniem, czasem z odsetkami, ale płaciłem zawsze. Bo tak też wyraża się patriotyzm i tak też oddaje się ojczyźnie szacunek.

Owszem, planowano kilka lat temu radykalne zreformowanie tego obowiązku, rozpatrywano różne opcje od ograniczenia do całkowitej likwidacji, ale jak na razie abonament wciąż obowiązuje.

I choćbym miał nie włączać TVP miesiącami, a jestem tego bliski, to płacić go zamierzam nadal.

Nie chcę być złodziejem.




----------
Za niezarejestrowanie odbiornika RTV grozi kara finansowa stanowiąca trzydziestokrotność miesięcznej opłaty abonamentowej obowiązującej w dniu stwierdzenia niezarejestrowanego odbiornika rtv.

wtorek, 22 lutego 2011

Uruchom w trybie zgodności

Odkąd w ramach nie całkiem młodzieńczego buntu kupiłem po dziesięciu latach przerwy magnetowid VHS a sprzedałem nagrywarkę, zacząłem także inaczej spoglądać na przyszłość i przeszłość, nie tylko tą dużą – ludzi, ale nawet i tą małą, rzeczy i mód. Kto powiedział, że czas płynie tylko w jedną stronę? Przecież można jak Clint Eastwood w „Co się wydarzyło w Madison County” wysiąść z pociągu tylko dlatego, że gdzieś jest ładnie.

Nie mam żadnych problemów z funkcjonowaniem we współczesności i nawet ją lubię, ale nie pozwalam sobie na bycie jej więźniem. To byłoby zaprzeczeniem istoty życia, jaką jest poznawanie.

Czytam czasem stare książki, wyszukuję filmy czy słucham zapomnianych piosenek. Licytuję się z rodziną i znajomymi na dokładność wspomnień i swobodę w przerzucaniu się między nimi.

Mogę być dzieckiem. Nie jest to trudne zważywszy, że pracuję o kilkaset metrów od domu, w którym przeżyłem pierwsze dwanaście lat. Przechodzę obok niego, patrzę na „swoje” podwórko, sklep, budkę trafo, parking…
Wchodzę do pawilonu, w którym dawno temu zaopatrywałem się w słodycze i nie chcę wcale być tam mężczyzną w średnim wieku idącym do nudnej pracy w nudnym miejscu. A zatem kupuję sobie ciepłego loda. Ciepłego loda w kształcie… kury. Bo jest ładny. Bo jest śmieszny. Bo takiego chcę.

Idę potem z tym lodem po chodniku, po którym lata temu ciągnął mnie na sankach mój tata. Mijam hałdę, na której górach i dołach urządzaliśmy z kolegami tory saneczkowe albo szukali skarbów. Uśmiecham się w duchu. Lód jest słodki, niebo jest gwiaździste, tramwaje migają światłami na zakrętach, a ja mam pół godziny na bycie kimkolwiek chcę…

Dlaczego po kilku dekadach znów przeczytałem na przykład „Kroplę deszczu na dłoni”, książkę niewątpliwie napisaną dla dzieci? Dlaczego miałem mrówki na plecach widząc na portalu aukcyjnym „swoje” zabawki z przeszłości? Czy tylko dlatego, że każdy lubi wspominać? Chyba nie do końca.
To wszystko są bilety do czasu. Hasła dostępowe do folderów pamięci.
Rozruszniki marzeń.

Czy dałbym radę bez nich? Owszem, dałbym. Ale one wzbogacają moje doznania i inspirują mnie do dalszych podróży.

Jadę pociągiem do celu. Cel jest poważny i dorosły. Ale nikt nie ma prawa zabronić mi wysiąść na jakiejś stacji tylko dlatego, że chcę powąchać kwiaty, pogłaskać kota albo zanurzyć stopy w rwącym potoku.

I wrócić przed odjazdem.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Czujnik antynapadowy

Oficjalny pies portierni nr 1. ;))

piątek, 18 lutego 2011

Czy Lucyna to dziewczyna

Śluz-ba zdrowia po raz drugi, ale inaczej.

Podobnie jak w odcinku pierwszym badanie jakieś tam jakieś, a do tego inna przychodnia, czas i miejsce. Tutaj wszystko na medal. Nie ma się do czego przyczepić. Raz dwa i po sprawie.
Sprawa prawdziwa zaczyna się dwa dni później.

Jak wiadomo wyniki badań najczęściej otrzymujemy w dwóch egzemplarzach. Tak było i w moim przypadku. Poczytałem i wrzuciłem papierki do teczki. W trakcie wizyty u lekarza prowadzącego tradycyjnie jedną z kopii oddałem celem dołączenia do mojej kartoteki. Wracam do domu, wyjmuję swój egzemplarz z zamiarem ulokowania w odpowiednim miejscu domowego archiwum i nagle co widzę?
Jestem zdrowy!
Absolutnie.

Co się stało? Cud? Halucynacje? Pomyłka? A jeśli tak, to czyja? Moja czy lekarza? Przecież pamiętam co czytałem… Przecież wiem co mi dolega… Przecież…

Spoglądam jeszcze raz. Jakby nie patrzeć zdrów jak ryba!

Przy następnej wizycie proszę o umożliwienie mi skserowania oddanego wcześniej wyniku argumentując to rzekomym zagubieniem swojej kopii. Staję na korytarzu i porównuję.

Nie, jednak nie miałem zwidów, nie utraciłem umiejętności czytania ze zrozumieniem ani też nie ozdrowiałem nagle od ciepłego spojrzenia pani rejestratorki. Mam po prostu dwa wyniki z tego samego badania i dnia z całkowicie odmiennym opisem. Obydwa oczywiście pięknie przypięczętowane i podpisane. 

Wersja lajt i wersja hard. Można dobierać sobie zależnie od kondycji psychicznej albo może zasobności portfela przed wejściem do apteki.

Przypominam sobie samo badanie i nagle dociera do mnie co się stało. Proszę posłuchać.
Lekarz dla wygody ma przygotowany w komputerze „wynik idealny” do którego wystarczy wpisać dane pacjenta i kliknąć „drukuj”. Jest tam dosłownie wszystko, co w takim badaniu być powinno i to w wersji „optymistycznej”. Do tego pan doktor dopisuje tylko na zasadzie „zaznacz i zamień” ewentualne kwestie in minus. Proste i szybkie, prawda?
Nie jestem pewien czy tak być powinno, ale zostawmy to.

I teraz co?

Mój prawdziwy wynik to ten ciut gorszy, będący owocem badania, zaś dokument drugi powstał przez wydrukowanie omyłkowo samego szablonu wzbogaconego tylko o moje dane osobowe wpisane na początku (zapewne doktor po wydrukowaniu kliknął cofnij o jeden raz za mało).

Takie nic, powie ktoś. Człowiek  nowoczesny to i sobie wymyślił patent. Może i tak, ale proszę spojrzeć jaki w tym tkwi potencjał…

„Zapalenie płuc/ układ oddechowy bez zmian chorobowych”
„Kończyna lewa górna do amputacji/ albo prawa/albo dolna/ albo nie”

I wersja super hard

„Zdrowy/ stwierdzono zgon”

Trochę muszę przyznać wkurzające/ śmieszne /głupie/ zabawne/ żenujące/ pomysłowe

Do widzenia
Witam serdecznie

wtorek, 15 lutego 2011

Śluz ba zdrowia

Bardziej fikszyn niż sajens ;)

-----------------------------

Od czego by tu zacząć? Może od początku.

Stwierdziłem że jestem chory. Poinformowałem o tym mojego lekarza rodzinnego. Ponieważ nie od dziś wiadomo gdzie najlepiej wychodzi się z rodziną, to nawet nie zdziwiłem się że nie zareagował.
-Może by jakie badania zrobić? – delikatnie podsunąłem
-No.
-Jakieś może specjalistyczne czy tam jak?
-Tak?
-Wypisze mi pan skierowanie!?
-A gdzie?
-Do specjalisty!
-No. (pisze…)
-…
-A do jakiego?
Sześć… siedem… osiem… rozluźnić się… dziewięć…

No dobrze, wypisał. Coś wypisał. Jak się tak dobrze wpatrzyć to śmiało od psychiatry po ginekologa przyjmie mnie każdy. I tak się nie rozczyta.

W poczuciu odpowiedzialności udałem się jednak do właściwego lekarza i oddałem druczek przyrzekając z ręką na karcie czipowej, że napisano tam to co mówię.
Nie trwało długo, ledwie kwartał i pan doktór mnie przyjął. Bynajmniej nie z otwartymi ramionami.
-Dzień dobry.
-Uhmm…
-Ja tutaj właśnie ze skierowaniem…
-Uhmm…
-Odwrotnie pan doktor… o, teraz dobrze.
-Uhmm…
-Bo mam taki problem…
-Tak?
-Może by jakie badania zrobić?
-Uhmm… A jakie?
-()*(&*^^&^%$$#%$$&^^*&^^%&%!!!
-Jeszcze raz?
-Nie, nie, ja tak sam do siebie tylko. Badania na przykład w typie USG.
-Aha. No niech pan robi.
-Znaczy nie, bo to przychodnia taka. Skierowanie trzeba.
-Uhmm…
-...żeby pan wypisał.
-Uhm… A gdzie?

Wypisał(liśmy).
W domu znalazłem numer do przychodni i jak to się modnie mówi wykonałem telefon.
-Euro-hit-top-extra-full-medic-center, do czego mogę służyć?
-Mam skierowanie na USG do państwa.
-A ja pana nie przyjmę, hi hi hi…
-Ale skierowanie…
-Nie nie nie.
-???
-No nie mam kalendarzyka przecież! A w tym roku już fundusz nie płaci. Musi pan w grudniu zapytać, jak będzie kalendarzyk, tia tia…
-A to mnie pani wtedy na marzec zapisze!
-Ajeś śkąd tam na mazieć! Cio tam psiśło do głowy! Na sticzeń!

Zadzwoniłem w grudniu. Zapisiała mnie… (pardon!) zapisała mnie na połowę lutego. Chyba jej ktoś styczeń za szybko wyrwał albo kalendarz był z przeceny.

Już po pół roku od rozpoznania przez siebie choroby trafiłem na badanie, a ściślej na korytarz. Pomiędzy koczującymi wokół emerytami i małżeństwem zajadającym się jajkami na twardo znalazł się kawałek przestrzeni. Spocząłem.
-A ta pani co weszła to z ósmej dwadzieścia była, a już dziesiąta przecie – odezwał się do mnie mężczyzna z jajkiem (na twardo) w ręce.
-Bo my tu panie ze Zdzichom łod pionty w drodze!
Zdzicha potwierdziła zagryzając kanapką.
-Pan to na którom miał? – Jajojad nie odpuszczał
-Na dziewiątą piętnaście – odparłem cicho
-Łoooo panie! To pan jak nic do dwunasty posiedzi!
-Ale ja z października!
-Pan też spod wagi? Czesiek jestem!
-Z października mam skierowanie!

Miły ten dialog przerwał nam szept dochodzący zza drzwi gabinetu
-Pan szszszszszkii…
-Nowak? Chudzięba? Maryzońska Ilona może? – odezwały się głosy
-Szszszszkiiii! Dwa razy nie będę wywoływał!!!
-Ja jestem Szszszszkiii! – krzyknąłem czując że to chwila prawdy
-No! I proszę pana bardzo…

-Pan się rozbierze! Idę po śluz – poinformował mnie lekarz.
-Ślu… co?
-Pan się rozbiera, bo na kasę to my tu nie mamy tyle kasy żeby wie pan, no…
-Mam skierowanie…
-Dobra… Uhmm… Pan się rozbiera…

Wyszedł. Wrócił. Ze śluzem.

W pokoju było ciemno. Facet plus minus metr dziewięćdziesiąt. Plus śluz.
Sprawy zaczęły przybierać niebezpieczny obrót…
-Pan się obróci, bo mi śluz zjeżdża! – warknął

Myśleć o czymś przyjemnym, o czymś przyjemnym!

-Taaa… tak myślałem. Ma pan żyły.
-To cos groźnego?
-Nie no ludzie z tym żyją…
-To całe szczęście!
-…krótko bo krótko, ale żyją.
-O Jezu!
-Gienek mam na imię.
-Nie, ja nie do pana.
-Nie? To komórki proszę mi w gabinecie nie włanczać.
-Nie włączać.
-I nie włączać też. Tu się pracuje. Tu jest śluz.
-Tak, widzę.
-No. Tak że ma pan panie żyły na nodze. Lewej. Albo nie. Na prawej patrząc od mojej lewej jak pan stoi tyłem przy oknie.
-Przy którym oknie?
-Przy prawym.
-I co z tymi żyłami?
-Nic. Generalnie są w nodze w środku, ale dwie nie są i to jest złe.
-Dlaczego?
-Nie wiem. Ja tu tylko w śluzie robię.
-To może by to z kimś skonsultować?
-Dam panu pisemko do rodzinnego, niech pana skieruje do specjalisty.
-Dziękuję…
-No.

No.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Myśl. Oceniaj. Decyduj. Żyj.

Jedną z niewielu realnych korzyści, jakie daje dorosłość jest poza bezkarnym jedzeniem słodyczy (hurra!) także prawo do posiadania własnego zdania. O ile jednak słodycze tu i ówdzie się podjada, o tyle własne zdanie przechodzi nam przez gardło jakby trudniej.

A przecież odpowiedzialny człowiek powinien umieć oceniać świat w którym żyje, powinien owszem dostrzegać i brać pod uwagę argumenty i wybory innych, ale mieć także odwagę podejmowania decyzji samodzielnie, po zbadaniu wszystkich za i przeciw. To trudne, ale jednocześnie jakże ambitne zadanie.

Podyskutować? Owszem, chętnie. O kościele, o polityce, o poglądach, o wartościach. Zawsze.
Może efektem takiej dyskusji będzie zmiana moich poglądów. Ale jeśli nawet, to taką decyzję podjąć chcę sam.

Pisałem niedawno o tym, że miarą wartości naszego życia jest jego przydatność i ważność dla innych. No właśnie. Musimy więc być KONSEKWENTNI i AUTENTYCZNI. Jeżeli tacy właśnie będziemy, to uzyskamy tym samym pewność, ze nasi bliscy, a także przyjaciele i koledzy są przy nas dlatego, że jesteśmy sobą (cokolwiek to może w danym przypadku znaczyć), a nie dlatego, że nie wychodzimy poza średnią.

Niewątpliwie łatwiej jest iść za tłumem. Czasem nawet nie da się inaczej, ale czy zawsze? A co wtedy, gdy mogąc wybrać, dobrowolnie przekładamy decyzję na innych?  Po to chociażby, żeby mieć wolne od myślenia i święty spokój.

Pieprzyć święty spokój!
Myśleć, oceniać, decydować, żyć! 

Oto jest wyzwanie.



-----------------

POST SCRIPTUM

Przeczytała ten post przed publikacją pewna osoba i zadała mi pytanie jak się też ma ta pochwała nieskrępowanego myślenia do mojego wpisu o życiu w fikcyjnym 1972 roku i ewentualnym wtedy "graniu na przetrwanie". Bardzo dobre pytanie. Nijak. ;) Mówię o wolności myślenia, ocen i decyzji, a zarazem o odpowiedzialności za nie, której nie wolno unikać, ponieważ jest częścią naszego losu. W tym aspekcie kwestia KIERUNKU tych wyborów jest czymś zupełnie niezależnym i podlegającym innym ocenom, w tym zwłaszcza moralnym.

niedziela, 13 lutego 2011

Fucktoora maxima

Plus minus rok temu pisałem o problemach, z jakimi stykają się podatnicy chcący skorzystać z tzw. ulgi internetowej na podstawie faktur przesyłanych mailem w formie np. PDF-a*, a dziś opowiem o kwestii podobnej, może nie tyle zawinionej przez kogoś, ale po prostu zagmatwanej do imentu.

A zatem oto jest faktura. Wiemy wszyscy (?), że usługa internetowa powinna być na niej wyszczególniona, zaś dokument musi być wystawiony na nazwisko osoby odliczającej sobie później poniesione z tego tytułu wydatki**. Ok. Wszystko proste i łatwe.  Pozornie. Co bowiem zrobić mamy w grudniu? Faktury najczęściej wystawiane są nie według miesięcy kalendarzowych, a swoistych „abonenckich”, jak na złość (w moim przynajmniej doświadczeniu z kilkoma operatorami) liczonych średnio od połowy do połowy miesiąca normalnego.

Ponieważ jak to mawiał marszałek Zych „Nie pierwszy raz staje mi” stawać przed tym problemem postanowiłem dokonać kolejnego już na tym blogu riserczu ;) i otóż poniżej jego wynik.

Faktura za grudzień 2010 może zostać odliczona od podatku za ten rok tylko wtedy, jeżeli została wystawiona i zapłacona w 2010 roku***. Jeżeli zaś wystawiono ją w grudniu, a zapłacono w styczniu, to… znika. Nie można jej odliczyć w podatku za 2010, ani też nie będzie można za dwanaście miesięcy (choć tu zdania są podzielone, niektórzy twierdzą , że data wymagalności i data wpłaty AD 2011 załatwiają sprawę). 
No ładnie.

U mnie wygląda to tak. Miesiąc rozliczeniowy mam od 20 do 19 w miesiącu następnym. Fakturę dostaję drogą elektroniczną około 25, a opłacam najczęściej w dwa, góra trzy dni później. Data wymagalności jest na pierwsze dni kolejnego miesiąca.

Rok temu nie odliczyłem sobie ostatniej faktury z 2009 gdyż (błędnie) sądziłem, że decydującą jest data wymagalności, w tym przypadku 5 stycznia. Teraz też jej nie odliczę, bo wystawiona około Bożego Narodzenia i zapłacona też w tym czasie podchodzi jednak pod rok 2009, a nie 2010…

Czyli znikła albo zniknęła, jak kto woli.

Ha!



-----------------------------------------


*- Przy rozliczaniu 2011 roku będzie już można posiłkować się np. wydrukami PDF, bez konieczności posiadania "prawdziwej" faktury elektronicznej z kwalifikowanym podpisem lub oryginalnego dokumentu papierowego

**-Pewien mój znajomy okazując w ten sposób jak sądził miłośc małżeńską pozbawił się był owej słynnej ulgi za sprawą zapisania internetu na żonę, która nie osiąga żadnych dochodów. Tym samym o odliczeniu mogą oboje tylko pomarzyć. 

***- Jeżeli faktura za grudzień 2010 jest wystawiona i opłacona w styczniu 2011 to oczywiście "wchodzi do ulgi" za rok.

czwartek, 10 lutego 2011

Na strychu

W korespondencji mailowej, jaką prowadziłem kilka miesięcy temu z jedną z odwiedzających tego bloga osób zdarzyło mi się kiedyś rozważać kwestię "wartości" urody, jako elementu estetyczno duchowego. Mówiąc prościej twierdziłem i podtrzymuję to nadal, że mężczyzna, o ile oczywiście nie jest „intelektualnym Celeronem” może fascynować się urokiem jakiejś kobiety całkowicie pozaerotycznie, rzekłbym z punktu widzenia artysty. Czyjś głos, mimika, oczy, gesty itp. mogą stanowić same w sobie doznanie bardzo prawdziwe i głębokie pozostając jednak cały czas poza sferą prostego myślenia o sprawach damsko męskich. Nie twierdzę, że takie odczucia ma czy może mieć każdy, zapewne nawet nie każdemu są one potrzebne, ale ja w każdym razie wielokrotnie spotkałem w swoim życiu kobiety, które podobając mi się w jakimś sensie, wcale nie stawały się obiektem westchnień, a tylko wspomnianym wyżej „doświadczeniem estetycznym”.

Czasem jest to ktoś przypadkowo napotkany na ulicy czy w autobusie, czasem ktoś z pracy, a czasem tylko osoba znana z telewizji czy filmu. Ba! Fascynować mogą przecież nawet słowa; styl pisania czy mówienia, spostrzeżenia, żarty i tak dalej. Dosłownie wszystko. Pamiętam jak swego czasu poruszał mnie na przykład sposób poprawiania fryzury przez pewną ekspedientkę w sklepie, obok którego pracowałem. Ona sama nie była jakimś ideałem urody, owszem, ładna, ale przeciętna. Za to ten ruch, którym odsuwała niesforny kosmyk włosów za ucho po prostu mnie porywał w swoim artyzmie. ;)

Takie osoby (jakżeż by je nazwać?) spotykam często także w przeszłości. I w tej bliższej, mojej, i w tej absolutnie dalekiej, w której nigdy nie mogło mnie być. Czasem nawet przypadkowe zdjęcie sprawia, że zaczynam szukać, odkrywać, poznawać jakąś historię i czyjś los. Tylko dlatego, że magiczna iskierka nakazała mi w tej chwili nie przewracać następnej kartki.
A więc patrzę.

Wywoływanie duchów? Może…
Czasem tak. Czasem jest to wywoływanie duchów.

Przedwojenna piosenkarka. Smutna, intrygująca, tajemnicza. Jedna fotka. Jakieś dawno zasypane kurzem zapomnienia życie. Czytam, poznaję. Odkrywam. 

Kolejne obraz. Młoda dziewczyna w bardzo nietypowej na swoją epokę fryzurze. Inna. Jakby żartem losu rzucona w środek wojny. Kim była?
Jej życie, szkoła, praca, walka, bohaterstwo… Zginęła powieszona przez hitlerowców za pomoc angielskim żołnierzom w Polsce…

A przecież to zdjęcie…
Mogłoby być sprzed kilku lat, gdyby je pokolorować.

Później aktorka. Jeszcze nie. Najpierw film. Serial sprzed lat. Uśmiech pobłażania na widok zapomnianych scen i głosów. Moje dzieciństwo. Czarnobiały telewizor. Dwa programy i ten film. Pamiętam. Potem Ona.
Ładna? No ładna. Skoro zapamiętałem ją mając naście lat, to chyba zasłużyła, by dziś ją „odszukać”. Szukam zatem. Nie wiem po co.

Przeszłość fascynuje. Przeszłość wciąga.

Jeśli wybrać odpowiednie miejsce i czas okazuje się, że przeszłość też miała swoje jutro. Nieważne, że dziś jedno i drugie leży na najniższej półce biblioteki naszych dni.

Otwierając album na ostatniej stronie zawsze zobaczę tylko groby i łzy. Jeżeli jednak otworzę go w połowie, odnajdę życie, pytania, odpowiedzi, czyjś marsz do celu, czyjeś plany, czyjeś DZIŚ.

Odnajdę Człowieka.

---------------------------


piątek, 4 lutego 2011

Wirujący Seks vs Elektroniczny Morderca

Właśnie nastawiłem mojego poczciwego VHS-a na nocny film na Polsacie. Obcy Ridleya Scotta – dziś już absolutna klasyka science fiction. Rok bodajże 1979. Nie moja epoka, ale niech tam. Się obejrzy. Nie takie rzeczy człowiek oglądał…

Kino. Ha! Ileż ich było w moim mieście i okolicach. Prawie jak barów mlecznych. Żadne tam oczywiście aj maksy i trzy de, ale zwyczajne – małe, monofoniczne (kolumny Tonsil na scenie, ech…) i z nieodłączną panią bileterką pilnującą drzwi, żeby ktoś czasem nie wpuścił bokiem kolegów czekających na placu. O popcornie i napojach też nie było wtedy co marzyć. Ewentualnie słonecznik kupiony własnym sumptem albo puszkowa Fanta ze „skup i sprzedaż art. poch. zagranicznego” po 250 zł puszka (przy cenie biletu zależnie od klasy filmu pomiędzy 60 a 120 zł). Ale i z tym klimat był niepowtarzalny.

Wczasy. Połowa lat osiemdziesiątych. Przyjechało kino objazdowe. Jakaś tam Godzilla dla małolatów i potem dreszczyk emocji – Walka o ogień tylko dla pełnoletnich. Nigdy do niskich nie należałem, więc mimo wezwań obsługi i „poddania” się kilku rówieśników siedziałem twardo między dorosłymi. „Jeżeli osoby które nie mają osiemnastu lat nie wyjdą, filmu nie będzie!” Jakaś pani klepnęła mnie w kolano. „No młody człowieku, to o tobie!”
Wyszedłem.
Wyszedłem i potem przez długie lata wyobrażałem sobie, że Walka o ogień to jakieś prawie hard porno, aż do czasu gdy wreszcie puścili to w telewizji…

Albo kino szkolne. Mieliśmy coś takiego co sobotę w piwnicy naszej szkoły właśnie. Piwnice te najczęściej bywały zalane z racji sąsiedztwa rzeko ścieku o nazwie Rawa, ale gdy nie były puszczano tam filmy. Raz, jeden jedyny raz wybrałem się z nudów na taki seans. I co? Zapalił się projektor. Bum, trach i po Wilku i Zającu (taki był akurat repertuar). Znów nic nie obejrzałem.

Kino Przyjaźń. Jak sama nazwa wskazuje było to kino słuszne ideologicznie i geopolitycznie, a zatem prezentujące głównie produkcje radzieckie i tym podobne. Pamietam film o poli… (pardon!) milicjancie śledzącym samotnie jakiegoś rzezimieszka, ale szczegółów akcji do dziś mogę się tylko domyślać, bo chrapanie wokół skutecznie zagłuszało mi ścieżkę dzwiękową…

Może po prostu miałem pecha?

Mysłowice. Takie miasto tuż tuż. Tam się jechało wieczorem z kumplami.  Fajka w zęby (DS-y  po 45 zł paczka), nogi na oparcie (!!!) siedzenia w tramwaju, puszka coli w ręce (powtórzę się, spory wydatek, bo takich napojów w normalnej sprzedaży nie było) i zgorszone miny współpasażerów.
Miasto było nasze. Wysiadaliśmy z czternastki, robili rundę po sklepach i już odpowiednio zaopatrzeni lądowali w kinie np. na Powrocie Jedi albo Duchu. Film kończył się gdzieś tak o 22:00. Jak się ma naście lat i jest komuna, to nie jest to taka sama dwudziesta druga jak dziś, oj nie…
Ale czy jak się ma naście lat powinno się palić w tramwaju? Też chyba nie za bardzo…

A tramwaj jak to tramwaj, wziął i się zepsuł. W połowie drogi. I nie było wyjścia, musieliśmy drałować do Katowic na piechotę…


Były takie filmy na które chodziło się non stop. Na Terminatorze byłem z dziesięć razy, na Blues Brothers chyba ze dwadzieścia. Po trzy, cztery razy Gwiezdne Wojny, Niesamowity Jeździec, Powrót Jedi czy Poszukiwacze Zaginionej Arki. No Seksmisja oczywiście (za łapówkę wpuścili) czy Wejście Smoka. Klasyka tamtych czasów.
Ale nie zawsze oglądało się coś dlatego, że było dobre. Szaleństwa Panny Ewy obejrzałem też x razy z dwóch konkretnych powodów, którymi były a) uroda aktorki i b) cena biletu 16 zł.

Akademię Pana Kleksa też bym zobaczył, gdyby nie pewien Cygan (w tej sytuacji śmiało można powiedzieć: DVD-Rom), który kilkoma uderzeniami „odkupił” mój bilet i jeszcze resztę kasy ciężko wyproszonej od rodziców…
Mówi się trudno. Może za mało razy obejrzałem Wejście Smoka?

Zagadka nieśmiertelności, był taki film. Zdaje się David Bowie w jednej z głównych ról (O! Grał też w Labiryncie. Rany, jak ja się kochałem w Jennifer Connelly wtedy!). A więc ta zagadka, to historia pary starzejących się wampirów (na TCM często toto puszczają), którym zdrowie jakby nawala. Nie tylko im. Początki grypy sprawiły, że przez swój ustawiczny kaszel o mały włos nie zostałem zlinczowany przed końcem seansu. Wytrwałem jednak, bo moja ciocia była w tym kinie bileterką i obiecała mi znaleźć jakieś super plakaty jak już będę wychodził.
Dostałem plakat z polskiego filmu Sprawa się rypła.   Średni dil.

Niektórych „moich” kin już dziś nie ma. Millenium, Bajka, parę innych w Załężu, Dąbrówce Małej, Szopienicach, Piotrowicach i Bóg jeden wie gdzie jeszcze… Wczoraj przechodziłem obok jednego z nich. Wymarły brudny budynek, zamurowane okna, zasypane śmieciami klomby. Pustka.

Irytuje mnie to. Nie, nie przemijanie. Irytuje mnie ignorancja współczesnych wobec przeszłości. Brak odwagi do reformy i kontynuacji, a bezmyślna brawura w przekreślaniu a priori.
Czy tylko kin?

Ale ja przecież nie o tym miałem...
 
 

czwartek, 3 lutego 2011

Swojskie klimaty

Dawno dawno temu wycinałem z gazet różne ciekawe według mnie teksty. Ciekawe, bo ważne, ale także ciekawe, bo śmieszne, czy wręcz absurdalne. Ten zamieszczony poniżej pochodzi z lat 70.

---


środa, 2 lutego 2011

Już beznadziejni?

Moja babcia zmarła osiemnaście lat temu. Jak na ironię ostatnim, co nasza rodzina robiła naprawdę wspólnie było kopanie jej grobu…

Pamiętam, że był mróz i padał śnieg. Pamiętam też minę ojca i jego brata wracających z cmentarnego biura z opuszczonymi głowami. Nie było szansy na szybki pogrzeb. „Zleceń” dużo, ludzi mało, zima w ataku, nic się nie da zrobić, chyba że…

A więc mój ojciec, jego brat, kuzyn i ja. Butelka wódki i termos z herbatą. Łomy i szpadle. I jeszcze grabarz pokazujący, co i jak. Dokopcie się tylko do starej trumny i przyjdźcie po nas. My załatwimy resztę i coś spuścimy z ceny.

To nie była ciężka praca, raczej męcząca psychicznie niż fizycznie. Traktowaliśmy ją jak spłacanie babci długu za lata, kiedy każdym z nas inaczej bo inaczej, ale jednak się opiekowała. Dla mojego taty i jego brata była mamą, dla kuzyna nierzadko nianią, a dla mnie czasem wakacyjną opiekunką. Zawsze można było dostać u niej obiad albo kawałek ciasta. Zawsze można było zapukać do jej drzwi i opowiedzieć o swoich zmartwieniach. I wielu pukało. Synowie, córki, wnuki, prawnuki. Nigdy od nikogo się nie odwróciła.

Tamtego dnia spłacaliśmy jej ten dług.

Potem pogrzeb. I dziwny wieczór, w którym smutek utraty mieszał się z radością znalezienia. Co i rusz odkrywało się w dziesiątkach obcych z pozoru osób rodzinę dalszą i bliższą, znajomych i przyjaciół z minionych lat. Dom pękał w szwach. Większa część gości została zresztą na noc drzemiąc na krzesłach i w fotelach albo pijąc wódkę do świtu. To była kulminacja. Nasza rodzina nigdy wcześniej i nigdy później nie była chyba tak wielka i tak zjednoczona.

Oni wszyscy przewijali się przez ten dom od lat. Spotykali, śpiewali przy ognisku w ogrodzie, składali sobie życzenia. Niektórzy byli tylko znajomymi „skądś” albo z jakiegoś konkretnego czasu, a inni trwali od zawsze.
Oglądam dziś zdjęcia z tamtej stypy. Połowa albo i więcej ludzi już nie żyje. Ci, którzy zostali, a także ich dzieci albo porozchodzili się po świecie albo nie utrzymują między sobą kontaktów. 

Nie spotykamy się na urodzinach, nie smażymy w lato kiełbasek, nie odwiedzamy się, ani nie pisujemy do siebie listów. Inaczej niż nasi przodkowie.
Rośnie nowe pokolenie, dla którego twarze ze zdjęcia są zupełnie obcymi, a do siebie nawzajem zamiast per ty czasem wymyka im się per pan i pani.

Tamtej nocy po jakiejś sprzeczce ciotek w drugim pokoju nie wiedzieć czemu poczułem potrzebę powiedzenia mojemu ojcu, że my, młodzi, nigdy nie będziemy się sądzić o miedzę ani spierać o cokolwiek innego, bo na zawsze pozostaniemy wobec siebie takimi jakimi jesteśmy dziś. Pamiętam wzruszenie w jego oczach, gdy to mówiłem.

Minęło osiemnaście lat.

Nie udało się. Wybacz tato.
Teksty z tego bloga, moją książeczkę, zdjęcia i filmy można kopiować do użytku niekomercyjnego i/lub umieszczać na niekomercyjnych stronach www, w prezentacjach, publikacjach i innych - bez prawa do modyfikowania - po podaniu autora (Portier) oraz adresu strony z której zasobów zostały pobrane (www.otoportier.blogspot.com). Wykorzystanie komercyjne jakiegokolwiek materiału wyłącznie po kontakcie z autorem i uzyskaniu jego wyraźnej zgody. Adres do korespondencji znajduje się na stronie mojego profilu w serwisie Blogger.